Nowy Napis Co Tydzień #073 / VII. Obce strony
VII. Obce strony
Mój bohater kilka razy pytał sam siebie o sens miłości do ojczyzny. Ten niezwykle zwyczajnie brzmiący problem rozwikłam samodzielnie. Szlachetny Czytelniku, oto moja teoria. Kłosowski miał nawyk. Bez przerwy wszystkim powtarzał, że posiadał jedną jedyną ojczyznę. Z przejęciem wspominał też jednak o innym miejscu. Podgłówek był tym pierwszym, mglistym kawałkiem polskiego nieba. Potem przyszły następne: Lublin (1934), Kraków (1945), Łódź (1954), Warszawa (1958), Paryż (1959), Londyn (1960), Sydney (1973), Beverly Hills (1981–2003). Wszędzie umiał się odnaleźć. Sympatyczne zachowanie. Zawsze, gdziekolwiek był, czuł się jak w domu. Pochodził z prawdziwej, zabitej deskami wiochy. Im więcej podróżował, tym mniej miał złudzeń. Brud może mieć smak nieświeżego lunchu w Los Angeles. Uciążliwie lepić się do spoconych pleców w Australii. Zżerać nos arystokratycznym pyłem wytrzepanym z melonika w Londynie. Śmierdzieć wilgocią szmaty od miotły zanurzonej w kuble w paryskiej toalecie. Wszędobylski kurz inaczej układa się w gardle w zniszczonej powstaniem Warszawie. Inaczej w Krakowie. Tam przykleja się do podniebienia wilgotną patetyczną patyną. A krosty swędzą sadystycznym upałem rozległych przedmieść Sydney. Biedny Kłosowski wszystkie wrażenia sprowadzał do mitycznego poziomu dalekich wspomnień z Podgłówka. Plotki, obyczaje, układ ulic, świt, zmierzch w każdym kącie świata poukładane były w znany z dzieciństwa wzór. On zawsze i wszędzie potrafił świetnie i wygodnie się rozgościć. Nawet w prywatnej klinice w Mieście Aniołów. Ziemia była dla niego pospolitym, dobrze znanym kątem przytulnego pokoiku na poddaszu w domku, w którym przyszedł na świat i gdzie żył do piątego roku. Globalna wioska. Planeta ojczyzną wszystkich wieśniaków. I świetnie. No, bo i po co nam ta cała licha ideologia skażona zgrzybiałym patriotyzmem? Haniebnym kosmopolityzmem pachnące pytanie. Ja Piotrowi wybaczę. A Ty, Czytelniku? Nie? Przykro mi. Również się z nim nie zgadzam, ale czemu od razu z tego powodu bić w wielki dzwon i posypywać w pokorze głowę popiołem? Ojczyzną artystów są ich dzieła. Nie wiem, czy to cytat z kogoś. Kto wie? No, niech będzie, że roboczo na własny użytek wszystko to powyjmowałem ze skarbnicy własnego mózgu. Nieskromność? Tak. No dobrze. Czas powrócić na główny szlak naszej opowieści. Kłosowski w niejednej ubikacji zasiadał. O czterech miejscach muszę tu wspomnieć.
Paryż. Najgłupsza i najbardziej prowincjonalna ze słynnych metropolii świata. Kojarzona z ciemnym tymczasowym rusztowaniem strzelającym w niebo niczym korek szampana. Jest tam też jakiś duży łuk tarasujący przecinające się centralnie ulice. Pod tym dziwactwem chadzają sobie ze zdumieniem i rozbawieniem wszyscy turyści świata. Ulubionym miejscem Piotra była gigantyczna kolejka ciągnąca się do wielkiego muzeum. Zwiedzający musieli obejrzeć popularne marne obrazy dawno umarłych malarzy. Bród i smród zawieszone na uszach tłumu obcokrajowców spływają potem po wysokich obcasach wszędzie się szwendających panienek. Kiedyś w jednej z ulicznych kafejek zaczepił taką jedną, a ona naurągała mu, ile tylko mogła. To była jakaś ważna hrabina z Niemiec. Zdumiewało go to, że wszyscy kochają to miasto: turyści, miejscowi, no, z wyjątkiem tych Francuzów, którzy w stolicy nie umieli się urządzić. Ot, takie tutejsze dziwactwo. Ulicznych grajków i plastyków przypada w Paryżu więcej na metr kwadratowy niż babć do miejscowych szaletów. Kłosowski na zawsze zapamięta południowca obsikującego szybę sklepu jubilerskiego. Paryż – typowa stolica wśród innych stolic. Urzędnicy, metro, promienista sieć ulic, korki, snobizm, eklektyzm kobiecej mody. Do czego by tu porównać tę gęstą grupkę domków nad Sekwaną? Może do ciemnego boru blokującego od wschodu drogę ucieczki z Podgłówka? Podczas wichury korony drzew uciążliwie szumiały, podobnie Paryż, wypełniony po brzegi mieszkańcami. Oni, napędzani wewnętrznym ciśnieniem pracy, ambicji i marzeń, szli gdzieś, donikąd. Monotonny rytm pustkowia zgrabnie harmonizował z pulsacją wielkomiejskiej dżungli. Mnie się świetnie przy tym zasypia. I jeszcze jedno. Gwizdki francuskich policjantów. Pewnego wieczora kieszonkowiec przewrócił strażnika porządku. Kłosowski pobiegł za umykającym złodziejem i go schwytał. Wdzięczny policjant podarował mu swój gwizdek. Ta paryska pamiątka odegrała ważną rolę w Motelu, filmie nakręconym przez Kłosowskiego w 1969 roku w Londynie. Policyjny gwizdek rozbrzmiewał w chwilach zupełnej ciszy wypełniającej potężne puste partie scenariusza drugiego obrazu Piotra. Wracam do Paryża. Poznał tam także kilka wykształconych Francuzek. W 1959 roku, wiosną, niemiłosiernie go ignorowały. Były bardzo zajęte, ponieważ szukały swojej szansy na zrobienie wielkiej kariery aktorskiej. Bez powodzenia. Nie żeby Kłosowski biegle posługiwał się mową Marcela Prousta. We francuskim bawiło go brzmienie i czasem po swojemu je przy Francuzach przedrzeźniał. Niech nie będą za to obrażeni. Piotr lubił śpiewność ich języka, wsłuchiwał się w melodię akcentu, w czar słów wypowiadanych przez młode paryżanki. Inne miasta również go interesowały – w „podobny” sposób. Nie powiem Wam, co sam sądzę o Paryżu. Nigdy mnie tam nie widziano. Tylko referuję znane mi opinie Kłosowskiego o stolicy Francji. Jestem prowincjuszem i nie potrafiłbym z aż tak wielką dezynwolturą naśmiewać się z tego wielkiego miasta.
Londyn. Co za pech! Kłosowski mieszkał w stolicy Wielkiej Brytanii od 1959 do 1972 roku. Wszędzie tylko Beatlesi i Beatlesi! I: The Rolling Stones, Led Zeppelin, Pink Floyd, Cream, Fleetwood Mac, Yes, Genesis, King Crimson, The Animals, The Who, Black Sabbath, Deep Purple, The Nice, Procol Harum, ELP, The Moody Blues, The Shadows, The Artwoods, Jethro Tull, Manfred Mann, Colosseum, Blind Faith, Atomic Rooster, Free. A on nic nie zauważył! Nie lubił rocka i już. Głuchy był na tę muzykę jak pień. Beatlesi dali na dachu swój legendarny ostatni koncert, a on nagrywał w tym czasie przemówienia szaleńców z Hyde Parku. Wokół niego rodziła się nowa epoka popkultury, a on ją zupełnie zignorował. Rządziła nim obsesja. Musiał ukończyć zdjęcia do Londynu. Zamiast pośpiesznie kompletować bezcenną kolekcję pierwszych winylowych wydań, rozmawiał z Anglikami na temat ich fantazji seksualnych. I pomyśleć, że pragnął być dokumentalistą w Zjednoczonym Królestwie. W końcu zrobił coś innego. Nikt nie spodziewał się, że nakręci film o izolacji w tłumie. Ruch lewostronny w Albionie był jego pierwszą ważną inspiracją. Kłosowski zaczął szukać zboczeń. Może ujmę to delikatniej: analizował przykłady subtelnej dewiacji. Precyzyjne oko kamery szybko wyłuskało zbyt ostentacyjną, spienioną konserwatyzmem sztuczność angielskiej dżentelmenerii. Powściągliwa szarość zwyczajnych londyńczyków kontrastowała z tęczową radością mody nastolatków. Śpiew, strój, język, taniec tamtych „dzieci kwiatów” i ich naiwna ekspresja drażniły otoczenie niezwykłym optymizmem. Witalność, egzaltacja, idealizm – Kłosowski próbował tę całość ogarnąć jednym reportażem z ulicy. I przegrał. Tego zjawiska nie sposób było wchłonąć pojedynczym, potężnym haustem nieświeżego powietrza. Dziś, po wielu latach, wszystko wydaje się prostsze. Rewolucję kulturalną ery hippisów zgniótł koturn. Barokowy przerost formy nad treścią w muzyce zdusił wszelką naturalną, temperamentem znaczoną inwencję. Londyński reportaż Kłosowskiego zignorował popkulturę lat sześćdziesiątych. Dlaczego? Nie mam najmniejszego pojęcia. Film pozbawiony muzyki, odmierzany uderzeniami Big Bena, prezentuje nam nielegalne kluby dla mniejszości seksualnych. Głuchy Londyn, nudny Londyn, młodzi artyści pretensjonalnie mruczą coś pod nosem do rozklekotanej narkotykami, mozaikowej publiczności. Obiektyw kamery Piotra osamotnił londyńczyków. Labirynt pustawych przedmieść, klaustrofobicznie niskie niebo, ordynarnie brzydkie samochody, fatalne jedzenie swoją statycznością prowokują do buntu. Oczyma emigranta każda ulica wydaje się zbyt kręta. Karaluchy są za wielkie, schody za wysokie, noce niewystarczająco ciemne, woda, którą rano przepłukuje się usta, za zimna, a tutejsze dziewczyny niezadowalająco wredne. Oto garstka moich wrażeń z projekcji Londynu – reportażu telewizyjnego zrealizowanego przez Kłosowskiego na zlecenie ABC w 1969 roku.
Hollywood. Spieszę z informacją o następującej treści: Piotr nazywał swoją luksusową rezydencję w Beverly Hills „domem starców”. Nie przepadał za basenem w kształcie ryby, uwielbiał natomiast ogromną zieloną wannę, specjalnie dla niego sprowadzoną prosto z Włoch. Czyścicieli kąpielisk kazał odesłać z kwitkiem lub poszczuć psami (jak operatorów montujących telewizję kablową). Ostatnia informacja pochodzi chyba z prasy bulwarowej, ponieważ według moich notatek Kłosowski nigdy nie wspominał o jakichkolwiek psach trzymanych na terenie swojej posiadłości. Rozpraszające uwagę wszechobecne bogactwo bardzo łatwo tłumi wszelki zapał do twórczego myślenia. Góry luksusowych śmieci wypełniają wnętrza pałaców należących do aktorów i reżyserów w Hollywood. Jeżeli ktoś nie ma w sobie głęboko zakodowanego instynktu samozachowawczego, tu, pod żarliwym, kalifornijskim słońcem, szybko popadnie w niebezpieczne odrętwienie. Artystyczny paraliż. Cały świat chce mieszkać w USA, całe Stany pragną żyć w Kalifornii, każdy w tym stanie zamieszkałby w Hollywood, wszyscy śnią o Beverly Hills. I jeszcze jedna uwaga. Ktokolwiek pomieszkał tutaj parę dobrych lat i jest jeszcze zdrowy na ciele i umyśle, szybko zapragnie uciec stąd jak najdalej. Dokądkolwiek. Po jakimś czasie, egzystując w permanentnej izolacji luksusowego kiczu, olbrzymiego bogactwa, imigrant z Europy Wschodniej powinien zrozumieć, że to miejsce jest pułapką bez wyjścia. Jeżeli kiedykolwiek stworzono idealne więzienie, jest nim właśnie Beverly Hills. Doskonałe miejsce dla wypalonych twórców, aktorów, reżyserów – emerytów znudzonych sobą, zapomnianych przez publiczność, krytyków i cały świat. Kłosowski potrafił docenić ten fakt. Nigdy nie uskarżał się na klaustrofobię. Był czujny. Nie dał się złapać w zdradziecką sieć mitomanii – szczególnie niebezpiecznej, kiedy ktoś zmyśla na własny temat. Piotr zaczął wypełniać sobie eony danego mu na starość wolnego czasu. Kolekcjonował niedoczytane dotąd książki, prenumerował mnóstwo gazet, sprowadzał płyty z muzyką celtycką, w prywatnym kinie oglądał filmowe nowości, pukał sobie w klawiaturę domowego komputera. Zamieniał się w oko i ucho, aby na emeryturze posmakować każdego ciekawego skrawka uciekającego mu młodego świata. Już do śmierci nie zmienił swoich nawyków: rozpędził na cztery wiatry dalekich znajomych, pieniądze zapisał jednemu z polskich uniwersytetów (stypendia dla reżyserów debiutantów), do reszty pokłócił się z garstką dawnych przyjaciół, obraził krytyków z branży, zamroził wszelkie kontakty z dziennikarzami. Został sam z wierną mu służbą: kucharką, sprzątaczką, sekretarką, prawnikiem i trzema ochroniarzami. Dotrwał do starości w ukochanych: samotności, ciszy, spokoju, higienie w otoczeniu gigantycznej biblioteki, filmoteki, płytoteki, roczników gazet. Jakże był podobny w tej manii archiwizowania do swojej urokliwej, ukochanej przybranej matki.
Kraków. I zaskoczenie – Kłosowski uwielbiał to miejsce. Wpływ słynnego czakramu wawelskiego? Być może. On w jego magiczne działanie po prostu nie uwierzył. Pomiędzy szesnastym a dwudziestym piątym rokiem życia mieszkał właśnie tam. Miasto zmarnowanych talentów, jak sam często wspominał. Wysłuchiwanie studenckich wynurzeń uśpiło i przytępiło umysł Kłosowskiego. Uniwersyteckim zwyczajem średnio raz w miesiącu jedna z licznych restauracji w piwnicach krakowskiego Rynku Głównego zamieniała się w scenę artystycznych deklaracji (lata pięćdziesiąte). Odezwy, plany, grupy dyskusyjne – wszystko to popłynęło w rzece alkoholu i w niej również utonęło. Gdyby coś takiego działo się w latach osiemdziesiątych, podobny scenariusz odgrywano by w oparach narkotycznego zdziecinnienia. Tymczasem trzydzieści wiosen wcześniej zduszone wyziewami nikotyny niedojrzałe mózgi młodych twórców bełkotały o swoim nowym pomyśle na świat, sztukę i kobiety. Ach, gdyby ściany krakowskich klubów studenckich miały uszy! Opuchłyby od tych wszystkich wizji, olśnieni niedorzecznymi projektami, utopijnymi, nigdy nierealizowanymi. Kraków wydawał się Kłosowskiemu zbyt rozrywkowy. Fascynująco odważne obyczajowo dziewczęta, luksusowe restauracje, tajemnicze bary (mleczne, cha, cha!). Pokusy rześkiego, zdrowego studenckiego organizmu domagającego się przygód czyhały na każdym rogu dumnej, zabytkowej uliczki w Krakowie. A wszędzie wokół tętniło asekuranckie, mieszczańskie dorobkiewiczostwo. Co wybrać? Karierę szalonego artysty czy żywot małego burżuja w samym środku epoki stalinowskiej? Pytania wypełniały i opukiwały pustawą główkę dwudziestolatka. Wysłuchiwał pijackich dyskusji, świeżutkich planów młodziaków, nielichych, patetycznych, pseudointelektualnych niby-filozofii, idei z góry skazanych na porażkę, chrapliwych tyrad wygłaszanych do kielicha zamiast do mikrofonu podczas wiecu, popisów uczonych komunałów przed rozdziawionymi z rozbawienia obliczami studentek. Były takie chwile, że brał taśmę, magnetofon i rankiem przygotowywał sprzęt do nagrań. Wesołego wieczora wyczekiwał z dreszczem podniecenia. To wtedy można było zarejestrować najciekawsze dyskusje. Wielogodzinny materiał poddawano obróbce studyjnej. Dobry reporterski magnetofon w 1952 roku mógł wypożyczyć od znajomego matki z rozgłośni radiowej w Krakowie. Z kilkuset godzin nagranych na taśmę wspólnie z realizatorem dźwięku wybrał kilkanaście. Ostatecznie okazało się, że trzeba zmniejszyć rozmiary reportażu do dziesięciu dwudziestopięciominutowych części. Pomysł wydawał się rewelacyjny, ale tylko Kłosowskiemu. Cenzor wysłuchał, pochwalił projekt, ale nie dopuścił do emisji programu w radiu publicznym (innego wtedy nie było). Zapytany przez Piotra o przyczynę tej decyzji tłusty, sympatyczny urzędnik odbąknął mu w odpowiedzi, że w obecnej sytuacji społeczno-politycznej obywatele nie muszą się wsłuchiwać w chór dekadenckich marzeń gniewnych synów przyszłej elity socjalistycznego państwa. Mogłoby to zaszkodzić wizerunkowi naszego młodego kraju. Taśmy komisyjnie zniszczono (skasowano). Szkoda tego słuchowiska. Klik.