11.07.2023

Geoda

Pod Wieżą

Co z tym absurdem teraz począć mam – moje ty biedne serce – z tą karykaturą, z moją starością? Tak jest przyczepiona do mnie jak puszka do psiego ogona. Ciągnąc tę puszkę, przeskoczyłem niewielki rów i potknąłem się o wystający pręt. Tu jeszcze złomiarze nie dotarli, a może kawałek stalowego drutu nie jest dla nich atrakcją, gdy wkoło tyle skarbów. Podwinąłem nogawkę spodni – na szczęście nie bardzo ucierpiała – z przeciętej skóry sączyła się strużka krwi. Ucisnąłem rankę, zlizałem krew z palca. Zjawiła się znajoma łagodna duszność, jak zawsze, gdy czymś się zdenerwuję. Odetchnąłem parę razy głęboko. Drobiny kurzu wpadły do gardła, potem do krtani i płuc, ale tamto uspokoiło się, rozpłynęło. Zakaszlałem, splunąłem, ślina przywarła do buta. Wytarłem go o kamień. Jeszcze gorzej, trzewik pokryła tłusta, brudna maź. Wzdrygnąłem się. To nie jest kraj…

Rozejrzałem się, spojrzałem w górę. Nade mną wisiał urwany, jakby odcięty w połowie taśmociąg. Transport donikąd. Z tego miejsca Wieży nie było widać. Zasłaniał ją pochylony w pół jak człowiek budynek sortowni, co poznałem po zwisających z dachu literach K E F S. Odwrócone „F” kołysało się, poruszane miarowo podmuchami przedwieczornego chłodnego wiatru. Wahadło odmierza czas, ale tym razem jest to jego własny czas. Ukłoniłem się także, podniosłem z ziemi osmolony, ale wyglądający solidnie kij, który odtąd służył mi za laskę (będzie też do obrony, pomyślałem trochę niedorzecznie), i ruszyłem dalej. Lekko schylony szedłem szybko, ale ostrożnie, patrzyłem na boki i pod stopy, pamiętając o niedawnym przykrym zdarzeniu. Jeszcze tego brakowało, bym na samym początku utknął w jakiej dziurze. Zawiało mi w oczy popiołem, ale dojrzałem cienie z prawej strony pod murem, tam gdzie kiedyś była nowa cechownia. Usłyszałam stłumione krzyki. Mroźny dreszcz przebiegł mi po plecach. Ciemniało, muszę zdążyć dojść do Wieży przed zmrokiem, tak by wartownicy mnie nie spostrzegli. Mniej więcej o tej porze jest wymiana ochrony. Za godzinę zacznie się obchód, wtedy niedobitki łowców: emocji i żelastwa pochowają się w załomach pustych hal, w szczelinach i rozpadlinach. Ale teraz jest martwa fala, więc naprzód.

Wieża rosła w oczach, ogromniała. Jeszcze niedawno były tu trzy wyciągowe wieże, już tylko ta jedna została, a i na niej wysoki pod niebo żuraw oparł swój długi dziób. Zostały tygodnie, bo nie miesiące. Kłapnie parę razy i koniec. Po co tu ja? – znów zaświdrowało w głowie. Po to człowieku, by zobaczyć, dotknąć, objąć, zanim zniknie, zapadnie się pod ziemię albo rozwieje w powietrzu, zanim potną, zgniotą, przysypią, zrównają. Jestem, bo wcześniej nie byłem, ani tu, ani nigdzie, właściwie to byłem, ale przy samej powierzchni, na peryskopowej, nie obchodziło mnie zanadto to wszystko, choć mieszkam tu, jem, piję, kocham, nienawidzę, myślę, od zawsze. Ale nie jestem stąd i moje księgi nie tu napisane. Jest czapla, a nie ma gołębia, biegnie koń ułana, a nie człapie ślepiec w podziemnym chodniku, jest wileńska brama, a nie ma sygnaturki na miechowickiej Ostoi, jest parasol, a biało-czerwona szlajfka schowana w kastliku. I ta inna mowa, którą rozumiem i lubię, lecz gdy jej nadmiar, to zatykam uszy. Więc jak to jest? Janus, jedną twarz miałem zwróconą na zachód, drugą obróconą stale ku wschodowi. Nawet nie Janus, bo w jednej twarzy oczu nie było wcale. Wielu takich jak ja, ale nie łagodzi to tępego ucisku. Poczułem mrowienie w skaleczonej nodze. Dość rozpamiętywania, nie uchodzi tutaj.

Stanąłem wreszcie u podnóża Wieży, niewidzialne stalowe liny skrzypiały, dwa koła maszyny patrzyły przed siebie nieruchomym wzrokiem. Wiatr uderzył mocniej, nasunąłem kapelusz na uszy, zapiąłem szczelnie kurtkę i stromymi schodami zacząłem mozolnie iść w górę. Nie byłem sam, sam nie dałbym rady, był ze mną ktoś, kto w inny czas piął się na inną wieżę. Pomóż mi, pomóż, Williamie Butlerze. Zabierz ze sobą wszystkich swoich świętych, a ja wezmę swoich. I ja wchodzę na szczyt, i jak ty patrzę w dół, ku ziemi, ku widmom przeszłości. Wysyłam naprzód wyobraźnię w pogoń, kruche obrazy, wspomnienia zwołuję. Ale ja nie każę pakować się Muzie, jeszcze nie pora na to.

W górę

Joasia. Nędzną rzeczą jest człowiek na starość, nie więcej niż łachmanem wiszącym na kiju – spojrzałem na swojego przygodnego przyjaciela. Zadyszałem się, stopnie były strome, a poręcz zawieszona wysoko. Nie tacy jak ja tutaj wędrowali. Jeszcze duży krok, stanąłem na małej platformie. Oparty o balustradę wolno, z przyjemnością paliłem papierosa, chowając go w zamkniętej dłoni, by żar nie był widoczny z dołu. Przede mną jeszcze trzy takie bazy pośrednie. Postoje dobrze mi zrobią, do wierzchołka spory kawałek. Wieża lekko się zakołysała, a może mi się zdawało.

– Czy panu także przynieść kwiatki?

Odwróciłem się gwałtownie, przestraszony. Mała, pięcio- może sześcioletnia dziewczynka, w kusej sukience, siedziała na skraju pomostu i majtała nogami. Obok niej leżała wiązanka polnych kwiatów. Jak to się stało, że nie zauważyłem jej wcześniej? Przez ten zmrok.

– Co tutaj robisz, dziecko? – Papieros wypadł mi z ust i poszybował na dół. – Skąd ty…

– Zbieram kwiatki, nie widać? – Przerwała mi wpół słowa. – Czy panu też nazbierać?

– Na wyciągowej wieży, nad szybem? – Absurd sytuacji dobił się do mojej głowy.

– Tam na polu rosną fioletowe strzępiaste. – „Strzępiaste” powtórzyła wolno dwa razy, widocznie słowo było nowe, cieszyło, choć wymagało skupienia i wysiłku. – Jeśli pan woli, przyniosę różowe i czerwone, ale muszę pobiec do pałacowego ogrodu. – Nie zwróciła uwagi na moją wątpliwość. – Przyszedł pan w interesach do wuja Karola? – „Wuja” zabrzmiało uroczyście. – Do pana Karola? – poprawiła się mała. – Ale proszę uważać, kiedyś służący chwycił nożyce, uszy obciął szelmie, to jest dzierżawcy, bo gadał bezczelnie, i w salaterce zaniósł na stół…

– Co ty mówisz, dziecino? Jakie uszy, jaka salaterka? – No, uszy, zwyczajne. Na imię mam Joanna, ale teraz może mi pan mówić: Joasia. Bo potem już nie będzie wypadało. A ten pałac z kwiatkami będzie kiedyś mój; wuj mi go da, i tę kopalnię także. – Zatoczyła ręką koło: – I inne. – Zaczęła klaskać w dłonie. – Tę tutaj raczej sprzedamy – dodała, poważniejąc. – Ja to się go trochę boję. Wuja Karola – wyjaśniła i zamyśliła się. – Myśli pan, że go bardzo boli? Ta uschnięta ręka. – Zaczęła pociągać nosem. – Ale on mnie nią czasem głaszcze. Podnosi, o tak… – Dźwignęła lewą rękę, opuściła dłoń i poruszyła się całym ciałem, do przodu, do tyłu. Palce zatrzepotały. – To ja lecę po Blumen. Czy pan jest szelmą? – Zaczęła zsuwać się z platformy i już jej nie było.

Spojrzałem w dół, ale mrok okrywał ziemię. Na platformie leżał polny kąkol. Zatknąłem go za taśmę kapelusza, dotknąłem lewego ucha. I prawego. Nie, raczej nie jestem.

Czerwona czapka …zaprawdę, boski to mąż, który jako pierwszy nauczał człowieka szlachetnej sztuki górniczej i w łonie skał skrył ów istotny symbol ludzkiego życia. Raz ujrzysz tam pokład rozległy, lecz ubogi, z kruchym urobkiem, kiedy indziej skała zgniata go w nędzną, niemal niedostrzegalną żyłę i właśnie tu kryją się najszlachetniejsze złoża… A ja cierpliwie pnę się w górę. To już trzeci etap, za pierwszy licząc marsz ku Wieży przez posępne pustkowie. Trzeci nie będzie trudniejszy niż drugi? Czy dla Boga stwarzającego świat dzień trzeci był wyjątkowy? Lądy, morza, roślinność. Zanim zaświeciły Słońce, Księżyc, gwiazdy. Bo Ziemia była ważniejsza, była przy naszym Początku i była miejscem, gdzie się miało Wykonać. …między edeńskimi drzewy, kiedy nasz ojciec pierwszy raz westchnął do Ewy, Ziemia to pierworodne miłości westchnienie złowiła i w kosztowne zawarła kamienie… I ty się wtedy pojawiłeś czarny, błyszczący kruszcu. Którego tu już zresztą nie ma. Zbyt mało cię Bóg zaplanował, gdy siedział z aniołami i rachował, przeliczał. Miał złe dane wejściowe i dlatego teraz ta Wieża i cała reszta odchodzą w niebyt. Zasapałem się, rozpiąłem kurtkę i usiadłem na podeście, krzyżując nogi, w odpowiednio bezpiecznej odległości od krawędzi. Nie będę na razie patrzył w dół, jakoś nie lubię wysokości, nie mam tego niezbędnego genu. Może później, gdy się ściemni zupełnie. W co zaczynałem wątpić, bo od jakiegoś czasu z szybu pod Wieżą dobywały się dziwne, niepokojące błyski. Ale co tam, u licha? Zmrużyłem oczy, by ostrzej widzieć. Po drugiej stronie platformy leżała czerwona graniasta czapka. Dźwignąłem się i podszedłem bliżej. Pochyliłem się, by ją podnieść, ale poruszyła się, okręciła (wyciekło z niej trochę brudnej wody) i usłyszałem cichy głos:

– Nie ruszaj tej magierki, wędrowcze, jeśli nie chcesz, by cię utopek, czyli wodnik, z zemsty w topiel wciągnął. A nie jesteś ty czasem pijany? – Jak ma wciągnąć, jeśli nie ma rzeki ani stawu w pobliżu. Poza tym jesteśmy jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią – podjąłem dyskusję z czapką, lub z kimś schowanym pod czapką. – Nie, nie jestem pijany. W ogóle niewiele piję. – Czułem potrzebę wytłumaczenia się.

– To dobrze, może cię utopek oszczędzi. Nie tak jak tamtego młodzieńca, który z kamratami się do dziewczyny chciał dobrać. A było tak: tamci wstali od stołu i zgodnie wrzasnęli, że co jest warta, sprawdzą tej niedzieli. Ale za dużo księżycowych błysków, czy dzień, czy noc im się poplątało, muzyka we łbach im zalęgła chaos i jeden został na Kluńskim torfowisku. Staw, torfowisko, Kluńskie czy inne, wszystko jedno, utopił się i tyle go było.

Czapka zrobiła dwa obroty w przeciwną stronę i znów pociekła z niej woda. Czystsza.

– Gdy tak się przekręcam w prawo i lewo, to powoli obsycham. Bo nie jest prawdą, że ci, co w wodzie żyją, wodę lubią. Ja na przykład nie bardzo. Inni też chyba nie, po co by wciąż suszyli poduchy i pierzyny? Słuchaj (nachyliłem się nad czapką): jakby co, jest pewna metoda na utopka, którą ci teraz sprzedam, bo wyglądasz mi na poczciwego człowieka, a ja nie jestem od tego, by pomagać w szkodzeniu dobrym ludziom (tu poruszyłem się swobodniej). Utopka – poznasz takiego po zielonym pysku, żabich nogach i wygiętej jak kutas fajce – zawsze się bije lewą ręką. Wtedy on słabnie, a człowiek mocnieje. Jak prawą, to na opak, więc lepiej się nie pomylić. Gdy takiego spotkasz, to przeżegnaj się, pieronem zmów pacierz i ci… ciach go w pysk lewą. On cię też wali, ale słabnie, słabnie i w końcu ucieka do stawu. Albo jakiej innej wody, w której mieszka. A teraz idź już, uciekaj, bo coś mi się zdaje, że mój pan nadchodzi, a ja ręczyć za niego nie mogę. A duża rzeka jest tutaj, tylko jej nie widzisz, bo ukryta przed ludzkimi oczami.

Posłyszałem chlupot wody i ciche człapanie. Zacząłem biec ku schodom, szum rósł, kroki potężniały, woda wpływała mi już do butów. Nie odwracając się, machnąłem lewą ręką (kij trzymałem w prawej, nie przydał się zatem) i uderzyłem w coś miękkiego, zimnego. W ostatniej chyba chwili wydostałem się na brzeg i skoczyłem w górę. Prędko na trzeci pomost, byle dalej od tej rzeki i czerwonej czapki.

Diabeł. – Hej, obudź się, miły panie. – Jasna, pogodna twarz pochylała się nade mną. – W drugi Anioł Pański nie można spać w polu, bo cię południca porwie albo ci w głowie namiesza. – Zachichotała, niebieskie oczy mrugały do mnie wesoło. – Ta południca to ja. Czasem ukazuję się ludziom jako stara pomarszczona baba, ale wolę tak, jak teraz. Może się komu wreszcie spodobam? – Przeciągnęła się lubieżnie. – Moje siostry już mają swych narzeczonych. Niektóre to po dwóch i trzech. No, na tobie mi niespecjalnie zależy. – Przyjrzała mi się uważnie. – Doprawdy nie wiem, po co cię obudziłam. A niech tam, może jutro będzie lepiej.

Spostrzegłem, że leżę w zagajniku na polu. Dwie wychudzone kozy wyjadały coś z trawy i niebezpiecznie przysuwały się w moim kierunku. Kilometr dalej rozłożyła się duża wiejska chata, kryta podwójnym szerokim dachem. Opodal niej rósł wątły lasek, prześwitywały przez niego mury i okna pałacu, zamku może. Na horyzoncie brązowił się płaskowyż galmanowej hałdy. Brzęczały pszczoły, buczał groźnie bąk, pachniało czereśniami, było ciepło, nawet parno. Czułem błogą senność, ale usiadłem i przyjrzałem się mojej towarzyszce.

– Ale ja przecież jestem na Wieży, w połowie drogi na szczyt. K-E-F-S – przeliterowałem. – Jest wieczór, prawie noc. Zimno i…

– Nie wiem, jest inaczej niż mówisz. – Południca wzruszyła ramionami. – Może uderzyłeś się w głowę i to ci się śni. Nie pytaj polnej panny, bo ona nie jest od udzielania mądrych odpowiedzi, a od mącenia ludziom w głowach w letnie, upalne dni. Lepiej zapytaj Diabła. Nie taki on zły, jak gadają ludzie. Mieszka tam w chacie pod lasem, choć mógłby w swoim pięknym pałacu. Ale teraz go nie ma, pojechał doglądnąć dziedziny. A jego włości ogromne, i w trzy dni nie objedziesz. Jest bajecznie bogaty… – Westchnęła – … ale okropnie brzydki. Z Ballestrema sługi w krótkim czasie się wykluł graf Ballestrem drugi. Umiał czytać, szczędził i kupował. Jedną miał tylko rękę, a światem kierował – taki to on jest. – Pokiwała głową. – W nocy trzeba ci iść, gdy ten lancykryst konszachty ma z innymi takimi jak on – poradziła. – Palą zioła, gotują trucizny, leją wosk i tak wyrabiają złoto! Teraz jest tylko służąca i ta mała dziewczynka, Johanna – musisz poczekać do nocy. I weź ten sękaty kij, który przy tobie leży. A przysuńże się bliżej. Na bezrybiu… jak mawia śmieszny utopek, co mieszka w podziemnej rzece. Przajesz ty mi trocha? – Roześmiała się i potrząsnęła głową. Snopek pszenicy zawirował w powietrzu, poleciały z niego kłosy, może iskry.

Cóż rzec? Czekałem tak do późnych godzin nocnych, zastanawiając się, czy już na zawsze zostanę w tym miejscu i czasie. Nie bardzo mi się nudziło, przyznaję, ale nie po to podjąłem wędrówkę, by oddawać się urojonym zapewne rozkoszom. „Diabeł” okazał się wujem Joasi (z mojego pierwszego przystanku), starszym, kostycznym, w sumie uprzejmym człowiekiem. Kuśtykając, sprowadził mnie do dużej suchej piwnicy, gdzie w szklanych retortach i kolbach bulgotały jakieś odwary. „A teraz mam taki pomysł, by zastąpić olej w lampach górniczych – karbidem. Jeśli uprażyć węgiel bez powietrza i dodać do niego palone wapno – dostaniemy karbid, który zmieszany z wodą da palny gaz, szanowny pan rozumie, co mówię? To będzie eigentliche Wunder”. Wyjął z kieszeni srebrny pieniążek i wskazał na stojącą w rogu miedzianą kadź, pod którą buzował ogień. Więc dlatego tu tak gorąco. „Talar – na pamiątkę po Diable. Tego zupełnie sam upichciłem, niezgorszy, prawda? Ale, wracając do pana kłopotu, mein Herr, wetrzemy w skroń parę kropli medykamentu na ziołach i spirytusie, i to nas powinno przywrócić do życia. Uderzenie w głowę, o tu wyrosła śliwa, ale nic groźnego. Łaskawy pan nie z naszych stron, nicht wahr?”. Prawą ręką zanurzył szmatkę w butelce z ciemnego szkła – lewa wisiała bezwładnie na temblaku – nagle cały znieruchomiał. „Źle się od paru dni czuję. Pan wie, że wkoło szaleje tyfus głodowy? Wyjadę chyba do Wrocławia i panu też radzę. Mam takie złe myśli, że nie ma komu wieści przekazać i nie usłyszycie, kiedy i jak zakończył życie zbankrutowany dziedzic tego domu. Sam nie wiem, czego się boję bardziej – tego nagłego bankructwa (co chyba mi jednak nie grozi) czy ludzkiego złego słowa i zapomnienia. Nadzieja w tej małej. Zrobię im wszystkim niezłego psikusa”. Zarechotał jak żaba, szmatka wyjrzała z butelki.

Przy piecu. Do przytomności powróciłem na tapczanie z czerwoną narzutą. Ktoś nakrył mnie jej rogiem, właściwie samymi frędzlami, pod głowę wetknięto mi twardy jasiek. A więc to już koniec wyprawy? Czułem kołysanie w głowie i ciepło w stopach – tapczan stał tuż przy kaflowym piecu. W gardle poczułem gryzący dym; podły tytoń czy piec nie miał dobrego ciągu? W pomieszczeniu była jeszcze biblioteczka, bez szyb, za to z urwaną nogą, okrągły fornirowany stół i kilka krzeseł z kompletu. Tyle sprzętów ogarnąłem jednym spojrzeniem. Pokój był pełen ludzi. Przy piecu siedział młody człowiek w białej koszuli, palił nerwowo papierosa bez filtra i coś zapisywał w cienkim niebieskim zeszycie. Pod ścianą ksiądz rozmawiał z mężczyzną w surducie i sztuczkowych spodniach. Drugi podobnie wyglądający jegomość o twarzy bez wyrazu wpatrywał się w świat za oknem. Dwóch młodych mężczyzn – jeden obcięty na jeża, drugi z włosami do ramion – siedziało w kucki pod przeciwległą ścianą. Jeden pisał na tekturowej podkładce, drugi zawzięcie kreślił coś na kartkach rozłożonych na podłodze, co chwila gniotąc w kulki i odrzucając te rysunki, które go nie zadowalały. Potem wymieniali się kartkami, szeptali do siebie i wszystko zaczynało się od początku. Obok nich, w rogu pokoju, przy drzwiach, z twarzą zwróconą do ściany, klęczał człowiek, rozebrany do pasa. Na plecach miał krwawe pręgi. Kiwał się do przodu i do tyłu, mamrocząc do siebie. Doszły mnie pojedyncze słowa: – Za to, że wyjechałeś, za to, że zapomniałeś… Był tam jeszcze grubas w brązowej skórzanej kurtce. Siedział za stołem i coś popijał (wódkę chyba) z kryształowego kieliszka. Obok niego na skraju krzesła przycupnęła kobieta, ubrana w lnianą tunikę, upiętą srebrną broszą; mogła mieć równie dobrze trzydzieści pięć, co pięćdziesiąt lat. Leżała przed nią sterta karteluszków; z perspektywy tapczanu widziałem tylko wierzchołek papierowego wzgórza.

Oświetlał to zgromadzenie żyrandol z kwietnymi tandetnymi kloszami, nie wszystkie żarówki świeciły. Doszły mnie strzępy rozmowy.

– Mówię panu, że ten młodzieniec będzie naszym największym poetą. – Ksiądz wskazał palcem na chłopaka w białej koszuli, który zdawał się nie zwracać na nikogo uwagi. Teraz wychylił się do tyłu na krześle, połknął tabletkę, którą wydostał z kieszeni spodni, i powiedział w przestrzeń: – Moja nieśmiertelność jest krótka ale pewna. – Nie pan, nie ja, tylko on, choć – na Boga żywego – nic nie pojmuję z tego, co pisze. Nie tak jak my: pan czy ja. – Ksiądz otworzył książeczkę w twardej oprawie i przeczytał: – „Dawa rozkaz pan sztajger, już nalewa olej, proch rozdawa i czyni, co naznacza kolej. Tymczasem w półkiblowym zbanuleczku kawa wyśmienicie już pachnie, apetyt powstawa”. To jest nasza mowa, to są nasze sprawy.

– Bo tragiczna era wiedzie początek od ślepca Homera. Ale Homer to z jegomości nie jest, choć jedną epopeję ksiądz zmyślnie napisałeś – rzucił kąśliwie brzuchacz. – A tamto Mickiewiczem trąci.

Człowiek przy oknie odwrócił się:

– A mnie się podoba, co pisze o nich Pfarrer, choć wolałbym, by było ułożone w moim mocnym, logicznym języku. …są oni z natury nie bez uzdolnień i wyposażeni są we właściwe zwłaszcza niewolnikom żywotność, spryt i zręczność. Przypominają jednak raczej owych ciemnych Kimmeryjczyków, których Zeus strącił na wieczność do Hadesu. Tam też do dzisiaj siedzą.

– Zabierzcie stąd tego idiotę! – huknął zza stołu grubas. – Nie po tośmy się trudzili, żeby teraz dyrektor nędznego gimnazjum plótł głupstwa i walił nas Kulturkampfem między oczy. Jakbym słyszał tego przemądrzałego socjologa z Wersalu. Ej, student! – krzyknął do młodzieńca – masz jeszcze gdzieś gorzałkę?

– Mam tylko diazepam. Moja nieśmiertelność jest krótka ale pewna – powtórzył uparcie chłopak.

– Na co mi jakiś cholerny diazepam? – zirytowała się skórzana kurtka.

– Pax, pax vobiscum. – Proboszcz przeżegnał obecnych. – „Z jakim spokojem pracuje biedny, skromny górnik: w pustkowiu głębin, z dala od niespokojnego zamętu dnia, uskrzydlony jedynie żądzą wiedzy i umiłowaniem zgody. Ten zawód uczy go nieznużonej cierpliwości, zapobiega temu, aby uwaga rozpraszała się wśród zbytecznych myśli”. To pana krajan napisał – zwrócił się do dyrektora gimnazjum, którego twarz nie zmieniła jednak wyrazu, nie mogła przecież, skoro go w ogóle nie miała. – Oddajmy głos naszemu drogiemu Josephowi. Nikt takich liryków jak on tu nie pisał i pisać chyba nie będzie. Schläeft ein Lied in allen Dinge…

– Od lat jestem urzędnikiem, teraz już w randze radcy, no przecież urzędnikiem. Poetą bywam czasami, po pracy. Wtedy tęsknię – najbardziej do moich pagórków – i piszę. – Mężczyzna w surducie smutno pokiwał głową. Jeżeli panowie żądacie… – Wyszedł na środek, wysunął jedną nogę, rękę wsunął pod kamizelkę. – …może coś dla księdza proboszcza: „Und wirst doch mein!“ und grimmer wuhlt er und wuhlt hinab. Da sturzen Steine und Trummer uber dem Narren herab.

– Ładne. I trafne. – Proboszcz pokiwał z aprobatą głową. „»Ty będziesz mój!« i w szale zawzięcie rył i rył. Aż skały runęły nagle na śmiałka, co głupcem był”. Nie należy wchodzić w buty Pana Boga, bo to się zawsze źle kończy. Tutejsi ludzie to wiedzą. Mimo to…

– …katastrofy i wypadki się zdarzają – dokończył gruby. Może to i ładne, ale kogo teraz taka poezja wzrusza? A czy wasz młody poèt maudit będzie czytany? Bo niby wszystkie atuty jego – zdolny, trafi do psychiatryka, szybko umrze, pójdzie legenda, ale…. U was za dużo słodyczy, on jest zanadto gorzki. Jakby mu kto piołunu do wódki dosypał. – Grubas nie był nastawiony przyjaźnie do świata. – Ja w każdym razie filmu o nim nie zrobię. Może kto inny? Droga pani – zwrócił się w kierunku sąsiadki: – Kiedy możemy spodziewać się nowych wierszy albo jakiegoś dramatu? Coś bym wyreżyserował znowu. Dajcie mi dobry materiał, ale niech to będzie literatura. A nie, to napiszę sam. Tylko że silesiaca in Polonia non leguntur… Chyba że Dobry Pan Bóg z gliny mieszka gdzieś daleko stąd. Wtedy się podoba, ale tylko wtedy.

Poetessa, pochylona nad papierami, westchnęła:

– Gdy tylko uporam się z porządkowaniem tych starych telefonicznych rachunków, co nastąpi nie wcześniej niż za dwa lata. Mam już spore fragmenty powieści i sztuki…

Nie słyszałem już, nad jaką to powieścią i sztuką pracuje dama w tunice, bo ksiądz-poeta podszedł do tapczanu i z troską się nade mną pochylił:

– A cóż tam słychać u naszej znajdy? Leżał pan bez czucia pod domem. Uderzenie w głowę: o tu wyrosła śliwa, ale chyba nic groźnego. Zaparzymy zioła i to nas powinno przywrócić do życia. I któż tak mógł szanownego pana urządzić? To pana kij czy może narzędzie zbrodni?

Pod dwoma kołami

3 marca. Ocknąłem się oparty głową o stalową kantówkę przy niższym kole zamachowym maszyn wyciągowych, a więc w tak zwanym „przedziale zachodnim”. Czyżbym opuścił ostatni sen bramą z rogu, a nie z kości słoniowej? Czarne niebo skrzyło się gwiazdami, było przenikliwie zimno. Jak się tu dostałem? Nie pamiętałem ani dojścia na czwartą platformę, ani tym bardziej pokonania ostatnich schodów wiodących na wierzchołek Wieży, właściwie przedszczyt lub szczyt fałszywy, bo drugie koło zawieszono parę metrów wyżej i nieco dalej (szyb miał dwa kanały, którymi transportowano ludzi, urobek i materiały). Ha, i oto jestem. Fortuna I, kiedyś Frankenberg. Dotarłem, Williamie Butlerze, doszedłem. Na blankach Wieży chodząc, fundamenty w dole oglądam. A tam Joasia z kwiatkami, wuj-kuternoga, pachnąca 10 czereśniami dziewczyna o pszenicznych włosach, mokra utopkowa kraina, poeci pod dymiącym piecem. Budziła się moja świadomość. Musiałem nieźle uderzyć w coś głową. Nie mogłem jednak pojąć, jak – mimo takiego urazu – dotarłem aż tutaj. Adrenalina na wysokości czyni cuda, to wiedzą wszyscy wspinacze.

Poczułem nagle drżenie całej konstrukcji, w twarz uderzył mnie podmuch gorącego powietrza, oczy zaczęły łzawić od pełznącego gdzieś z dołu czarnego dymu. Wieża zakołysała się, słychać było krzyki, ale słabe – zdawały się dochodzić z głębi, z otchłani. Inne, bliższe, wzburzone głosy biegły spod Wieży. Dym, więc ogień, wstrząsy? Tamto nie było tylko snem? Skoczyłem do przedziału wschodniego. Spod ziemi wypływała gęsta dymna lawa. Temperatura stawała się już prawdziwie nieznośna, czułem duszności, czułem, że w głowie mi się kręci. Spojrzałem na zegarek, szkło było strzaskane, wskazówki wykrzywione i nieruchome. Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni kurtki telefon, na szczęście był nieuszkodzony. Ekran rozjaśnił się, było niewiele po 22. Po godzinie dwudziestej drugiej, 3 marca 1896 roku. Ekran zgasł, telefon wyłączył się.

Akcję ratowniczą zawieszono następnego dnia w południe. Ja całą noc, dzień następny i noc kolejną spędziłem na rampie niedaleko wylotów szybu. Usiłowałem zrazu włączyć się w ratowanie poszkodowanych, biegałem to tu, to tam, mówiłem: „Niech jeden człowiek kieruje całą akcją, weźcie kogoś rozsądnego i opanowanego”, krzyczałem: „Ten człowiek twierdzi, że nie zamknięto tam wentylacyjnych”, podpowiadałem: „Włóżcie do tej blaszanej beki notes i ołówek, nie dają rady wejść do niej, ale napiszą, jak się sytuacja przedstawia. Wtedy postanowicie”, ostrzegałem: „Nie, teraz nie zjeżdżajcie, gorące gazy znów odwróciły bieg prądów powietrza, wszyscy tam spłoniecie”, prosiłem: „Ten człowiek jest tak zmęczony, że ledwo już stoi na nogach, pozwólcie mu choć chwilę odpocząć”, groziłem: „Jeśli czegoś nie zrobicie w tej chwili, zginą kolejni ludzie”, niepewnie przekonywałem: „Na polu wschodnim mogą być jeszcze żywi ludzie”. Na próżno. Nikt mnie nie widział, nikt mnie nie słyszał, byłem przezroczysty. Dla ludzi, bo nie dla dymu, sadzy, gorąca. Zrezygnowany, bezsilny, patrzyłem potem tylko i płakałem. Stałem tam, gdy wynoszono zaczadzonych, poparzonych, zwęglonych. Człowiek pali się dobrze, to fakt wiadomy. Około piątej nad ranem inżynier kierujący akcją wraz z pomocnikiem ruszyli na ponowne przeszukanie pola wschodniego, ale już nikogo żywego nie znaleźli.

W ciągu dnia (był 4 marca) wreszcie coś zjadłem, ratownicy zostawili przy windzie trochę razowego chleba z domowym serem z kminkiem, pół karbinadla i bańkę z odrobiną mleka. Pod wieczór usiadłem na skraju platformy, spuściłem nogi. Lęk przed wysokością minął. Resztką chleba karmiłem gołębie, które pozlatywały tu chyba z całej okolicy, szukając zaginionych od wczoraj gołębiarzy. Sto dziesięć lat minie i znów będą tak krążyć nad tą okolicą. Dwa białe ptaki przyniosły w dziobach błyszczącą gałązkę. Zjawiła się latająca krówka z Saturna, taka sama jak ta, którą widziałem na obrazie jednego z tutejszych malarzy. Nie bardzo chciała jeść chleb i była bardzo płochliwa, więc niewiele mogę na jej temat powiedzieć. Potwierdzam tylko, że jest jednorożcem, ma niebieski łeb, szmaragdowy brzuch i czerwony ogon z prawdziwym krowim chwostem. Nie sądzę jednak, by pochodziła z Saturna, z tej prostej przyczyny, że – jeśli wierzyć Dantemu – to miejsce przebywania dusz kontemplatywnych, i gdzie tam jest miejsce na krowy? Chyba, że się Dantemu nie wierzy, a ufa ezoterykom i okultystom. Williamie Butlerze, i ty kiedyś naiwnie zaufałeś jednemu… Gdy zapadła noc, ułożyłem się na postumencie, pod głowę włożyłem porzucony przez ratowników koc, przykryłem się drugim i jakoś zasnąłem.

Poszukiwania wznowiono o 6.00 rano, 5 marca. Wówczas w tym mare tenebrarum odnaleziono brakujących poprzedniego dnia trzech – już martwych – ludzi i kolejnych dwunastu poległych, ale odnaleziono też dwóch cudem ocalałych. Około 21.00 zakończono uszczelnianie pola pożarowego, co zakończyło akcję ratowniczą. Patrzyłem na to wszystko z rozpaczą. Wskutek nieumyślnego zaprószenia ognia z lampy olejowej (Diable, czemuś od nas odszedł, wcześniej nie ogłaszając światu swojego wynalazku) w szalejącym w prawie wszystkich polach wydobywczych, w szybach, pochylniach i chodnikach pożarze, według oficjalnych danych, zginęło 105 górników. A nim ruina przyszła, z brzękiem stali przez wieki na te schody wstępowali w zbrojach czy łydką opiętą rzemieniem. I takim wielkim są dotąd Wspomnieniem.

Miasto. Tej nocy śniło mi się moje miasto. Ciepła jesień płynęła ulicami i alejami, niosąc swoje dary i przykrości. Deszcz zmywał do studzienek wszystko, co miasto w ciągu dnia wypluło, wydaliło. Nie było może tak ładnie jak zimą, gdy śniegowa pierzyna okrywa liszaje i narośla, ale wodna kurtyna oddzielała mnie szczelnie od tego, co złe, przykre, co mnie przez lata uwiera i boli, zostawiając samo dobre. Pod stopami szeleściły parkowe liście, mokre białe pajęczyny oblepiały twarz, Naczelnik patrzył tym razem w lewo, a nie w prawo, zielone oczko mrugało cierpliwie: „Chodź tutaj, przyjdź do nas, mamy – jak dawniej – ambrozję i nektar”. Deszcz na chwilę ustał, skoczyłem więc dla rozruszania kości parę razy ze spadochronem z wieży (strach, jak widać, minął bezpowrotnie). W czasie ostatniego skoku czasza nie otwarła się, poirytowany powędrowałem w dół ku miastu. Z okratowanego okna budynku więzienia zamachała ręka, usłyszałem przytłumiony głos: Mes documents sont vraies. Vraies! Nie zatrzymałem się, ruszyłem dalej, ku nierzeczywistej smutnej rzece. Tam i z powrotem bulwarami. To tutaj zaginął żuraw-profesor Egerty z mojego opowiadania. Piąta rzeka Hadesu. Poczułem zapach świeżo palonej kawy. Przed witryną kawiarni leżał biały lew, leniwie liżąc łapę. Omijając go ostrożnie, pchnąłem obrotowe drzwi i pod kryształowymi żyrandolami zamówiłem małą czarną i – jak kiedyś z ojcem i matką – puszystą napoleonkę. Kelnerka o asymetrycznej twarzy podała mi kawę w filiżance w kształcie asymetrycznego latającego talerza. Urzędnik magistratu wyrósł jak spod ziemi. „Oto nasz promocyjny produkt. Pokraczna lalka nie spodobała się jednak”. Liborius z Hansem stali po drugiej stronie ogromnego lustra i mieli dziwny wyraz twarzy. Obok przy stoliku siedziały dwie gołe, grube kobiety. „Jesteśmy od Erwina”, usprawiedliwiła się niższa, patrząc na mnie wstydliwie. „Rucha nas codziennie. I potem maluje” – dodała wyższa. Wyszedłem w pośpiechu.

Przystaję na nieistniejącym Rynku, przyglądam się fasadzie zburzonego hotelu, słucham grania kurantu. Mija mnie wytworna kobieta w długim płaszczu i kapeluszu z woalką. Jej towarzysz w mundurze oficera armii pruskiej wskazuje ręką ku północnej pierzei: „Tam wśród drzew, Walesko, będzie mój zamek. Stąd będę kierował moim węglowym imperium. Nasz będzie gdzie indziej. Barok, neogotyk, pijany cukiernik”. Rudy stworok z krogulczym nosem popędza pod budynek teatru skrzydlatego smoka. Rudzielec kłania się grzecznie damie i oficerowi, ci odwzajemniają uprzejmość. Bestia odwraca łeb, rozdziawia czerwoną paszczę, kłapie zębami, ale potulnie człapie przed starym. Może to krewniak przedpotopowego gada, który gdzieś tu niedaleko złożył swoje kości? Chudy, wynędzniały człowiek wyrasta spod ziemi i łapie mnie za guzik. „Tuś mi bratku. Powiedziałbym ci, czym jest czas, dlaczego teraźniejszość miesza się z przeszłością i przyszłością, bo tylko ja mam teorię wszystkiego, ale nie powiem, bo mnie zdradziłeś. Wielka Unifikacja”. Wyjmuje z kieszeni gumkę recepturkę, zahacza o mój guzik, napina ją, pstryka palcem i puszcza w powietrze. Patrząc na wirującą strunę, rzuca jeszcze: „Bo tak naprawdę jest tylko Teraz”. Nasłuchuje, naraz odwraca się i ucieka. Przebiega, tupiąc głośno, oddział ludzi w niebieskoszarych uniformach, biegną w kierunku rzeki, krzycząc coś o studentach, fizykach i Żydach. Oto twierdze mojej młodości. Widzę, że lew też daje nogę. Znowu czuję dym i spaleniznę. Robi się pusto i cicho.

Ruszyłem dalej. Tanie dziwki zaczepiły mnie na ulicy, u wylotu której czarniała strzelista wieża kościoła. Błysnęło, kościół pojaśniał, znalazłem się nagle w tłumie roześmianych ludzi. „Seta i lorneta. Gorzałka po cztery złote! Deszcz nam niestraszny. Wilkommen, bienvenue, welcome” – wrzeszczał młody człowiek, stojący przed knajpą. Skrzyżowaliśmy parasole jak szpady, przestraszył się jednak i uciekł do środka. Na rogu ulicy tkwił znajomy artysta plastyk, profesor Akademii, i grał na saksofonie. Przed nim raźno maszerowała orkiestra górnicza. Docent z Konserwatorium szedł przodem i jak prawdziwy tamburmajor wywijał buławą. „A teraz krzesanego!”. Wskoczyłem do górskiej kolejki. Powiozła mnie wesołą zieloną niziną, z której – gdy jechałem – jak grzyby wyrastały drapacze chmur, budynki w kształcie Titanica i wille modern, ale znudziło mi się to szybko, przesiadłem się więc do małego pociągu – dudniąc i świszcząc, toczył koła po wąskich torach. „Balkan Ekspres. Osada górnicza Braci, a właściwie Kuzynów. Odjazd za pół godziny” – obwieścił konduktor. „Można tanio kupić mieszkanie. Bierzcie, zanim zlecą się hieny”. W oknie z czerwonym parapetem zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie, w piekarni przy placu zjadłem dwa kawałki kołocza z posypką, w dalszym ciągu czułem jednak głód i obudziłem się. No tak, sera ani chleba już nie ma (nie licząc tych paru okruszków w kieszeni). Kości bolały mnie okrutnie, przewróciłem się na drugi bok i już nic mi się nie śniło do rana.

U Disa

W dół. Nous sommes des etres profond. Tacy właśnie jesteśmy, głębia nas pociąga, bo otchłań jest w nas. Gdy zobaczyłem pusty wagonik, kołyszący się na stalowej linie, nie wahałem się ani minuty. Byłem sam na szczycie Wieży, górnicy, ekipy ratownicze, pomocnicze – wszyscy zniknęli. Nie czułem dymu ani swądu spalenizny; tu na górze, na rampie powietrze było rześkie, chłodne, przejrzyste, parę razy odetchnąłem pełną piersią. Podszedłem do krawędzi i spojrzałem w głąb szybu. Tam było gorzej, jama tam była, rozziewem ogromnym otwarta. Żadne nad nią ptaki nie mogły skrzydłami łopotać bezkarnie – taki z tej mrocznej czeluści aż ku sklepieniu nieba opar zionął. Trudno, nie ma odwrotu. Drzwi wagonika były otwarte, zajrzałem ostrożnie, w środku znalazłem pomarańczowy hełm z lampką i akumulator. Zdjąłem kapelusz – wsunięty za taśmę wciąż tkwił tam świeży fioletowy kąkol – i powiesiłem na wystającym haku. Niech tu na mnie czeka, da Bóg, wrócę niebawem. A jeśli nie, będzie to ślad, znak, że byłem, że zjechałem. Niby górnicza marka.

Przyjrzałem się uważnie podłodze, w rogu leżała mała złota gałązka. A jakże, jeśli jadę Tam, muszę mieć ją mieć ze sobą. To złoto każe sobie przynieść jako dar jej należny piękna Prozerpina. Drzwi zatrzasnęły się same, zadźwięczał dzwon, żelazna klatka drgnęła, zakołysała się, poczułem na przemian gorące i zimne dreszcze, ruszyłem do Morii. Myślałem szybko – winda z ludźmi jedzie z prędkością mniej więcej 10 metrów na sekundę – jeśli będę mierzył czas, zorientuję się, na jaki poziom zjechałem. Wagonik pędził, odliczałem sekundy, przeliczając na metry, ale przy 700 dałem sobie spokój. To nie była kopalnia głębinowa, najniższy poziom KEFS wyrąbano na poziomie 600. Jest więc tak, jak się spodziewałem. Przysiadłem na małej ławeczce. Kto Tam był przede mną i wrócił ? Dionizos po Semele, Orfeusz po Eurydykę. Polluks po Kastora, Tezeusz z Pirytousem porwać Prozerpinę, Herkules po Cerbera, potem jeszcze Odys, by usłyszeć wróżbę Tejrezjasza i Eneasz na spotkanie z ojcem. Kto tam poszedł sam? Pięciu, w tym Herkules. Komu się powiodło? Czterem, a właściwie trzem, bo misja Bliźniaka była tylko częściowo udana, a Dionizosa trudno liczyć, poza tym – posłużył się przekupstwem. Herkules… – poczułem się niewyraźnie. Biada! Wszystko – przepaścią, czyn, żądza, marzenie, słowo! I nieraz czuję, gdy mi Przerażenie podnosi włos na głowie, jej wichru powianie. Naraz dobiegł mnie cichutki pisk. Oto oznaka obłędu. W górze i w dole, zewsząd pustka i milczenie, przestrzeń straszliwa, w której czujemy spętanie... A teraz coś chrobotało, bez wątpienia pod ławką. Schyliłem się i powoli, podnosząc do góry kij, zajrzałem pod ławeczkę. Mysz. Mysz? Małe, szarobrunatne stworzonko, skulone najbardziej jak tylko się dało, zwinięte bez mała do punktu (jeśli nie liczyć ogona) śledziło moje ruchy, bardziej chyba przerażone niż ja. No to jest nas dwoje. Dwóch? Przypomniałem sobie o okruszkach. Marcel Marceau nie zrobiłby tego lepiej. Podsunęła się, powąchała, było ok. Zapadłem w odrętwienie, nie wiem, jak długo zjeżdżaliśmy pod ziemię. Obudziły mnie wstrząsy, szarpnięcia, zaczęło się hamowanie. Klatka zatrzymała się, światło pod sufitem zgasło. Macając nerwowo w ciemności, zapaliłem swoją lampkę, wziąłem gałązkę i pchnąłem drzwi. Mysz podreptała za mną.

Prawy chodnik. Było wilgotno i gorąco, ale dało się wytrzymać. Czyżby zacny profesor Lidenbrock miał jednak rację? Przede mną otwierały się w poziomie dwa korytarze. Liczba dwa zaczynała mnie już prześladować. Lewy chodnik nie podobał mi się wcale (jak Gandalfowi dolny), prawdę powiedziawszy, budził paraliżujący lęk. Rozliczne także u tych wrót koczują zjawy przeróżnych potworów: Centaury, dwukształtne Scylle, Bryjarej sturęki, strasznie świszcząca bestia z Lerny, zbrojna ogniem Chimera, Gorgony i Harpie. Coś takiego mniej więcej widziałem, postanowiłem więc ruszyć chodnikiem prawym. Już wysunąłem stopę, by zrobić ten pierwszy – jak wiadomo, najważniejszy – krok, gdy mysz przemówiła:

– Dobra decyzja, bo ich szukasz, prawda? – Nie odpowiedziałem, więc ciągnęła dalej. Głos miała słaby, słabiutki, ale w podziemnej ciszy, u korzeni Ziemi słychać było każdy szelest. – Są w Elizjum – szeptała – pośród zieleni szczęśliwe polany w Błogosławionych Gajach. Tu jedni się ćwiczą na wyściełanych murawą boiskach, drudzy na płowym się piasku zmagają w zapasach, inni zaś wiodą korowód i przytupują, i śpiewają pieśni. Albo, jeśli kto woli, są w Piątym Niebie, na planecie Jowisz, w Niebie Sprawiedliwych, co może ci się wydać dziwne, biorąc pod uwagę okoliczności, ale czyż czasoprzestrzeń nie jest względna – dodała mysz naukowo i filozoficznie. – I razem z innymi duchami tworzą piękne Oko Orła. Tak sądzi włoski poeta, o którym masz przecież dobre zdanie. Osobiście wolałbym (tu coś się wyjaśniło) wariant z boiskiem i piaskiem. Gdy my będziemy tam zmierzać, pokażę ich ostatnią drogę. A teraz, jeśli pozwolisz, zmienię postać. Mogę być kozłem, koniem, żabą, pająkiem, muchą, bezcielesnym duchem, tą myszą oczywiście. Najbardziej przecież lubię być brodatym sztygarem. Ty masz kij, ja złotem okutą laskę. Tylko mi tu nie gwiżdż i nie przeklinaj, bo tego nie znoszę.

Długi to był marsz i dziwna to była kraina. Wąski, ciemny chodnik szybko skończył się, wyszliśmy na szeroki, wygodny gościniec (gościńce są zwykle przyjazne). Można było spotkać wielką liczbę drzew z wypłowiałymi i martwymi liśćmi. Widłaki wysokie na pięćdziesiąt łokci, sygilarie olbrzymie, paprocie drzewiaste, duże jak najwyższe jodły, lepidodendrony, czyli o łodydze cylindrowej widełkowatej, z długimi liśćmi i najeżone ostrym puchem, podobnym do olbrzymich porostów wilgotnego gruntu. Krajobraz odmienił się. Wszystko dokoła poczęło się poruszać, jak kołyszące się fale wstawały z ziemi czarowne kwiaty i pnącza z błyszczącego metalu, z przepaścistych głębin wynurzały się kwiaty i liście, wiążąc się z sobą w wieńce i girlandy. Skarbek (to on był, rzecz jasna) raz wędrował obok mnie jako stary choć krzepki górnik, to znów szedł stępa jak koń, posuwał się długimi żabimi skokami albo wiózł na moim ramieniu jako pająk lub mysz (to mi odpowiadało najbardziej, szybko się przyzwyczajam). Czasem znikał na chwilę i wtedy zapewne był duchem, a ja czułem się lekko nieswojo.

Przed moimi oczami zaczęły się teraz przesuwać niewyraźne obrazy, były tuż przede mną, przenikały przez moje ciało, potem odsuwały się daleko, nikły, rozwiewały się. Jest siódmy dzień marca, wczesne popołudnie, Załęże. Moknę na deszczu, tłum ludzi wciąż rośnie i chmury kłębiaste wciąż się zbierają nad nami. Kolumny wozów z trumnami stoją na kopalnianych placach. Żałobne modlitwy, kapłani idą od wozu do wozu, jest cicho, ten ból przychodzi w ciszy. Grają kopalniane syreny, jest godzina 15.00. Wozy ruszają, za nimi orkiestry i chóry. Idę w kolumnie, która kieruje się na nowy dębski cmentarz. Tu pochowają 42 ludzi. Druga kolumna, 40 drewnianych skrzyń, zdąża na wschód, ku Bogucicom. 13 trumien jedzie do Królewskiej Huty. Dąb, składają ciała do wspólnego grobu. Zapada ciemność, niebo przecina burza z błyskawicami, grzmotami. Przyroda żałobą także się okrywa. Słyszę głos kapłana i słowa poety: …doświadczył ich jak złoto w tyglu i przyjął jak całopalną ofiarę… zmarli wkraczają tam przed nami i zasiadają w domu Pana, ujrzymy wszystkich twarzą w twarz… Cmentarz pustoszeje, kobiety klęczą i płaczą nad grobem. Święty Józefie, patronie dobrej śmierci, módl się za nami. Postawią mu kościół, by ich strzegł odtąd i wspierał. Ktoś śpiewa po francusku: Enfants qui vivons sous la Terre et séparés du genre humain pour braver et délétère…. C’est le chant des mineurs d’Utzel, chant fraternel… „To jest piosenka górników z Utzel, braterska pieśń”. Skarbnik kładzie mi dłoń na ramieniu:

– Istnieje wśród nas stary przesąd, że potężne żywioły, wśród których górnik dzielnie pracuje, niszczą go, jeżeli nie wytęża wszystkich sił, aby utrzymać władzę nad nimi, jeżeli pozwoli nad sobą zapanować innym myślom, zmniejszającym jego siłę, jaką powinien niepodzielnie oddać pracy w ziemi. Mnie się jednak zdaje, że czasem bezdenna głupota, brak pomyślunku niszczą nas bardziej, niż co inne.

Elizjum. Mój towarzysz, mój kumejski przewodnik, przystanął.

– Jeszcze ze dwa kilometry i będziemy u celu. Zrobimy sobie przystanek. Jeśli pozwolisz, zamienię się w konia – stojąc na czterech nogach, odpoczywam najlepiej. I mogę poskubać trawę, bo już, przyznaję, zgłodniałem nielicho. Jako duch nie wydatkuję energii, ale wszystkie inne awatary wymagają jedzenia. – To, że i ja czuję głód, nie obchodziło go wcale.

Już jako koń odwrócił łeb:

– Za kogo ty mnie uważasz? Niespeszony odpowiedziałem pewnie:

– Jesteś Skarbnik, duch opiekuńczy kopalni.

Zarżał głośno i potrząsnął grzywą:

– Dla ciebie teraz jestem Skarbnikiem, ale bywam też Sybillą kumejską, Charonem, Hermesem, Wergiliuszem, Beatrycze (tu poskrobał kopytem o ziemię), Aniołem Stróżem, co po części pokrywa się z funkcją Skarbnika. Oprowadzam i doprowadzam (w tym mam wielu pomocników). Mnie także przychodzi stawiać was przed oblicze Ozyrysa, w trójcy jedynego Radamantysa, Ajakosa i Minosa, czy świętego Piotra. Zastanawiasz się pewno – Skarbnik-koń pokiwał smutno łbem – dlaczego nie uchroniłem tamtych stu pięciu od śmierci. Niestety nikt Losu odwrócić nie umie. Atropos i mnie nie jest przyjazna. Idziemy! – Przede mną znów zjawił się sztygar ze złoconą laską. Podniósł ją i trzonkiem uderzył mnie w brzuch. – Pamiętaj jednak, zobaczysz tego, kto zechce do ciebie przyjść, niekonieczne tego, kogo ty chcesz spotkać (tak jest, od wiek wieków. Amen). I że będą także uciekinierzy stamtąd. – Ściszył głos i wskazał ręką gdzieś w lewo: – Tu w krzakach ukryłem niezbędne produkty, stoliczku nakryj się! (Skąd wiedział?) Tylko nie zjedz wszystkiego, zanim tam dojdziemy. Daj mi teraz złotą gałązkę, bez niej nie masz czego tu szukać. Podrzucę ją, komu trzeba. Nie – dodał, widząc mój pytający wzrok – nawet o tym nie myśl. Disa i jego panią oglądać mogą tylko ci, którzy tu trafiają na stałe, a i to z oddali. Albo herosi, a ty do nich nie należysz, niestety.

Gdy ja, wspominając Kimmeryjczyków, robię dół w ziemi, jeden łokieć szeroki i długi; dokoła libacyjne zmarłym leję strugi: najpierw sam miód i mleko, potem słodkie wino, w końcu wodę zmieszaną z mąki odrobiną, Skarbnik ułożył się w cieniu drzewa, które przypomina wiąz, ale ma srebrne liście. Zaczynają pojawiać się goście.

Pierwszy – jak zawsze – przybył Achilles, który od trzech tysięcy lat znużony powtarza: – Wolałbym do dzierżawcy iść pod biedną strzechę na parobka, i w roli grzebać z ciężkim znojem, niż tu panować nad tym cieniów marnych rojem! Ach, czemu to wino znów nierozcieńczone?

Zniknął, odetchnąłem z ulgą. Przede mną stanął kolega filozof i rusza wąsami: – Jako bardziej katolik niż filozof przebywam w innych zaświatach. Po prawdzie… – Nachylił się i konfidencjonalnie szeptał mi do ucha: – …to siedzę w Czyśćcu i mam tam być tak długo, aż będę potrafił wyjaśnić, skąd w świecie tyle zła, skoro nasz Pan Bóg wszechmocny jest i miłosierny. Unde malum? Pothen ta kaka? Przy czym nie wolno mi zrzucić tego na ludzką wolną wolę. – Zasępił się, przetarł rogowe okulary: – Jak więc Go usprawiedliwić, ja nie wiem. Zapowiada się długie siedzenie… Powiem ci też w zaufaniu, że jest ze mną wielu, wielu... Niestety, nie bardzo jest o czym z nimi gadać.

Ładna brunetka z kręconymi włosami podbiega, kręci się w kółko i zdejmuje z siebie ubranie, warstwa po warstwie: – Powłoka jak w cebuli, ot co. Tam się tylko urodziłam, ale co z tego, co z tego, macie kawałek Nagrody i już. Czy i ty jesteś z naszej paczki? Aa, byłeś, ale zdradziłeś, słyszałam. Albo to ciebie zdradzili.

Przyszli też moi poeci, ale zajęci wciąż sobą, nawet na mnie zwrócili uwagi.

Ksiądz spróbował miodu i mlasnął: – Majowy.

Urzędnik-poeta powąchał, polizał: – To miód z moich ukochanych łąk.

Chłopak w białej koszuli przeszukał cały dół, wzruszył ramionami: – Nie ma diazepamu.

I poszli.

Zjawiło się dwóch, w krawatach i garniturach, ukrywali twarze i rozglądali się trwożliwie na boki: – Puk, puk, czekaliśmy na ciebie w piątek, a ty nam uciekłeś. Daj nam troszkę jedzenia, strasznie jesteśmy głodni, interesy nie idą i Umsatz taki skromny.

Jak spod ziemi wyrósł ubrany w redingot człowiek w cylindrze na głowie i z plikiem banknotów w ręce: – A może dla szanownych dżentelmenów niewielki kredyt? Warum nicht? Sehr billig. – Zaszeleścił pieniędzmi. – Mój bank upada, muszę coś zarobić. Ja już gdzieś panów widziałem. Czy aby nie… tam? Prosit. – Wychylił szklankę wina. – Dobre. Gęste, słodkie.

Podbiegła, węsząc, moja stara suka, która odeszła parę lat temu. Otarła się o moje nogi, nalałem jej mleka, podrapałem pieszczotliwie po karku. Jesteś tutaj, więc jest tak, jak ma być.

Podchodzili kolejni, jednych znałem, innych nie, tych drugich było więcej, znacznie więcej. Pośród nich Dydo Fenicjanka, z raną jeszcze broczącą, ona też błądziła w tym wielkim lesie. Była tam też dziewczyna w białej sukience i wianku z traw i ziół, miała łzy w oczach. Przytuliłem ją mocno do siebie:

– Anim myśleć nie mógł, że przez lata będziesz za mną tak straszliwie tęsknić…

Zrobiło się ciemno i jakoś pochłodniało. Kucnąłem obok dołu. Młoda kobieta przysiadła tuż obok, zdjęła głowę i położyła na ziemi. Stał za nią przestraszony chłopczyk o wąskiej, smagłej twarzy, z pędem bluszczu w ręce. Głowa zwróciła się do mnie: – Ucięli mnie, w czterdziestym drugim, w grudniu. Szesnaście osób zabili, za dwóch uratowanych. Zwą mnie tutaj „czerwoną wdową”. – Kobieta nałożyła głowę na kark, zawołała chłopca: – Idziemy, twojego grobu i tu także nie ma.

I poszli.

Podpierając się laską, przydreptał starszy pan. Pod pachą trzymał grubą książkę. Wskazał na nią palcem: – Żeromski. Mówią, że trochę grafoman, ale ja lubię go czytać. On, starsza pani oraz ich córka wpadają czasem na podwieczorek. Chciałem szanownego pana zapytać, czy moja księgarnia jeszcze tam jest, wedle świętego Jana?

Powiedziałem, że była, długo, długo, jeszcze niedawno kupowałem tam książki, ale nadeszli inni ludzie i przyszedł inny czas.

Księgarz zatrzymał się, zawahał: – Dlaczego wy o nas tak… mało, a jeśli już, to półgębkiem i nudno?

Śpiewając wesołą piosenkę – sztrudi la la la! – podeszło pięciu mężczyzn o twarzach czarnych jak smoła.

– Basista – przedstawił się pierwszy.

– Basista – wyseplenił drugi.

– Basista – dorzucił trzeci.

– Basista – rzekł czwarty.

– Basista – powiedział piąty i dodał: – A Gabriel durch loto za tom dziouszkom. – Coś sobie przypomniał: – ociec kazali ci pedzieć, że synki z KEFS nie przidom, bo grajom tera w fusbal. Gerard z nimi jest. Gichnoł już dwa tory, jak Ruskim. Ty, a mogymy się sam napić? Ee, macie tu ino mlyko?

Basista pierwszy poskrobał się po głowie: – Coby tak godać, my oddali życie.

Powrót

Według mojego zegarka (tarcza przykurzyła się trochę), od wyjścia na Wieżę do powrotu na ziemię minęły dwie godziny i dwadzieścia dwie minuty. Na głowie znów miałem kapelusz, ale teraz ozdobiony kąkolem. Drogę spod Wieży do otworu w murze (tego samego, który forsowałem, idąc w tamtą stronę), pokonałem bez przeszkód, jeśli nie liczyć drobnego incydentu.

– Czy masz jakieś pieniądze? Dawaj! – Zaczepił mnie młody, nieogolony człowiek, który pojawił się nie wiadomo skąd. Coś majaczyło w jego ręce. Twarz była znajoma.

– Ty jesteś Maruszeczko, bandzior poszukiwany listem gończym, nasz rodzimy John Dillinger, mała wesz, tak naprawdę. Tysiąc złotych za ciebie dawali. Ale ty najpierw strzelasz, a potem pytasz, jeśliś wcześniej nie zabił. Rzecz w tym, Nikiforze Maruszeczko, vel Marianie Sikora, vel Stanisławie Garleju, że sąd okręgowy skazał cię na śmierć 24 lutego 1938 roku, a wyrok wykonano w Warszawie. A zatem nie możesz mi już nic złego zrobić. – Widziałem, że stropił się mocno. – Pozwolisz zatem, że się oddalę, a tobie radzę, żebyś się tu po nocy nie włóczył; ochroniarz cię capnie albo jaki złomiarz nabije ci guza.

Usiadłem po drugiej stronie ogrodzenia. W załomie muru gniazdo uwiły ptaki, jaskółki, może kawki. Wrzeszcząc i krążąc badyle kładą warstwami na zapleśniały głaz i matka puste budowle sobą napełnia. Spojrzałem w kierunku Wieży – ledwie cień rysował się na niebie, niby fałda na ciemnej tkaninie. Podniosłem czarną grudkę. O nie, to nie verkanntes Land. Ta mała kraina jest jak geoda, kryształ zamknięty w przestrzeni skalnej bryły. Nie powtórzę za Heinrichem Steffensem: „Świat podziemny, ciemna noc panująca w sztolniach i na chodnikach górniczych miały dla mnie coś nieopisanie pociągającego”; nie mają dla mnie niestety, ale ta podróż na szczyt wyciągowej wieży i szybem do środka Ziemi sprawiła, że mogę swobodniej oddychać. Będę otwierać księgi, starodruki, mapy i atlasy, studiować miny sennego Cesarza, panów i dam z Bizancjum. A wszystko, co mnie teraz czeka, będzie jak senny głos ptaka, tam gdzie już coraz ciemniej.

Ziemia zatrzęsła się, tąpnęło, słyszałem chrzęst zgniatanej stali, po chwili wszystko ucichło. Nie patrzyłem za siebie, powędrowałem do domu. Wiedziałem, że zabrali, co ich.

*

Nota

Niektóre postaci, jakie spotykał w czasie wędrówki narrator, mówiły gwarą albo raczej „etnolektem śląskim” (ślōnska godka). By jednak nie budować barier komunikacyjnych, przytoczono ich wypowiedzi w „języku ogólnym”.

Nous sommes des etres profound – wg Gastona Bachelarda: „Jesteśmy bytami głębi”

Silesiaca in Polonia non leguntur – cyt. za Wilhelmem Szewczykiem: „Nie czyta się silesiaków w Polsce”

Osoby historyczne w kolejności pojawiania się:

Joasia – Joanna Gryzik, później Joanna Schaffgotsch von Schomberg-Godula (von Schomberg - „z Szombierek”), wychowanica, potem dziedziczka (w wielu 6 lat) fortuny Karola Goduli, zwana „śląskim Kopciuszkiem” (XIX w.)

Wuj Karol („Diabeł”) – Karol Godula (Godulla) – przedsiębiorca, właściciel kopalń galmanu, węgla kamiennego, hut cynku i ziem na terenie Górnego Śląska. Zmarł we Wrocławiu, w czasie epidemii (XIX w.)

graf Ballestrem – Karol Ballestrem, magnat przemysłowy; to u jego boku karierę rozpoczynał Karol Godula

Chłopak, poeta w białej koszuli – Rafał Wojaczek, jeden z „poetów wyklętych”, urodzony w Mikołowie w 1945 r. Zmarł młodo śmiercią samobójczą po przedawkowaniu leków

Ksiądz – Norbert Bonczyk, ksiądz katolicki, poeta (zwany „śląskim Homerem”), tłumacz liryki niemieckiej, działacz narodowy na rzecz polskości Górnego Śląska (XIX w.) Dyrektor gimnazjum – Karl Niebering, dyrektor niemieckiej szkoły w Gliwicach (XIX w.)

Socjolog z Wersalu – Max Weber, na Konferencji Pokojowej w Paryżu w 1919 r. wygłosił stronniczą opinię o świadomości narodowej Ślązaków

Dobry Pan Bóg… – grubas ma na myśli Hortsa Eckerta (Janoscha), autora powieści Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny

Radca poeta – Joseph von Eichendorff, poeta niemiecki doby romantyzmu, urodzony koło Raciborza (XIX w.)

Ręka z okratowanego okna – należała do Jeana Geneta, który podróżując po Europie z fałszywymi dokumentami, został na jakiś czas zatrzymany w katowickim więzieniu (1938 r.); w Warszawie na Mokotowie siedział także

Kobieta („Dama”) o asymetrycznej twarzy – malowana przez Witkacego mieszkanka Katowic, Eugenia Wyszomirska-Kuźnicka

Liborius – Liborius Otto, właściciel kawiarni „Otto” (po II wojnie w tym samym miejscu pod nazwą „Kryształowa”)

Hans – Hans Bellmer, niemiecki malarz, rzeźbiarz, surrealista, autor cyklu instalacji Lalka, urodził się i gimnazjum ukończył w Katowicach

Erwin – Erwin Sówka, jeden z malarzy prymitywistów, należał do Grupy Janowskiej

Waleska – Waleska von Tiele-Winckler, oficer – jej mąż, hrabia von Tiele (Thiele). Ród ten zarządzał wieloma zakładami przemysłowymi na terenie Górnego Śląska (XIX w.); siedzibą spółki zarządzającej były Katowice, zaś rezydencją eklektyczny pałac w Mosznej

Bracia (Kuzyni) – Emil i Georg Zillmannowie, bracia stryjeczni, niemieccy architekci m.in. osiedli górniczych Nikiszowiec (tam ma postój kolejka w opowiadaniu), Giszowiec (obecnie dzielnice Katowic; zbudowane na przełomie XIX/XX w.)

Brunetka kręcąca się w kółko – Maria Göppert-Mayer, amerykańska fizyczka, pochodzenia niemieckiego, laureatka Nagrody Nobla z fizyki za model powłokowy jądra (1963), urodzona w Katowicach, które opuściła w wieku 3 lat

Mężczyzna w redingocie, z plikiem banknotów – bankier Salomon von Rothschild, założył w Wiedniu oddział banku rodziny Rothschildów, który popadł w kłopoty czasie Wiosny Ludów Kobieta z uciętą głową – Olga Kamińska-Prokop z Katowic, skazana na śmierć i ścięta gilotyną („czerwoną wdową”) w czasie II wojny w Berlinie za pomoc, jakiej udzielono dwóm jeńcom brytyjskim

Księgarz – Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, w czasie II wojny prowadził wydawnictwo i księgarnię Mortkowiczów w Warszawie, opiekował się też rodziną Żeromskich

Gerard – Gerard Cieślik, legendarny piłkarz ze Śląska (Ruch Chorzów)

Maruszeczko – głównym miejscem jego rozbojów były Katowice (okres międzywojnia)

Słownik

Balkan – potoczna nazwa wąskotorowych kolei kursujących w prywatnej sieci koncernu Georg von Giesches Erben

Basista – tak nazywali się bracia, bohaterowie filmu Kazimierza Kutza Sól ziemi czarnej o drugim Powstaniu Śląskim

Bogucice, Dąb, Załęże – obecnie dzielnice Katowic, historyczne osiedla robotnicze

Dis – Dis Pater, bóg rzymski pochodzenia italskiego, pan świata podziemnego, identyfikowany z Plutonem (Hadesem); w górnictwie tzw. „separator Disa” nie ma nic wspólnego z ww.

Kastlik (śl.) – pudło, skrzynka

KEFS – Kopalnia Węgla Kamiennego „Kleofas” w Katowicach Załężu. Eksploatacja od 1845 r., likwidacja w 2004 r.

Kołocz (śl.) – zwykle jako prostokątny (wbrew nazwie) placek z posypką

Karbinadel (śl.) – kotlet mielony z dodatkiem solonego śledzia

Katowickie rozmaitości: latający talerz symbolizuje „Spodek”, halę sportowo-widowiskową, oddaną do użytku w 1971 r./ drapacze chmur… – katowicka moderna architektoniczna z międzywojnia XX w./ rzeka Rawa od dawien dawna jest ściekiem, zabiła ją Cywilizacja/ „Sto dziesięć lat minie…” – w 2006 r. miała miejsce katastrofa budowlana w czasie zimowej wystawy gołębi pocztowych na terenie MTK w Katowicach/ „Zielone oczko” – tak nazywała się miła lodziarnia w Parku Kościuszki; Wieża Spadochronowa w Parku Kościuszki jest po II wojnie pomnikiem pamięci harcerzy / zburzony hotel przy Rynku to „Hotel Welt” (1848-1945)

Kraina – Górny Śląsk

Krówka z Saturna, biały lew, rudy „stworok”, smok – na obrazach Teofila Ociepki, malarza prymitywisty, założyciela Grupy Janowskiej, „polskiego Celnika Rousseau”

Krzesany – poemat symfoniczny Wojciecha Kilara, kompozytora związanego z Katowicami

Miasto – Katowice na Górnym Śląsku; mieszkam tu już ponad pół wieku

Ostoja – Ewangelicki Dom Opieki „Ostoja Pokoju” w Bytomiu Miechowicach, założony przez Ewę von Tiele-Winckler, zwaną później Matką Ewą

Pomarańczowy hełm – hełm górniczy dla nowicjuszy

Twierdze mojej młodości – Die Festungen meiner Jugend – tytuł eseju Arnolda Zweiga, który w Katowicach uczęszczał do gimnazjum

Verkanntes Land – Zapomniany kraj, tytuł książki Ernsta Laslowskiego, traktującej o Górnym Śląsku; ok. 1900 r.

Wielka Unifikacja (ang. GUT) – fizycy wciąż poszukują teorii wiążącej wszystkie oddziaływania; gumka w rękach fizyka symbolizuje teorię strun

W tekście opowiadania wykorzystano fragmenty następujących utworów:

William Butler Yeats, Wieża oraz Odjazd do Bizancjum, tłum. Czesław Miłosz

oraz alfabetycznie wg autorów:

Charles Baudelaire, Otchłań, tłum. Mieczysław Jastrun

Norbert Bonczyk, Kazanie stołowe, w: Poezje, Warszawa-Wrocław-Kraków 1967 oraz Stary kościół miechowski, Katowice 1987

Dante, Boska Komedia, tłum. Edward Porębowicz, Warszawa 1959

Joseph Eichendorff, Der Schatzgräber, Poszukiwacz skarbu, tłum. Andrzej Lam oraz Wünschelrute, Czarodziejska różdżka, tłum. Jerzy Szymik

Charles Gille, Les Mineurs d’Utzel, piosenka górników francuskich

E.T.A. Hoffmann, Kopalnie Faluńskie, tłum. Stanisław Sierosławski, Lwów-Złoczów 1908

Homer, Odyseja, tłum. Lucjan Siemieński, Gdańsk 2000

Philip Larkin, Wybuch, tłum. Stanisław Barańczak

Novalis, Henryk von Ofterdingen, tłum. Ewa Szymani i Wojciech Kunicki, Wrocław 2003

Juliusz Verne, Podróż do wnętrza Ziemi, tłum. Andrzej Zydorczak, Kraków 2009

Wergiliusz, Eneida, tłum. Zygmunt Kubiak, Warszawa 1998

Rafał Wojaczek, Byłem, jestem.

Mity śląskie obszernie przedstawiono w: Barbara i Adam Podgórscy, Mitologia Śląska, Katowice 2011 Monografia poświęcona Kopalni Węgla Kamiennego Kleofas, czyli „KEFS” (m.in. tragicznemu pożarowi w 1896 r., o którym mowa w opowiadaniu): Robert Borowy, Wczoraj – dziś – jutro… Kopalni „Katowice-Kleofas”, Katowice 1997.

Ryszard Lenc, z cyklu Poeci, poeci. William Butler Yeats, 2014.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Geoda, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...