Nowy Napis Co Tydzień #073 / Dzień 12
Dzień 12
Czas płynął mu mlekiem i miodem. A do tego bardzo szybko: nim się obejrzał, miał już uskładane na hektar.
Na wsi, wiadomo, życie biegnie wokół słupa ogłoszeniowego, w kółko to samo i ciągle od nowa. Nic, tylko klepsydry, dyskoteki, pożyczki gotówkowe i bezpłatne badanie słuchu. Nie to, co tutaj. Dni schodziły jeden za drugim jak zrywki w sklepie. Micha, siłka, służba u Pana Generała, wieczorem kino, bilard, basen. Stale coś! A to się w telewizję popatrzy, a to pogra w komputer, bo go Sylwek nauczył, a to z kumplami się człowiek naczesze. Apele, szkolenia, kurs ze znajomości światowych marek odzieżowych, z obsługi portali społecznościowych. Z odmiany wyrażenia „moja osoba” i stopniowania zaimków dzierżawczych. Seba zapisał się też na zajęcia z obsługi ksero, bo – jak powiedział instruktor – umiejętność powielania przydaje się nie tylko na misji.
I tak dzień po dniu dom wietrzał Sebie z głowy. Coraz mniej tęsknił, a jeśli czasem czegoś mu brakowało, to chyba tylko wolności. Żeby iść połazić, z chłopakami po wiosce się pokręcić, na barierce przysiąść, postać na przystanku, bujnąć się pod sklep, jakiegoś browara się napić, ponudzić się w grupie, na ludzi się pogapić. Powłóczyć ot tak, bez celu czy jak mawiała Matula, bez sensu. No, a tutaj jak się szło, to tylko gdzieś i po coś.
Ćmił camela. Powoli kończyły się kręcone papierosy z domu i trzeba było przejść na kupne. A co, nie stać go? Zarabiać zarabiał, a na jedzenie i autobus nie tracił. Co on dziad jakiś, żeby grosza sobie żałować? Sylwek pokazał, jak przelew zrobić na komputerze, to i Matuli parę złotych posłał, aby złydni w chałupie nie było. Do lodówki będzie miała co włożyć, a jeszcze na jakiegoś ciucha jej starczy.
„Dobra, styknie” – pomyślał Seba, wysączając ze szklanki resztkę kawy z fusami. Fajrant miał się ku końcowi, a w dodatku war dość mu już dokuczył. Wstał z ławki, rozprostował kości i wysmarkał się na ziemię. Pora wracać. „Służba nie drużba”.
Służbę u Pana Generała lubił z kilku powodów. Raz, że w jego kwaterze było ślicznie jak w cygańskiej willi. Te wszystkie sprzęty, dywany, gipsowe lwy, ramy i kolumny ze złota bardzo przypadły mu do gustu. A najbardziej: przypominające salceson marmurowe blaty – coś pięknego! Dwa: robota jak marzenie, lepszej w życiu nie miał. Tyle co zetrzeć kurze, podłogi pozamiatać pod dywan, umyć łazienkę. Udekorować pokój świeżymi owocami i warzywami. Naszykować inhalację, nastawić masażer do stóp, mundur wyczyścić. Lecz przede wszystkim cieszyło Sebę przebywanie z kimś takim jak Pan Generał. Podobny do aktora czy innej sławy; wszystko miał lepsze i ładniejsze. Włosy, buzię, wszystko. Znać było, że nigdy nie kupował taniego, z boczku nie odkrawał zepsutego. Nie zmagał się z gazami, wągrami, pękającymi piętami, ze spłatą odsetek w chwilówce. Ba! Zawsze płacił kartą, żeby rąk nie uwalać gotówką.
Od samego przebywania w pobliżu Pana Generała Seba bardzo w oczach kolegów zyskał. Czy to na stołówce, w pralni, czy przy wódce dawali mu odczuć, że jest nie byle kto. Tym bardziej więc niepokoił go opłakany stan zdrowia Pana Generała. Będzie tydzień, jak podczas noclegu pod chmurką skorpion uciął mu mały palec u nogi. Zaalarmowani sanitariusze stwierdzili, że gdyby nie szybka reakcja Seby, Pan Generał wykrwawiłby się na śmierć. Mało tego! Ponieważ całe ciało miał pocięte przez moskity, zatrzymano go w polowym szpitalu z podejrzeniem malarii, stanowczo przy tym odradzając spanie na świeżym powietrzu. Chcąc nie chcąc, Pan Generał wrócił na swoje obrotowe łoże, którego ni w ząb nie szło naprawić, ani – tym bardziej – ruszyć i wynieść. Każdego ranka Seba znajdował go sponiewieranym i wytarmoszonym, każdego ranka Pan Generał coraz mniej przypominał siebie ze zdjęcia, które trzymał na biurku, a jego cera, niegdyś krew z mlekiem, nabierała koloru lamperii w Gminnym Ośrodku Zdrowia w Kwikowie. Do tego schudł, jakby wpadł do temperówki.
Dziś, chwała Bogu, wydawało się, że z nim ciut lepiej: do południa miał robić gimnastykę, poskubał trochę komosy ryżowej i jagód chia, a nawet zdarzyło mu się uśmiechnąć. Seby to jednak nie uspokoiło. Lękał się o Pana Generała jak o własną przyszłość. Nie chciał skończyć z przydziałem na obierak, jak Takitak, albo trafić do sił szybkiego reagowania, gdzie całe dnie spędzają na strzelankach RPG.
– Paziu! Paziu, prędzej!
„No nic!” – postanowił Seba, ściągając buty na progu kwatery. – „Jeszcze dziś przedzwonię do Matuli, żeby wstawiła się za Panem Generałem u Matki Boskiej Szkaplerznej i dała na mszę, żeby się całkiem krew w nim nie popsuła”.
*
Owszem, był świadom, że z tego doświadczenia wyjdzie dramatycznie okaleczony, lecz niepodobna siedzieć bezczynnie, gdy najeźdźcy bezczeszczą kraj. Zważywszy, że wieści od Malika nie nadchodziły – zawładnął nim tchórz bądź dostał się w ręce Chrystolubców, a ci zamęczyli go na śmierć – Kadi postanowił działać i samodzielnie prześwietlić wroga. Nawet jeśli ludzie ci byli mu wstrętni, ach, jak bardzo się nimi brzydził!, należało dołożyć starań, by wywiedzieć się możliwie najwięcej. Jak uczy Prorok: prawą ręką się nie podetrzesz. Zamówił więc zestaw do odbioru telewizji satelitarnej.
Sprzęt został dostarczony przed kilkoma dniami przez członków islamskiego ugrupowania zbrojnego Hurysi, które wykorzystując międzynarodową sieć kontaktów, specjalizowało się w obrocie astrachańskimi arbuzami, sardynkami i bronią z Omanu, amunicją z Mogadiszu, a także najprzedniejszym afgańskim opium. Młodzieńcy z lokalnej komórki Hurysów gorliwie wypełniali wszystkie polecenia Kadiego, spełniali rozmaite posługi i w każdym momencie byli gotowi zabić każdego, wszelako irytowali go ciągłymi pytaniami o raj i życie wieczne. Gdy zakończyli instalację i poinstruowali Kadiego, jak obchodzić się z tą czarnoksięską aparaturą, ten odprawił ich, wykręcając się brakiem czasu i koniecznością wypełnienia pilnych obowiązków duchowych. Cztery białe pikapy nie zdążyły sięgnąć horyzontu, gdy Kadi, odmówiwszy basmalę, rozpoczął operację wywiadowczą.
Uruchomił odbiornik i znalazł się pod ostrzałem światła. Rozbłyski i migotania były dla jego umysłu niczym seria z kałasznikowa. Jak gwałt zadany jego obrzezanej duszy. Był silnie napromieniowany, lecz nie godziło się przerywać seansu. Na ekranie ukazała się ruchoma miniatura: jaskrawa i ordynarna. Wyzuta z harmonii i subtelności. A zaraz za nią kolejne. Obrazy zmieniały się jeden po drugim w tempie przyprawiającym o oczopląs. Zaczął odczuwać uderzenia gorąca, nudności i zawroty głowy. Pokonał jednak słabość i nauczył się, jak powściągać wzrok. Posłusznie patrzeć na to, co mu podsuwano, nie zaś, gdzie się oczy same rwały.
„Nie masz na tej ziemi miejsca ludniejszego niźli telewizja”. – Kadi miał nieodparte wrażenie, iż w tym względzie żadna iluminacja Behzada, ogół bazarów w Kairze, a nawet wszystkie mekkańskie dziedzińce razem wzięte równać się jej nie mogą. Tak mężczyzn, jak i niemężczyzn wielka tam obfitość. Pokazują, jak gotują, śpiewają, biegają, śpią, płaczą, modlą się. Ukazywani w pojedynkę i społem; w domach, pojazdach wszelakich, w biurach, w plenerach, tak więc i w kosmosie. Żywi i martwi; mówiący, piszczący, kaszlący; bogaci i biedni. „Czymże zasłużyli sobie na portretowanie?” – próbował pojąć Kadi. – „Toż to zwykli śmiertelnicy, z burej gliny uczynieni, z krótkim terminem u Najwyższego. Dla jakich zacnych przymiotów ta sława i uznanie? Pobożności?” Wykluczył taką możliwość. Szlachetności, uczoności? Niczego takiego u nich nie stwierdził. Jeśli pełni byli cnót i odznaczała ich prawość, cóż, bardzo dobrze się z tym kryli.
Zaprawdę, nie ma granic ich grzeszna próżność i wywyższenie się nad światem. Wielkoludy i ich olbrzymie twarze przesłaniały wszystko, co może ciekawić najbardziej. Pejzaże wybarwione obcymi kolorami, porośnięte gęstymi lasami dalekie krainy, mroczne jeziora, trzęsawiska, moczary w opasce prastarych borów i puszcz; ciemnoszmaragdowe górskie zbocza, rozkołysane pszeniczne pola, owocowe sady. Wszystko to widział pocięte, w prześwitach, przez szczeliny w tłoku podobizn barbarzyńców. Najpotężniejsze budowle, najznamienitsze świątynie gubią w tyle, daleko hen, nie większe od ułomka chleba. Mniejsze niźli prymka sera… O Najwyższy! Że i Twoje oczy muszą to oglądać!
Jakkolwiek godzi się wspomnieć, że noszą się czysto i schludnie, pod odzieniem są to najbardziej nieczyste istoty na świecie. Od czasów czcigodnego Ibn Fadlana
Wędrowni kupcy, meddahowie, jak i ci, którzy zaznali życia na obczyźnie, opowiadali po placach i bazarach o dziwach, jakie w zachodnich krainach napotkać można. Chodziły pogłoski, że Chrystolubce znają tajniki magii, potrafią fabrykować złoto, zmieniać wodę w wino, martwych do życia przywracać. Kadi odrzucał to jako brednie, gdyż cuda są wyłączną domeną Ałłacha i jego Wysłannika, chwała im na wieki. I choć nie szczędził starań, by tępić w wiernych przesądy, w skrytości duszy sam owych czarów był ciekaw i na ekranie spodziewał się je ujrzeć. Słusznie mawiają: waza bywa gorętsza od zupy. Z wyjątkiem gadającego psa i pląsających wiewiórek nie zaznał żadnych niezwykłości, dochodząc do przekonania, że lud to ze wszystkich najbardziej przyziemny; samym chlebem powszednim myślący.
Wytchnienie od tego, co powierzchowne, dosadne i banalne, znajdował Kadi w reklamach. Co innym wydaje się li tylko przerywnikiem, dla niego stało się ostoją. Okazją ucieszenia oka bajkowym pejzażem, artystyczną kompozycją kwiatów, owoców i jadła czy fantastycznymi istotami, jak choćby białym niczym gołębica jednorożcem, cwałującym w księżycowej poświacie ku rozgwieżdżonym przestworzom. Zaprawdę, w reklamach odnalazł, co jego wrażliwości najbliższe, a więc zachody słońca, świeżość poranków i zroszone niewinne róże, przecudnej urody konie w galopie, ptaki szybujące wśród obłoków. W reklamach odkrył też właściwe sobie tempo, po jakimś czasie dowiedział się, że jego nazwa brzmi: slow motion.
Jakkolwiek reklamy przypadły mu do gustu, wciąż pozostawały jedynie miłą oku zabawką, całkiem bezużyteczną dla jego szpiegowskiego posłannictwa. Był zrezygnowany i o krok od uznania porażki, gdy nagle, po wielu dniach popadania w otępienie, Kadi ocknął się, a na jego surowym obliczu wystąpił nikły cień zainteresowania. A to za sprawą opowieści o frankijskim wojowniku, który męstwem i walecznością dorównywał samemu Antarze. Wnosząc z tego, jak się bił z myślami, położenie jednym ciosem miecza tuzina lwów również nie stanowiłoby dlań trudności. Na tym wszak nie koniec, Kadi dopatrzył się paru innych podobieństw! Obu doświadczał zły los, bywało, że mieli przeciw sobie cały świat – niezłomni i niepokorni, wychodzili jednak zwycięsko z każdej potyczki. Niestety, Kadi nie dysponował informacjami dotyczącymi cudzoziemskiego wojownika; mógł jedynie zgadywać, że jest człowiekiem czułego, wrażliwego serca i, jak Antarę, zajmuje go tworzenie niezrównanej poezji miłosnej. Nie zbywało mu też na urodzie: czarnobrewy, długowłosy, o skórze smagłej, nosie wydatnym, orlim. Odrobina antymonu do powiek i mógłby uchodzić za Beduina.
Jedno nie dawało Kadiemu spokoju i do dziś się nad tym biedził. Po trzykroć przepuścił historię wojownika przez głowę, rozmyślał nad jego czynami i choć ferowaniem wyroków zajmował się na co dzień, wciąż nie potrafił rozstrzygnąć: czy bohater – zwali go Rambo – był dobry, czy też zły.