Nowy Napis Co Tydzień #007 / Sceny z życia prowincji
Nie miał długiego życia (ur. 1949, zm. 1990) ani łatwego charakteru, o czym szczerze i ze zrozumieniem pisze we wstępie Józef Baran. Mieszkał w podtarnowskiej wsi Lisia Góra, z dala od literackich środowisk i towarzyskich powiązań, nie dbając przy tym o pozyskanie sympatii krytyków, nie wdzięcząc się do czytelnika. A że kultura w PRL była mocno scentralizowana, to pozostawanie na jej peryferiach oznaczało marginalizację. Wszak o popularność trzeba zadbać, zarówno wtedy, jak i dziś. Publikował w prasie kulturalnej, wydał kilka tomów prozy i poezji w oficynach krakowskich i warszawskich, ale nie przyciągnął uwagi akademickiej polonistyki. Kiedy tarnowski Teatr Nie Teraz przygotował autorski spektakl złożony z tekstów Rybowicza i z motywów jego życiorysu, pisarz już go nie zobaczył. Premiera Odlotu w piwnicach Muzeum Okręgowego w Tarnowie odbyła się 7 stycznia 1991 roku, a Rybowicz zmarł w październiku 1990 roku. Piętnaście lat później tenże teatr wrócił do tematu, dając przedstawienie na tarnowskim dworcu (Rybowicz, czyli głowa pełna lalek, 2005). Wybór miejsca dla pokazania tak ekscentrycznej postaci był bardzo fortunny, gdyż dworzec to centrum miejskiej infrastruktury i zarazem przechodni plac, który nastraja melancholijnie ze względu na odmierzany godzinami przyjazdów i odjazdów czas. A proza Rybowicza ma w sobie coś z aury powolnego dochodzenia ku centrum, którym bywa dom, gospoda czy indywidualna ambicja, jak i schodzenia na manowce dobrych obyczajów, w rewiry majaków, w zamroczenie alkoholowym oszołomieniem. Zbliża się do konkretu materii i oddala w stronę urojenia, żeby nie zastygnąć na dobre w trywializmie życia.
Przyszły pisarz wychował się w Koźlu na Opolszczyźnie, ale latem 1963 roku rodzina przeprowadziła się do Lisiej Góry, skąd pochodziła matka Jana i trójki jego rodzeństwa. Dla młodych zmiana nie była korzystna, stąd ta „wiocha Chodaków”, a pobliskie większe miasto to Ostów (Tarnów), też prowincjonalny, choć przez jakiś czas w randze stolicy województwa. Mieszkańcy „wiochy” rozpoznawali w bohaterach opowiadań osoby ze swego środowiska, a że nie brali pod uwagę literackiego zmyślenia, to zdarzało się, że zgłaszali uwagi typowe dla naiwnego czytelnika. Nie było zatem łatwo autorowi, który tematy czerpał ze znanego mu najlepiej miejscowego otoczenia, z obserwacji odwiedzających karczmę oryginałów, wsłuchującego się z uwagą w ich opowieści. Ze szkolną edukacją też nie szło Rybowiczowi najlepiej, skoro ją porzucił, by pracować z dość surowymi w obejściu mężczyznami w państwowych magazynach. Maturę jednak zrobił, ale już na studiach polonistycznych w Krakowie miejsca nie zagrzał. W wojsku dopuścił się czynu, za który wyrzucono go z szeregów armii, jak podaje autorka rozprawy jemu poświęconej (zob. Małgorzata Lebda, Samotnik z Lisiej Góry – rzecz o Janie Rybowiczu, „Pobocza, Kwartalnik Literacko-Artystyczny” 2009, nr 3–4; http://kwartalnik-pobocza.pl/pob37_38/ml_o_jr. html). Nie ukrywał sardonicznego stosunku do rządzących Polską Ludową, co skutkowało internowaniem w stanie wojennym. Nie polityka była jednak dlań najważniejsza, lecz ludzie zaobserwowani w ich szarej codzienności, dalecy od postulowanego przez rządzących ideału „ludu pracującego miast i wsi”, jak głosiła utarta fraza propagandowa.
Z ludem problem jest taki, że bywa mistyfikowany na różne sposoby, by dopasować jego wizerunek do przyjętej opcji ideowej. W PRL był obiektem ideologicznej adoracji, wprawdzie sztucznie kreowanej, niemniej jednak czasem skutecznej, gdy w jego imię zwalczano inteligencki indywidualizm. W komunistycznej retoryce lud znaczył tyle, co bezkształtna masa, którą należy uformować w imię postępu. Drugi biegun pojmowania ludu wyznaczała kościelna fraza „lud Boży”, a zważywszy na bardzo istotną rolę jego pasterzy w tamtym czasie, siła jej oddziaływania przebijała wspomnianą kliszę propagandową. Niemniej jednak życiowe praktyki tegoż ludu daleko odbiegały od kościelnej nauki moralnej. Pomiędzy tymi biegunami znajduje się Rybowicz ze swoją prozą, która ma tę przewagę nad konstruktami pojęciowymi, dotyka życia bezpośrednio, więc i mieszkańcy prowincjonalnej szarej strefy są przekonujący jako ludzie z krwi i kości, choć nierzadko osobliwi i na swój sposób „mistyczni”. Oni właśnie wnoszą koloryt obyczajowy do powszedniej codzienności. Dla prozaika z Lisiej Góry ciekawi są poszczególni przedstawiciele „ludu”, a nie jego zamknięty w konceptualnych frazach ogół. Wyłaniają się na kartach opowiadań jako postacie zróżnicowane charakterologicznie i ekonomicznie. Są wśród nich poważni gospodarze i rzemieślnicy, utracjusze i szczęściarze, uwodziciele i zazdrośnicy, desperaci i chojracy, prostaczkowie boży i filozofowie z bożej łaski, a bywa, że kryminaliści czy kazirodcy. No i obowiązkowo jakiś wioskowy głupek. Kobiety są zdecydowanie w tle, a to dlatego, że one nie przesiadują w miejscowej gospodzie, która jest punktem obserwacyjnym i niewyczerpanym źródłem narracyjnej inwencji. Jeśli już pojawia się jakaś postać żeńska, to bufetowa o dość wątpliwej reputacji, ewentualnie subtelna miłośniczka książek, upolowana przez męskiego myśliwego jak cenne, bo trudno dostępne, trofeum. Małżeński cel spełni on jednak z podobną do siebie dziewczyną, by nie komplikować sobie życia nazbyt wymagającą partnerką.
Poznajemy wioskową codzienność czasów realnego socjalizmu, przaśną i barwną zarazem, ludową wówczas, gdy przychodzi czas ludowej zabawy, co zresztą nie odbiega zanadto od tradycyjnego obrazu wsi. Bynajmniej nie tej spokojnej ani sielskiej, jakby chcieli postromantyczni idealiści, ale krewkiej aż po granice mordu. I nie na wiele zdały się edukacyjne plany prowadzonej odgórnie emancypacji, o której z przekąsem narrator powiada, że dała ludziom „przybytek wiejskiej kulturki” w postaci Klubu Rolnika. Patrząc z bliska, nie z lotu ptaka, na socjalistyczną gospodarkę, łatwo zauważyć, że tonie w błocie, podczas gdy telewizja pokazuje asfaltowe drogi. By dopilnować „produkcji”, mnoży kontrole i lustracje, formalizuje skup trzody hodowlanej, co skutkuje wszechwładzą klasyfikatora. Ten z kolei otoczony jest grupą cwaniaków, którzy w cichej z nim zmowie żerują na bezsilności rolnika, by zarobić na jego krzywdzie. Przewaga urzędnika i tak zwanych pośredników nad chłopem trwa w najlepsze niczym w pozytywistycznych opowiadaniach ukazujących popańszczyźnianą wieś. Państwowa biurokracja zblatowana ze sprytnymi pseudo-handlarzami ustala własne niepisane zasady, a praca wbrew głoszonym przez partyjną centralę hasłom nie jest wiele warta. W realistycznym zbliżeniu do wiejskiego życia bywa Rybowicz ostry jak brzytwa – nie oszczędza ani jednej, ani drugiej strony konfliktu, gdyż przegrany rolnik utartym zwyczajem poszuka pocieszenia w wódce.
Słabość wiejskiej gromady wynika w dużej mierze z tego, że nie wytworzyła ona żadnych społecznych mechanizmów obronnych, pozostała zbiorem egoistycznych jednostek nastawionych na pomnażanie dóbr. To jedna, pracowita strona Chodakowa, ale jest jeszcze druga: abnegacka, outsiderska, osłabiona alkoholem i swoistym fatalizmem, który nie sprzyja zmianie losu, wręcz utwierdza w przekonaniu, że to niemożliwe. Nad światem tym zawisł jeszcze jeden fatalizm, mianowicie ten nazywany determinizmem biologicznym. Chciwość, okrucieństwo, pożądanie są silniejsze od norm religijnych, nie mówiąc już o regułach życia wspólnotowego. Uwolnienie „grzechów głównych” to właściwie jedyna zrealizowana emancypacja w czasach późnego socjalizmu. Ta wcześniejsza – z dworskiego parobka na milicjanta – skończyła się niefortunnie zarówno dla rodziny aspirującego do władzy analfabety, jak i dla samych milicyjnych kolegów chłopaka, niechętnych nazbyt gorliwemu służbiście. Na przykładzie tej anegdoty pokazuje pisarz komiczną stronę powojennego awansu ludu, właściwie jego najniższej strefy dowartościowanej przez nową władzę. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że ksiądz w przeciwieństwie do ideowych maksymalistów ma trzeźwy osąd swych parafian, ale on żyje blisko nich i żaden występek go nie zdziwi.
Narrator Rybowicza porusza się swobodnie po ścieżkach prowincji, śmiało wchodzi w szarość dnia, by ze wstydliwych jego zakamarków wydobyć osobliwe zdarzenia, czasem zabawne jak doświadczenie mistyczne pijaka, czasem okrutne jak sprawienie psa sąsiada na sadło o właściwościach leczniczych. Chętnie wsłuchuje się w knajpiane opowieści, oczyszczając je potem z gadulstwa, dzięki czemu zyskują wymiar artystyczny. Z pewnością to proza literacka, gdyż skondensowana w treści, precyzyjnie skomponowana i, co najważniejsze, niepozbawiona humoru mimo dość ponurego obrazu świata, jaki ukazuje. Między wójtem (naczelnik) a plebanem (proboszcz) toczy się cicha wojna: jeden grzmi z mównicy, drugi z ambony. Ludzie puszczają mimo uszu budujące w duchu politycznym czy moralnym pouczenia i robią swoje. Tylko wioskowy przygłup Alojzy grzmi na obu, by się po żadnej stronie nie opowiedzieć i uchodzić za nowoczesnego jak na tamte czasy „liberała”. Prócz strategii głupka jest jeszcze ucieczka w towarzyskość, stąd centralna rola gospody. Zwykle pełnej kolorowej braci, ale zachodzą doń i gospodarze, by odetchnąć od kłopotów i przepić przykrą myśl, że po kilkudziesięciu latach od zakończenia wojny obiecany raj na ziemi nie nadchodzi.
Pisarz udziela czasem głosu bohaterom, którzy mają do opowiedzenia swoją historię, innym razem przyjmuje postawę obserwatora. Nie dba specjalnie o zróżnicowanie języka pod względem socjologicznym, raczej chodzi mu o zajmującą anegdotę i stylistyczną precyzję. Daje to w rezultacie prozę gęstą, skupioną na konkrecie, gdyż czytelnika nie rozprasza nadmiar artystycznej organizacji. Może skupić się na istocie rzeczy, a jest nią skondensowana do granic groteski ludzka właściwość, przejawiająca się w natężeniu negatywnej emocji (nienawiść, zawziętość), we wsobnej koncentracji na tym, co materialnie cenne, w kultywowaniu dziwactw różnej proweniencji: religijnej, filozoficznej, erotycznej. Rybowicz pisze o tych zjawiskach całkiem chłodno, jakby stanowiły nieodzowną część natury, przejaw jej niespożytych sił witalnych, a nie przedmiot dociekań moralnych czy psychologicznych. Dlatego nie ma tu łatwego psychologizowania, socjologicznych wyjaśnień czy też rozdzierania szat nad prymitywną stroną ludzkości. Mimo ciemnej kreski, jaką rysuje swoich bohaterów, nie podlegają oni dehumanizacji, gdyż ich portretowaniu towarzyszy humor, który uczłowiecza. Jeśli brak tego odprężającego czynnika, to znaczy, że postać nie zasługuje nawet na odruch empatii.
Skoro nie było wcześniej ludu idealnego, to nie ma i rozczarowania tym, że zawiódł on pokładane w nim nadzieje. Pozostał, jaki był, mimo zaordynowanej mu po wojnie emancypacji społecznej i kulturalnej. Ośrodkiem życia towarzyskiego nadal jest karczma, a nie przybytek edukacji, czyli dom kultury. W gospodzie toczą się rozmowy, leje alkohol i kipią emocje. W tle są kobiety, jednak ich miejsce jest w domu, gdyż świat by się zawalił, gdyby żona miała zgłupieć i pić jak mężczyzna. Niewątpliwie to układ tradycyjny, ale na nim właśnie opiera się elementarny ład w świecie i tak mało stabilnym, nadto poddanym odgórnej ideologicznej presji, zmuszanym do reedukacyjnych praktyk. W tej sytuacji inercja okazuje się sposobem na przetrwanie wbrew nerwowemu aktywizmowi mentorów socjalistycznej nowoczesności.
Realizm środowiskowy Rybowicza ma swoją specyfikę – tematyczną i językową. Wyborem „wiochy” różni się od znanej dobrze z prozy Marka Nowakowskiego i Marka Hłaski odmiany miejskiej. Pod względem stylistycznym jest elegancki w porównaniu z nachalną dziś wulgarnością, choć z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że pierwowzory jego postaci nie posługiwały się grzeczną polszczyzną. Narrator korzysta najczęściej z miejscowej anegdoty, którą rozwija w mikrofabułę bez znieczulającej ostrość wyrazu sentymentalnej nuty, ale i z empatią do swych bohaterów, czasem z przekąsem, gdy posuwają się zbyt daleko w bezmyślnym okrucieństwie lub w bezwolnym pożądaniu. Nie idzie przy tym tropem pisarzy nurtu chłopskiego, gdyż forma jest u niego przeźroczysta, a nie stylizowana na archetypiczną jak u Tadeusza Nowaka, na czystą groteskę jak u Edwarda Redlińskiego czy na syntezę uniwersalizującą wiejską egzystencję, jak czyni to Wiesław Myśliwski. Portretuje zwykłych ludzi, żeby nie powiedzieć pospolitych, osadzonych w realiach powojennej prowincji, a nie w przestrzeni mitu czy antymitu. Ich motywacje są klarowne, gdyż wynikają z przywiązania do siebie i własnego losu. Dlatego tak trudno im cokolwiek zmienić w postępowaniu, opowiedzieć inną historię niż ta, którą poznajemy. Powstaje wrażenie, że determinuje ich jakiś rodzaj przeznaczenia, choć nie w metafizycznym tego słowa znaczeniu, lecz zapisany w trajektoriach przebytych przez przodków, a teraz modyfikowanych zaledwie i to z oporem, gdyż modernizacyjny plan komunistów nie przyniósł istotnej zmiany na lepsze. A że pisarz doprowadza fabuły do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, to widać wyraźnie trwałość pewnych narowów, jak choćby ten graniczący z obsesją pęd do pomnażania majątku. Wieś Rybowicza zmienia się w jej zewnętrznych dekoracjach, pozostając zarazem niezmienną w tym, co najogólniej nazwać można sferą mentalną.
Gdyby już szukać powinowactwa Rybowicza z kolegą po piórze, to z Augustynem Baranem z Izdebek. Obaj cenili samotność i zarazem towarzyskość – tę pierwszą, bo daje czas na lekturę i refleksję, tę drugą, bo stwarza okazję do pozyskania plotki, anegdoty, a nimi żywi się wszak narracja realistyczna. Obaj zbudowali literacki mikrokosmos wokół miejsca, w którym mieszkali i które potrafili przenikliwie obserwować. Wypracowali rozpoznawalny styl, Baran może bardziej rozwichrzony, Rybowicz precyzyjny, ale każdy z intencją, by słowo przylegało do rzeczy. Potrafili z humorem pokazać nieprzystawalność komunistycznych zamierzeń do archaicznej w gruncie rzeczy powojennej polskiej wsi, w której „czynnik partyjny” czy też „państwowy” (co wtedy było równoznaczne) ośmiesza się nadmiarem gorliwości w zderzeniu z chłopską powolnością. Na podstawie lektury opowiadań obu autorów można wysnuć wniosek, że socjalizm nie zmienił zasadniczo wsi mimo ambicji jakościowego przeformułowania świadomości plebejskiej. Stabilna pozostała mentalność ludu o wiele trwalsza niż władza ludowa. Baran wpisuje swe narracje w „galicyjską przeszłość”, natomiast Rybowicz nie sięga po żaden mit, nawet jeśli miałby go przenicować, jak robił to pisarz z Izdebek. Konsekwentnie opowiada się „po stronie ludzi z braku czegoś lepszego”, a że najlepiej znał tych, wśród których mieszkał i z którymi bywało, że pił, to i jego opisy są sugestywne i przekonujące. Błędem jednak byłoby przypisać opowiadaniom jedynie wartość środowiskową. Trafnie skreślone typy osobowościowe mają w sobie coś z piętna plebejskości – wstydliwej, osłanianej politurą grzeczności, gdy zajdzie taka potrzeba, maskowanej pozycją materialną w przypadku zaradnych i pracowitych, a mimo to wyrazistej w swych bezpośrednich, nierzadko obcesowych manifestacjach. To zbiór osobników stypizowanych, uosabiających ludowy spryt czy przysłowiową chłopską pazerność, ale i zindywidualizowanych, wśród których trafia się barwny ptak lekkoduch, przaśny prześmiewca odczytów edukacyjnych w duchu postępowym, domorosły filozof czy wioskowy głupek. Nie jest to zatem masa potrzebująca uformowania, jak głosili progresiści, lecz tygiel zróżnicowanych indywiduów. Może i słabo wyrobionych pod względem kulturalnym, ale na swój sposób malowniczych, czasem nawet oryginalnych. I choć wiele ich poczynań nie napawa optymizmem, to poszczególne jednostki bywają przynajmniej zabawne w swej pokracznej fizys albo w psychice zafiksowanej na cel wyłącznie praktyczny bądź na zupełnie niedorzeczny z racjonalnego punktu widzenia. Ratio nie tłumaczy wszystkiego, a już na pewno nie pozostających w uśpieniu atawizmów, które, gdy się ożywią, przybierają spotworniały lub tylko groteskowo nieszkodliwy kształt. I dzięki prozie Rybowicza dostajemy wgląd w tę plebejską rozmaitość, która zadziwia i odstręcza, przyciąga skalą unaocznionych emocji, porusza strunę sympatii lub wywołuje grymas niechęci. Jeśli pisarzowi szło o żywą reakcję czytelnika, to cel osiągnął.
Poza wszystkim są to całkiem zajmujące historyjki, snute swobodnie i ze swadą, bez wysilenia, by nadać im wydźwięk moralny czy estetyczny. Mają za to swoisty dla małej prozy wdzięk rodzajowego obrazka z życia prowincji, chwytanej na gorącym uczynku jej występków, pulsującej witalnością wbrew powierzchownemu marazmowi. Podbudowane znajomością życia i obyczajów wsi, sceny te dają wgląd w rzeczywistość słabo opisaną w literaturze powojennej. Pokazują codzienność widzianą z dołu, a nie „z góry”, że odwrócę tu wektor postrzegania przyjęty przez Stefana Kisielewskiego w tytule jego powieści (Widziane z góry). Z oddolnej perspektywy rzeczy rysują się wyraźnie, gdyż nie znikają we mgle ideowych roztrząsań, nie poddają się uogólnieniu, lecz pozostają tym, czym są w istocie – materialnym dowodem na trwałość tego, co pospolite, a jednak na swój sposób interesujące. Pisarz przyjmuje zatem rolę przewodnika po meandrach wiejskich uciech i wykroczeń, prowadzi nas do karczmy i na zabawę, odsłania skrywane wstydy, ale bez satysfakcji i poczucia moralnej wyższości. W końcu i siebie sportretował jako pijaka.
Warto i dziś czytać Rybowicza ze względu na ten oddolny punkt widzenia, gdyż jest on skutecznym remedium na wszelkiego rodzaju generalizacje. Poza tym to polszczyzna gęsta, nasycona rzeczownikiem i czasownikiem, unikająca rozlewności i dygresji, wychylona na zewnątrz, więc interesująca również poznawczo. Wydany przez PIW tom może zaciekawić czytelnika szukającego w literaturze codziennych realiów, podanych swobodnie i z humorem. W ich małych kroplach odbija się wiele z tego, co na wyższych poziomach retoryki roztrząsają ci bardziej wyedukowani i wyrobieni. Szkoda tylko, że przyjemność lektury zakłócają nazbyt często pojawiające się literówki jako skutek nieuważnej korekty. Od oficyny tak zasłużonej w wydawaniu prozy współczesnej można by oczekiwać większej staranności edytorskiej.
Jan Rybowicz, Zwariować z życia, wstęp Józef Baran, PIW, Warszawa 2018.