Nowy Napis Co Tydzień #069 / Moja Białoruś osobista. I. Jak tam jest dziś?
O Białorusi mówi dziś cały świat.
To zjawisko nowe, bo kraj ten i naród zazwyczaj przyciągały niewiele uwagi zewnętrznej. Szczególna tożsamość i odrębna specyfika Białorusi nie była wyrazista nawet dla jej sąsiadów: „to już nie Polska, a jeszcze nie Rosja” – myślą i CZASEM MÓWIĄ POLACY. „TO JUŻ NIE LITWA, A JESZCZE NIE UKRAINA” – WTÓRUJĄ IM Litwini. Dziś widzimy, jak z tego nieokreślonego zamglenia wyłania się kształt samodzielny i potężny. Sądzimy, że przez tę swoją samodzielność okaże się ważny – co najmniej dla całego kontynentu europejskiego.
Zaglądałem już na Białoruś wielekroć, począwszy od 1992 roku. Ostatni – jak dotąd – raz miałem taką okazję w maju i czerwcu 2017 roku. Zaraz po powrocie do domu napisałem poniższe „sprawozdanie”. Przeznaczone było głównie dla osób najbliższych, obrazki z białoruskiej prowincji wydawały się dalekie dla szerszego kręgu polskich czytelników. Dziś może okaże się inaczej, choć aktualność moich ówczesnych spostrzeżeń zdecydowanie zmalała. Kolejne wydarzenia ostatnich tygodni i dni wskazują, jak bardzo w ciągu tych trzech lat wzrosła i dojrzała społeczna, obywatelska podmiotowość białoruskiego narodu. Nadszedł etap nowy. Sięgnięcie w przeszłość może dziś co najwyżej ułatwić zrozumienie, którędy i przez jakie doświadczenia prowadzi długa droga Białorusinów do pełnej niepodległości i swobody.
Bohdan Cywiński, Suwalszczyzna, 21 września 2021 roku.
Jechałem tam bez entuzjazmu, więcej: z niechęcią, przydeptany fiaskiem wymarzonego planu. Mieliśmy jechać we dwoje i przeżyć razem urok romantycznej podróży odbywanej w 48 roku małżeństwa. Niełatwa organizacja wyjazdu, zdobywanie zaproszeń i wiz, przygotowania – i na parę dni przed początkiem podróży niespodziewane pogorszenie stanu zdrowia Żony, wykluczające Jej udział w wyprawie. Na mnie czekało tymczasem wcześniej podjęte zobowiązanie do uczestnictwa w dwóch konferencjach w Mińsku, oddzielonych od siebie o dwa tygodnie. Te dwa tygodnie miały być właśnie czasem naszej wspólnej przygody. Stało się inaczej: błąkałem się po Białorusi sam, z niepokojem dzwoniąc co wieczór do domu. Osamotniona Żona szczęśliwie trzymała się – jak zwykle – twardo.
Białoruś nie jest dla mnie ziemią nową i nieznaną. Przeciwnie – należy do zagranicznych krajów znanych mi najlepiej. W latach 1992–2004 bywałem tam wielokrotnie, przez pięć lat regularnie dojeżdżając na zajęcia ze studentami na uczelniach Mińska, a potem Witebska. Została mi z tamtego okresu wizja kraju i społeczeństwa, startującego do swej nowej epoki dziejowej, ale na samym starcie napotykającego wyjątkowe komplikacje i przeszkody wewnętrzne i zewnętrzne. Sympatia dla narodu walczącego o swą niezależność kulturową i polityczną zderzała się we mnie z kolejnymi przykładami niedostatku jego zbiorowej siły i z wielekroć powracającym wrażeniem, że brutalność historii raz jeszcze przeczy aspiracjom i dążeniom Białorusinów.
Minęło kilkanaście lat. Sporo z tego czasu poświęciłem na książkowe studium minionych dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego i splątanych wątków jego kultury – białoruskich, litewskich – i oczywiście polskich. Albo inaczej: prawosławnych, unickich, protestanckich, judaistycznych, muzułmańskich – i oczywiście łacińsko katolickich. Teraz chciałem na nowo – choć na chwilę – zobaczyć tę ziemię w naturze. Jak tam jest dziś?
I. JAK TAM JEST DZIŚ?
Wjeżdżam na terytorium Białorusi od strony Litwy, tędy z Suwalszczyzny jest dziś najprościej i najwygodniej. Szosa z Wilna do Lidy jest mało uczęszczana, na punkcie granicznym w Bieniakoniach w kolejce aut osobowych okazuję się dziesiąty. Kontrola paszportowa i celna przebiega etapowo i powoli, ale – w odróżnieniu od sytuacji sprzed lat dwudziestu – przeprowadzana jest uprzejmie i dość sprawnie. Moja starość i inwalidztwo, jak wszędzie w Europie Wschodniej, wywołują odruchy życzliwości i gotowość pomocy ze strony otoczenia, a także samych funkcjonariuszy służb granicznych. Ci ostatni pozostają jednak władzą, podróżny ma być wobec nich petentem. Nie znoszą nonszalancji, ironii czy poganiania w ich mało w istocie skutecznych, bo raczej symbolicznych czy wręcz pozornych czynnościach. Jak niżsi funkcjonariusze władzy na całym świecie, rozpaczliwie chcą podkreślać swoją ważność, a tutejszy autorytarny system polityczny potwierdza tę wagę ich pozycji. Spoglądam na to z dystansem, ale bez większego zgorszenia: historyk w obszarach swych studiów spotyka takie sytuacje co krok.
Korowody graniczne zabierają mi w sumie pięćdziesiąt pięć minut. Ruszam dalej i w miarę oddalania się od urzędowych pawilonów i uniformów straży granicznej Białoruś zaczyna odsłaniać mi swój „prywatny”, przyrodniczy i ludzki urok. Krajobraz, niby podobny do Polski wschodniej i do Litwy, jest jednak trochę inny, poszczególne jego fragmenty wydają się jakby większe, rozleglejsze. Kiedy szosa wiedzie przez pola, widzę nie małe zagony, ale szerokie połacie jednolitych upraw – to istniejące tu wciąż kołchozy. Kiedy wjeżdżam w teren zadrzewiony, to napotykam nie pojedyncze zagajniki czy laski, ale jednolity wielokilometrowy bór. Osiedla ludzkie – wsie i miasteczka – nie ciągną się wzdłuż szosy nieprzerwanym łańcuchem, ale przypominają raczej archipelag oddzielonych od siebie wysepek. Tu, na północnym zachodzie kraju, dystanse między nimi są małe, im głębiej na południowy wschód, tym odległości okażą się większe. Mieszkańcy tego fragmentu litewsko-białoruskiego pogranicza, przez który jadę, to po obu stronach Polacy – zarówno w litewskim rejonie Solecznik, jak w białoruskiej okolicy Woronowa, wszędzie rozbrzmiewa język polski. Ta uderzająca w uszy rzeczywistość społeczna budzić może komentarze różne i wzajemnie sprzeczne, ale na pewno skłania do zadumy. Nad nimi tam – i nad nami w kraju…
Woronowo, niegdyś po prostu Wronów, to spore miasteczko położone między litewską granicą a odległą stąd o trzydzieści kilka kilometrów, znaną z wielu historycznych kresowych opowieści Lidą. To najbardziej spolonizowana gmina na Białorusi. Samo miasteczko wygląda jednak nie „po podlasku”, ma w sobie raczej coś wielkopolskiego, z prostokątną siatką uliczek i jednorodzinnymi domami w ukwieconych ogródkach. Spotykam tu i inne zjawisko przyciągające uwagę. Wstępuję do kościoła, jest popołudnie dnia powszedniego. W dwujęzycznej mszy świętej uczestniczy duża grupa młodzieży przygotowującej się do sakramentu bierzmowania. Dla niej to więc czas nadzwyczajny – przyszli tu dziś pewnie wyjątkowo. Ale w kościele jest także obecnych około siedemdziesięciu osób dorosłych, głównie kobiet w bardzo różnym wieku. Zachowanie podczas liturgii wskazuje, że ta codzienna msza, to ich normalny, stały obyczaj. I to daje do myślenia – nie tylko o Białorusi, ale o współczesnym kształcie życia religijnego w katolickim Kościele Powszechnym. Na całym świecie zmniejszają się obecnie wskaźniki – obowiązującego przecież pod sankcją grzechu ciężkiego – uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej. Słusznie utyskujący nad tym badacze nie zwracają jednak uwagi na zjawisko stosunkowo już licznego i ewidentnie rosnącego udziału świeckich w mszy codziennej. W Polsce sięga on, zarówno w inteligenckiej dzielnicy Warszawy, jak i w wiejskiej parafii na Suwalszczyźnie, prawie dwóch procent całej populacji. To o tyle dziwniejsze, że taka praktyka religijna wykracza poza odziedziczoną po poprzednich pokoleniach tradycję „zachowań nabożnych” i nie jest też przedmiotem żadnych zachęt ze strony duszpasterzy czy katechetów – ot, taka zaskakująca religijna „samosiejka”, wyrastająca z indywidualnych poszukiwań intensyfikacji osobistego życia duchowego. Przed laty obserwowałem to we Włoszech, Szwajcarii i paru regionach Francji, teraz spotykam to samo na Białorusi, której starsze pokolenie ma przecież za sobą bardzo ostry i brutalny proces prześladowań religijnych. Skoro tak, to niewątpliwie mamy tu do czynienia z jakimś nierozpoznanym jeszcze dostatecznie znakiem czasu, obecnym w katolicyzmie współczesnym na skalę co najmniej europejską, a może światową. Warto to więc obserwować, bo te dzisiejsze dwa procent, to wcale nie mało: w Polsce na przykład to pół miliona osób dorosłych prowadzących tak intensywne życie religijne. W Warszawie jest to przy tym zjawisko typowo młodo-inteligenckie…
Jadę dalej, następnego wieczora muszę być już w Mińsku gotów do uczestnictwa w konferencji. Bocznymi, ale dobrze wyasfaltowanymi drogami docieram do niewielkiego miasteczka Iwie. Tu już polszczyzny znacznie mniej, choć na ulicy jest jeszcze przez przechodniów rozumiana. Świeżego pieczywa wieczorem już w sklepie nie znajduję. Hotelik nieduży, pozbawiony neonowego szyldu i jakichkolwiek „błyskotek”, ale cichy i czysty. Miła recepcjonistka wybiera mi pokoik taki, bym swój samochód mógł postawić bezpośrednio pod oknem: „tak będzie lepiej”. Brzmi to jak przestroga: śpij uważnie… Nocleg znacznie tańszy niż w Polsce czy na Łotwie, płacić trzeba białoruskimi rublami, ale bankomatów w miasteczku jest parę, bank jest także. Okazuje się, że gotówkę z Polski wiozę zupełnie niepotrzebnie. Wystarczyłaby zwykła karta „Visy”.
Już pierwsze kilkadziesiąt kilometrów jazdy przez Białoruś ukazuje zmiany, które zaszły w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Po pierwsze jakość dróg. Prowincjonalne nowe asfalty na pewno lepsze od naszych podlaskich czy mazurskich. Czystość wyjątkowa, choć ekip sprzątających nie widać: śmiecić po prostu nie wypada, nikt nie chce być uznany za chama. Ograniczeń szybkości dużo, maksymalnie dozwolona prędkość opiewa na 90 km/h i jest mniej więcej przestrzegana: nawet w pustym borze nikt nie przekracza setki czy stodziesiątki. Wyprzedzanie jest manewrem stosunkowo rzadkim i często jest odbierane jako coś niezupełnie grzecznego: „co się tak przepychasz?”. Pieszy na drodze jest absolutnie świętą krową, toteż przejazd przez wsie odbywa się bardzo powoli, a przed pasami i skrzyżowaniami zwalniają wszyscy. To niewątpliwie efekt surowej tresury kierowców, ale efekt dobry – jest zupełnie inaczej, niż pamiętam to z lat 90. Wszystko to razem po kilkunastu dniach obserwacji wyda mi się swoistą ilustracją czegoś dalece przekraczającego sprawę stylu tutejszych zachowań drogowych. Odbija się w tym całokształt atmosfery społecznej. Ci, co się przepychają, nie są tu lubiani, ani podziwiani.
Podejrzewam, że niejeden Białorusin myśli o swych rodakach tak: długo gnębiła nas skrajna bieda i wszechobecne chamstwo. Chcemy się z tego wyzwolić i wreszcie stać się krajem europejskim i nowoczesnym. Tęsknimy jednocześnie za zamożnością i za kulturą. Bieda słabnie, ale dzieje się to powoli, względną zamożność zobaczą może nasze wnuki. Kulturę szerzyć łatwiej, można w niej uczestniczyć już dziś: czystość, higiena, sposób mówienia i zachowania się, znajomość form, a wreszcie ważniejsza od tego wszystkiego życzliwość wobec napotkanego obcego, są dostępne nawet tym, którzy borykają się z codziennym niedostatkiem. Idzie więc o to, by kultura stała się „modna” i by stanowiła w ludzkich opiniach kryterium awansu nie mniej ważne od zawartości kieszeni. Pogoń za kulturą w istocie jest piękna, i choć czasem bywa naiwna, nieporadna i z zewnątrz wygląda po prostu śmiesznie, to jednak od pogoni za pieniądzem różni się zasadniczo: nie wywołuje zawiści i nie rodzi „wyścigu szczurów”. A to musi być ważne w zawsze egalitarnym społeczeństwie białoruskim, które brutalnego wyprzedzania tych idących naprzód nieco wolniej nie lubi – nie tylko na szosie.
Oczywiście – nie myślą tak wszyscy Białorusini, to byłoby za piękne. Ale odnoszę wrażenie, że odsetek takich dziwaków jest tam wyższy niż w spoconej i zadyszanej w biegu po kasę Polsce. Chyba głównie dlatego lubię Białoruś…
Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.