Nowy Napis Co Tydzień #070 / II. W kręgu młodych demokratów
Pierwszą część można przeczytać tutaj.
II. W KRĘGU MŁODYCH DEMOKRATÓW
Pierwsza z konferencji, na które zostałem zaproszony do Mińska, nosi tytuł: Ewolucja czy dewaluacja – problemy demokracji w Europie Wschodniej. Ma ona charakter szczególny, zorganizowana jest nie przez Białorusinów, ale przez Instytut Polski i przez analogiczną placówkę litewską. W spotkaniu uczestniczyć będą oczywiście naukowcy i społecznicy białoruscy, kilku referentów z Litwy, Polski, Rosji i Ukrainy zaproszono tylko dla okrasy. Miejscem obrad jest jednak Ambasada Litwy w Mińsku. Taka inicjatywa dwóch obcych instytucji, zgodna z prawem międzynarodowym i z obyczajami dyplomatycznymi, jest oczywiście dozwolona, ale idzie nie w smak białoruskim władzom. Białoruski konsul w Warszawie, wydając mi wizę, jest bardzo uprzejmy, ale odmawia mi wizy bezpłatnej, o co wnioskował Instytut Polski w Mińsku. Skoro celem podróży jest udział w konferencji, organizowanej nie przez instytucję białoruską, nie widzi powodu do uczynienia mi takiej uprzejmości. Okej, płacę. Dobrze, że przynajmniej mogę tu być.
Wieczorem w przeddzień otwarcia obrad siedzę w eleganckim, fundowanym mi przez organizatorów konferencji, pokoju hotelowym i dłubię w przygotowanych do wystąpienia notatkach. Jest 25 maja. Nagle uświadamiam sobie, że to przecież data, która w moim prywatnym kalendarzu życiowym ma już jakieś znaczenie. 25 maja 1977 roku – też wieczorem – rozpoczynaliśmy w warszawskim kościele Świętego Marcina na Piwnej głodówkę protestacyjną w obronie skazanych na wieloletnie więzienie robotników z Radomia i Ursusa. Oj, bałem się wtedy solidnie, rzecz wyglądała dość groźnie – nie wiedziałem, kiedy uda się wrócić do domu, gdzie została Żona z dwojgiem małych dzieci… Cóż, wbrew lękom wszystko okazało się niestraszne, a nawet niespodziewanie przydatne – i tym kilku ludziom, wypuszczonym ostatecznie z mamra, i atmosferze publicznej w Warszawie. 1977–2017 – toż to akurat czterdzieści lat, a dziś jestem na Białorusi, na konferencji o trudnościach i szansach demokracji. Dalszy ciąg tego samego. Trudno sobie wyobrazić lepsze świętowanie tej okrągłej rocznicy. Idę spać w podniosłym nastroju…
W obradach bierze udział kilkadziesiąt osób – głównie młodzi pracownicy naukowi. Wypowiadają się z charakterystyczną dla tego środowiska troską o precyzję sformułowań i hamowaniem możliwych emocji. To socjologowie, historycy, badacze kultury, politolodzy, nie politycy. Tropiący szokujące polityczne sensacje dziennikarz miałby kłopot z napisaniem o tym podniecającego newsu. Tematy są szczegółowe, często referują kulturowo-polityczne zjawiska z różnych krajów i regionów Europy Wschodniej. Z pozoru akademicka i spokojna tematyka wykładów ujawnia swą ideową wagę dopiero w trakcie następujących po nich zaciętych i kompetentnych dyskusji. Ich uczestnicy najwyraźniej wiedzą, o czym mówią, chcą rozwijać myśli usłyszanych referatów. Dwa rozstawione standy z białoruskimi książkami historycznymi i historyczno-literackimi są w czasie przerw w obradach oblężone przez zainteresowanych. Wszystko to nadaje tej konferencji nastrój zbliżony do wyjątkowo licznego seminarium naukowego. Uderza przy tym gęsta sieć osobistych znajomości między białoruskim jądrem tego gremium a przybyszami zarówno z Rosji, Ukrainy i Zakaukazia, jak i z Unii Europejskiej, czyli z Polski i z Litwy. Na sali, w kuluarach, wreszcie wieczorem przy piwie, wszędzie słychać raczej imiona rozmówców, niż ich nazwiska czy tytuły naukowe. Jesteśmy tu w swoim gronie.
Osobiście jestem tu chyba najstarszy wiekiem – przynależność do mego pokolenia mógłbym na oko przypisać jeszcze chyba dwóm osobom, pozostali są znacznie młodsi. Odnosi się to i do przybyszy z Polski – profesor Tomasz Zarycki wspomina sprzed lat KIK-owski obóz, gdzie kolegował się z moim synem Piotrem, a drugi polski prelegent – doktor Łukasz Adamski – prezentuje mniej więcej tę samą generację. Dogadujemy się zresztą świetnie, wszyscy trzej zapaleni do studiów nad problematyką wschodnio-europejską. Ze wszystkich prelegentów tej konferencji jestem jedynym wygłaszającym swój referat po polsku. Bezpośrednio przed wystąpieniem zastanawiam się, czy ten wyjątkowy wybór języka, uzgodniony wcześniej z organizatorami konferencji, był słuszny. Może należało, jak to robiłem przed kilkunastu laty, nie znając dostatecznie białoruskiego, przemawiać po rosyjsku, który rozumieją tu wszyscy? Nie chcąc zmieniać tekstu w ostatniej chwili, pozostałem przy polskim. Dopiero po wykładzie zrozumiałem, że było to bardzo słuszne wyjście. Po pierwsze – język polski jest dla białoruskiego inteligenta zupełnie zrozumiały. Po drugie – usłyszałem potem przy podsumowywaniu konferencji charakterystyczną uwagę: „rozmawialiśmy tu zarówno po białorusku, jak i w bliskich nam językach obcych – polskim i rosyjskim…”.
Takie podejście do kwestii językowej na Białorusi jest świadectwem czasów nowych: intelektualiści białoruscy, którzy piętnaście lat temu jak jeden mąż mówili wszędzie po rosyjsku, dziś nie tylko wracają do języka ojczystego, ale i rozpoznają rosyjski jako mowę cudzą. Dobrze znaną, ale cudzą. Na ulicy jeszcze białoruszczyzny słychać mało, ale kiedy usiłuje jej użyć Polak, sympatia przechodnia czy sprzedawcy w sklepie okazuje się czasem uderzająca. Księgarze, zapytani o książki po białorusku, opóźnili dla mnie czas wieczornego zamknięcia swej placówki, by pokazać mi jak najwięcej posiadanych pozycji. Język białoruski wbrew wszystkim trudnościom odżywa, ale o tym w Polsce nie wiemy…
Współczesna białoruska literatura naukowa w dziedzinie humanistyki to temat do osobnej szczegółowej analizy, ważny naprawdę nie tylko dla wydawców i bibliotekarzy. Mając okazję przejrzenia raptem kilkudziesięciu książek, mogę zasygnalizować tylko pierwsze wrażenie. Mnóstwo pozycji wydawniczych dotyczy historii Białorusinów i Białorusi. Wyczuwa się w nich pasję szukania prawdy o własnej historii zbiorowej. Najstarsi żyjący dziś Polacy mogą pamiętać analogiczny wybuch takich zainteresowań u nas w latach 60. XX wieku i ówczesne pogonie choćby za książkami Pawła Jasienicy i paru innych autorów, odkłamujących przynajmniej niektóre fragmenty polskich dziejów, wcześniej totalnie zniekształconych przez komunistyczną propagandę. Dziś spostrzegam w Mińsku coś z takiej atmosfery: entuzjazm płynący z odkrywania nieznanej prawdy o swoich korzeniach.
Jest więc nowych książek dużo. Dotyczą one po pierwsze historii dawnej – tu traktują one często o dziejach kultury białoruskiej i jej wątków folklorystycznych i elitarnych. Epoką szczególnie interesującą są tu stulecia XVI–XVIII, a więc czas Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Przykładem fascynujących treścią, a bardzo nowoczesnych metodologicznie analiz wyłaniającej się wtedy piśmiennie kultury białoruskiej może być książka Tacciany Netbajewej Czaławiek i gistoryja w biełaruskich miascowych chronikach. Drugi obszar badawczy – to wiek XIX. Tu wznawiane są pozycje dawne, jak Stanisława Stankiewicza Białaruskija elementy u polskaj ramantycznaj paezji, ale także ukazują się drukiem obfite materiały pokonferencyjne, jak Biełarus’ woczyma polskich etnografau XIX – pierszaj pałowy XX st. I wreszcie białoruska historia niedawna i najnowsza. Tu zwraca moją uwagę przede wszystkim książka Anatola Trafimczyka 1939 god i Biełarus’: zabytaja wajna. Edukacyjną wagę tej pozycji może docenić ktoś mający kontakt ze współczesną białoruską młodzieżą studencką. Pracując przed piętnastu laty na uniwersytecie w Witebsku byłem zdruzgotany faktem, że moi studenci wszyscy byli przekonani, iż II wojna światowa trwała tylko w latach 1941–1944. Nie chcieli mi wierzyć, że zaczęła się wcześniej… Rola autorów, takich jak Anatol Trofimczyk, opowiadający o pakcie Ribbentrop-Mołotow, o 17 września 1939 roku i o rzeczywistym przebiegu wydarzeń tamtej jesieni na świecie i właśnie na Białorusi, jest więc ogromna.
Wspomniane tu pozycje książkowe wyraźnie, może zbyt wyraźnie, wskazują na zainteresowanie historyków piszących o różnych epokach problematyką powiązań dziejów białoruskich z dziejami polskimi. Można to tłumaczyć polskimi inicjatywami, ułatwiającymi i współpracę naukową młodych historyków obu krajów, i wydawanie tych publikacji. Rola Instytutu Polskiego w Mińsku jest w tych sprawach bardzo istotna. Ale ta polska pomoc nie jest tu czynnikiem najważniejszym. Białorusin, przez dziesięciolecia karmiony skrajnie antypolską, sterowaną z Moskwy propagandą, prawem reakcji interesuje się dziś tematem Polski i Polaków. Wcale nas nie idealizuje, często nawet manifestuje dystans, czy nieufność. Ale bardzo chce wiedzieć, kim naprawdę jesteśmy – i co myślimy o nim. Wydaje się, że umiemy odpowiedzieć na to zainteresowanie w płaszczyźnie współpracy instytucjonalnej. To bardzo dobrze. Czy jednak i w jakim stopniu potrafimy – my, zwykli Polacy, wcale nie zawodowi politycy – dostrzec i zrozumieć sposób myślenia Białorusina i jego – oczywiście inne od naszego – poczucie własnej odrębności i trudnej podmiotowości politycznej i duchowej? Tu mamy chyba jeszcze przed sobą spory rachunek sumienia.
***
Wróćmy do opisywanej konferencji. O czym na niej mówiłem?
Demokracja nigdy i nigdzie nie jest darem wspaniałomyślnej i szlachetnej władzy. Zawsze jest wynikiem mocy i upartego wysiłku społeczeństwa. Ten zajadły upór jest warunkiem zdobycia i trwania demokracji. Warunkiem koniecznym – pytanie, czy zawsze i od razu wystarczającym…
Społeczeństwa naszego regionu zostały poddane wielopokoleniowemu naciskowi władzy obcej, skrajnie autorytarnej z ambicjami totalitarnymi. Przejścia te – poza wyniszczeniem materialnym naszych krajów – zdeformowały naszą mentalność i osłabiły podmiotowość społeczeństw. Naturalne wspólnoty rozbiły się na wrogie sobie grupy: „my” i „oni”, społeczeństwo zrozumiało, że władzy ufać nie wolno, że oficjalne znaczy kłamliwe. Nauczyło się, że władzy trzeba się bać, bo działa przemocą i zorganizowanym terrorem. A także korupcją, bo jest organizatorem bezkarnego złodziejstwa. Tak postrzegana rzeczywistość po pierwsze odrzuca od wszelkiego udziału w życiu publicznym, po drugie – niszczy wszelkie więzi zbiorowe: nie wiem, kim ty jesteś naprawdę, nie wierzę ci, jestem sam. I to ostatecznie zaprzecza mentalności obywatelskiej. Społeczeństwa nie ma, władza może robić, co chce.
Radykalna zmiana sytuacji historycznej, gdzieś świadomie wywalczona przez garstkę zapaleńców, do innych przychodzi znienacka, jako niespodziewana szansa budowy demokracji. Czy znajdzie się jednak społeczny podmiot, który tę szansę – nietrwałą, jak wszystko w historii – zdoła podjąć i wykorzystać?
Zadaniem pierwszym jest odtworzenie postaw obywatelskich, pobudzenie więzi międzyludzkich i poczucia współodpowiedzialności za to, co odkrywamy jako nasze wspólne. Złudzeniem jest, że proces ten zacznie się od elit władzy. Złudzeniem, że jako pierwsi nawrócą się politycy, organizatorzy nowych partii i twórcy mediów. Tam wzajemnego zaufania jest najmniej, wyścigu szczurów – najwięcej. Zaczynać trzeba tam, gdzie prawdy zostało najwięcej, a więc od wspólnot najmniejszych, najbardziej prywatnych, od rodziny, od kręgu przyjaciół i sąsiadów, od wspólnoty lokalnej i wspólnoty warsztatu pracy, bo praca zawsze jest mniej załgana od słów i lepiej potrafi ludzi zbliżać. Stąd bierze się szansa wychowawcza wiejskiej wspólnoty sąsiedzkiej i związku zawodowego w mieście. Wraz z pracą tworzą się zręby wspólnej kultury, z kolei ona – jednych świadomie, a innych podświadomie – czyni narodem.
I wreszcie pojawia się pytanie o wartości. Pisane dużymi literami, szeregowane bywają różnie. Najgłębiej i najmocniej mówi o nich wiara w Boga. Dlatego też ciągle żywe okazują się wśród nas, niedoskonałe, jak my sami i tak samo ciężko doświadczone przez historię, wspólnoty religijne. To w nich najczęściej zaczyna się myślenie o palącej potrzebie odnowy. Jeśli więc na drodze do demokracji szukamy jako niezbędnej postaci obywatela, to może trzeba przypomnieć sobie i słowo: bliźni… A pytając o te wartości, których brak nam najdotkliwiej, a więc o najpotrzebniejsze w procesie odbudowy społeczeństwa, wymienię uczciwość i prawdę. Mówiąc uparcie prawdę, może w nieprzyjaznym jej świecie zbuduję niewiele. Odchodząc od prawdy, nie zbuduję nic.
I tak zamiast politycznego referatu znów wyszło mi kazanie. Ale przyjęte zostało z zainteresowaniem i bardzo przyjaźnie. A najwięcej serca ujawniło się u słuchaczy wtedy, gdy odniosłem się do czyichś wcześniejszych rozważań o stereotypie Białorusina w oczach zagranicy. Powiedziałem tak: od wczesnej młodości – z nauki historii i z doświadczenia moich bliskich – wiem, że trudno jest w świecie być Polakiem. Z czasem zauważyłem, a potem nawet zrozumiałem, że bycie Białorusinem musi być jeszcze trudniejsze. Dlatego czuję, że jesteśmy sobie bliscy…
Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.