Nowy Napis Co Tydzień #074 / VI. Ku białoruskiej Wileńszczyźnie
Poprzednie części cyklu można zobaczyć tutaj.
VI. Ku białoruskiej Wileńszczyźnie
Puszczę Nalibocką porzucić jest mi trudno. To odrębny mikroświat, w którym można byłoby z malejącą już biologiczną energią, ale może jeszcze komuś czy czemuś przydatnie, przejść własną ostatnią życiową prostą… Chyba nie to będzie mi dane. Trochę żal…
Jadę dalej, myśląc już trochę o tym, co ma być tematem mego referatu za kilka dni w Mińsku. Organizowana przez Instytut Historii Białoruskiej Akademii Nauk konferencja ma być poświęcona Życiu religijnemu w Wielkim Księstwie Litewskim i Królestwie Polskim w XVI–XVIII stuleciu. Jako temat dla siebie zaproponowałem działalność oświatową instytucji religijnych różnych wyznań w Wielkim Księstwie Litewskim w XVIII wieku i jej kres pod późniejszą władzą imperium rosyjskiego. Teraz – jeżdżąc niby bez celu po Białorusi – zerkam tu i ówdzie, identyfikując miejsca, w których, jak mówią informacje historyczne, funkcjonowały te rozmaite placówki szkolne. Byłem już tym razem po drodze w Pińsku, Żyrowicach, Słonimie i Nowogródku, teraz – po wyjeździe z Puszczy Nalibockiej – kolej na Wołożyn.
Dziwne miejsce. Niewielkie, dziś dziesięciotysięczne miasto, położone o 65 kilometrów na północ od Mińska, przy drodze do Wilna. W popularnych opisach polskiej historii kresowej wspominane jest rzadko, częściej mowa o nim w publikacjach historycznych Żydów amerykańskich. Okazuje się bowiem, że tu, do Wołożyna, przypływali przez ocean ich przodkowie, by w tutejszej jesziwie studiować wiedzę talmudyczną i poznawać starą kulturę żydowską. Niby w Polsce wiemy o tym, że we wschodniej części Rzeczypospolitej Obojga Narodów żyło w osiemnastym wieku blisko 70% światowej populacji żydowskiej, ale ciągle nie dociera do nas fakt ogromnego znaczenia tych terytoriów dla przetrwania dawnej teologii talmudycznej i całej kultury judaistycznej. To tutaj, na Ukrainie narodził się i rozwinął chasydyzm, a w Wielkim Księstwie Litewskim pod wodzą słynnego Gaona Wileńskiego kwitł najbujniejszy na świecie tradycyjny, uczony i niechętny ludowym chasydom, talmudyzm. O Żydach z dzisiejszej Białorusi czytający książki Polak wie coś od Orzeszkowej, ale jej piękny skądinąd obraz Meira Ezofowicza nie skłania do przypuszczeń, że ten zamknięty przed chrześcijanami krąg był zjawiskiem nie tylko lokalnym, ale miał wpływ na formowanie się świadomości i kultury żydowskiej na bardzo szerokim świecie.
Ośrodków naprawdę znaczących było tu kilka. Wołożyn jako jeden z nich zaistniał późno, jesziwa powstała dopiero w 1804 roku, ale wkrótce zasłynęła dzięki swym wybitnym rabinom-naukowcom z Chaimem Wołożyńskim na czele. Okres jej świetności i rozgłosu trwał do pierwszej wojny światowej, a funkcjonowała do 1939 roku. Dwuletnia władza sowiecka spowodowała jej zamknięcie, a kolejne trzy lata okupacji niemieckiej przyniosły ostateczną tragedię tutejszym Żydom. Znikła nie tylko uczelnia, ale i cała społeczność religijna i narodowa. Idąc przez Wołożyn, widzę pięknie odnowiony w ostatnich latach stary gmach jesziwy. Ale jest to już dziś tylko pomnik czasów minionych.
Wołożyn to jeszcze Mińszczyzna, ale jadąc dalej drugorzędną szosą na północny zachód, po kilkunastu kilometrach wjeżdżam już na białoruską Wileńszczyznę. Takiej oficjalnej nazwy oczywiście nie ma, ale tak mógłby się ten region nazywać. Do Litwy należy bowiem na pewno mniej niż połowa terytorium, któremu przypisywało się tradycyjnie imię Wileńszczyzny. Reszta rozpościera się właśnie na północno-zachodniej Białorusi – i nie jest to tylko kwestia nazewnictwa. Ta część Białorusi przez kilkaset lat wyraźnie ciążyła ku Wilnu, które z kolei etnicznie i kulturowo było miastem równocześnie polskim, białoruskim, litewskim i żydowskim. Kraj był tu co najmniej od szesnastego wieku silnie spolonizowany i w zdecydowanej większości katolicki, ale języki funkcjonowały cztery, a wiar religijnych było jeszcze więcej. Rodziny najczęściej były mieszane, więc kultura okazywała się u wszystkich trochę podobna, a większa niż w innych regionach kraju gęstość zaludnienia mnożyła relacje międzyludzkie i aktywizowała świadomość polityczną. Wydarzeń o znaczeniu ponadlokalnym i zanotowanych przez historyków było tu sporo.
Na trasie mam między innymi Holszany i Krewo. Dziś to formalnie tylko wsie, a praktycznie maleńkie miasteczka, ale kiedyś było inaczej. Holszany sięgają rodowodem 1280 roku, a więc czasów w tym krańcu świata pogańskich. Sto dwadzieścia lat później rodziła się tu księżniczka Zofia Holszańska, czwarta i ostatnia żona Władysława Jagiełły i matka jego synów. Z czasem Holszany przechodzą w ręce Sapiehów, którzy budują tu na początku XVII wieku zamek, a także kościół świętego Jana Chrzciciela i fundują klasztor franciszkanów. Holszany mają być ważne, bogate i piękne. Historia chce jednak inaczej – zamek niszczą już Szwedzi podczas „potopu”, a resztki rozbierają kolejni coraz ubożsi właściciele, klasztor likwiduje władza carska w 1832 roku, kościół dotrwał do 1945 roku, kiedy zamknęli go bolszewicy. Po 1990 roku zaczęła się odbudowa kolejnych zabytków i przywracanie ich do normalnego życia. Gdy byłem tu dwadzieścia lat temu, kościół – wprawdzie ogołocony z wielu dzieł sztuki wywiezionych do muzeów – już funkcjonował, a w odbudowanym fragmencie klasztoru uwijało się kilku przybyłych z Polski franciszkanów. Kilka lat temu rozpoczęła się odbudowa zamku. To jednak wielka i niesamowicie kosztowna inwestycja. Niemniej dziś Holszany przyciągają już wielu turystów krajowych i zagranicznych, na dużym parkingu przy pięknie odrestaurowanych dziewiętnastowiecznych kamieniczkach widać sznur aut i autobusów, a w hotelu miejsc wolnych nie ma. Pytam o kwatery prywatne, ale kiedy na pytanie o cenę otrzymuję odpowiedź „dziesięć dolarów za łóżko”, rezygnuję z noclegu w Holszanach. Nie chodzi o niewielki przecie koszt, ale o tę walutę, której propozycja pokazuje mi, że z tradycyjnej białoruskiej Wileńszczyzny nagle i niespodziewanie trafiłem na międzynarodowy rynek turystycznych atrakcji. Czuję się czemuś zawiedziony i zarazem śmieszny – jak Don Kichot na targu.
Krewo jest od Holszan jeszcze mniejsze. To już zupełna wioska, tyle, że zapomniawszy jej nazwy można chyba dostać pałę z historii nawet we współczesnej, mało wymagającej szkole polskiej. To tu przecie zawarta została pierwsza, ta Jagiełłowa, unia polsko-litewska. Unia krewska, rok 1413 – tak się to wszystko zaczęło – na Litwie, Rusi, w Polsce, a w jakiejś mierze i w losach Europy. Krewo politycznie wykorzystywało, ale i utrwalało Grunwald. A nieświadomie kreśliło przyszłe wschodnie granice nowożytnej Europie, kontynentowi kultur narodowych i powszechnych dążeń do narodowych państw.
Turystyczny rynek międzynarodowy do Krewa dziś jeszcze chyba nie dotarł. Pozostałości tutejszego zamku, zbudowanego niegdyś u bagnistego zejścia się dwóch niewielkich strumieni, to po prostu spory plac zarośnięty trawą i otoczony resztkami średniowiecznych murów. Informacji niewiele. W ciągu godziny jestem jedynym zwiedzającym, dopiero gdy odchodzę, pojawia się autokar z młodzieżą szkolną.
Holszany i Krewo kierują uwagę ku bardzo dawnej, średniowiecznej historii Wielkiego Księstwa Litewskiego. Między nimi znajduje się jeszcze jeden punkt, ważny dla całej mojej podróży przez Białoruś. To wieś Boruny. Kazała mi tu przyjechać Żona. Przejeżdżając przez Boruny, razem, przed dwudziestu laty, podwieźliśmy grzecznościowo parę kilometrów nieznaną starszą kobietę. Zaprosiła nas do domu na herbatę. Mieszkała samotnie w sporej, ale bardzo ubogiej chacie, mówiła coś o siostrze w Polsce i o drugiej, mieszkającej w niedalekiej Oszmianie. Wydało się nam jednak, że pani wiedzie się nie najlepiej, i powróciwszy do Polski pomyśleliśmy, że może warto by jej pomóc. Wtedy dopiero dotarło do nas jednak, że nie znamy jej imienia, nazwiska ani adresu, a nawet i nazwy przysiółka pod Borunami, gdzie stał jej dom. Kolejna jazda na Białoruś nie wchodziła wtedy w rachubę. Nie widząc wyjścia z tej sytuacji, daliśmy sprawie spokój. Czasami przypominaliśmy sobie o tym, pomstując na własną głupotę. Toteż teraz po latach, planując wyjazd w te strony, wiedzieliśmy, że do Borun pojechać trzeba. A skoro Żona została w domu, rzecz spadła na mnie. Okazało się to niełatwe, bo droga, przy której stał wspomniany dom, została w międzyczasie poprowadzona nieco inaczej i trafić do tego miejsca było trudno. Zacząłem więc pytać w okolicy i za trzecim razem złapałem konkretny ślad.
Rzeczywiście była tu taka staruszka – Helena. Zmarła w 2002 roku, do śmierci opiekowała się nią nasza gmina, pod koniec co drugi dzień nosiliśmy jej obiady, robiliśmy zakupy, biedy nie miała i ciężko nie chorowała. Siostra z Polski czasem coś przysyłała. Zmarła spokojnie, ze starości, bo już był czas, rocznik miała 1919… Leży tu na cmentarzu, chce pan, to zaprowadzę…
Chciałem, podjechaliśmy. Na grobie rosły kwiatki.
Boruny to dla mnie jednak nie tylko migawkowe wspomnienie o spotkanej przed laty staruszce, ale też ważne hasło w historii oświaty na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa oraz powrót do dotkniętych już w Żyrowiczach dziejów białoruskiego greko-katolicyzmu. Pierwsza cerkiew unicka w Borunach zbudowana została w latach 1692–1694, a w połowie XVIII wieku w budowie był już duży i piękny barokowy kościół oraz klasztor bazyliański. Samo Wielkie Księstwo już politycznie nie istniało, gdy w 1803 roku dzielni ojcowie bazylianie zakładali w Borunach swoją szkołę, której wyjątkowy poziom zaczął wkrótce przyciągać również młodzież obrządku łacińskiego. Ze znanych polonistom postaci uczyli się tu między innymi Antoni Odyniec, a także Ignacy i Leopold Chodźkowie. Szkoła była bastionem zachowania polskiej tożsamości kulturowej – i jako taka funkcjonowała aż do 1839 roku, czyli do końca oficjalnego działania zakonu bazylianów i całego Kościoła greko-katolickiego w państwie carów. Po tej dacie boruński kościół i cały poklasztorny kompleks gmachów przekazane zostały Cerkwi prawosławnej, ale próba zaszczepienia tu tego wyznania nie dała rezultatu – ludność okazała się wyłącznie katolicka i prawosławne nabożeństwa świeciły pustkami. Pod koniec XIX wieku świątynia została po prostu zamknięta. Odżyła dopiero po pierwszej wojnie światowej – jako kościół katolicki obrządku łacińskiego i od tego czasu funkcjonowała bez przerwy nawet za czasów stalinowskich. Dziś działa, a jako cenny zabytek historyczny i miejsce znane zagranicznym turystom pozostaje pod opieką władz państwowych. O tym jednak, czy tutejsze duszpasterstwo ogranicza się tylko do skali miejscowej parafii, czy – jak przed dwustu laty – sięga dalej i pełni role bogatsze, informacji zdobyć nie umiałem.
*
Z Holszan, Borun i Krewa zwracam się w mej wędrówce znów na wschód, za kolejny punkt obserwacyjny, wybierając położone nad pięknym jeziorem małe miasteczko Świr. To w dalszym ciągu ziemie białoruskiej Wileńszczyzny, tyle że przesunięte o kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Na pierwszy rzut oka Świr robi wrażenie wyjątkowo długiej ulicówki, rozciągniętej wzdłuż jeziornego brzegu. Tu znajdują się wszystkie ważne punkty miasteczka, a mieszkalne domy jednorodzinne prezentują się ładnie i solidnie. Z uwagi na swe położenie Świr przyciąga latem jakąś liczbę turystów, pojawiają się młodzieżowe obozy wędrowne i stacjonarne, a to oczywiście podnosi status tego centrum. Hotel, w którym spędzam pierwszą noc, jest świetnie urządzony, ale nie należy do tanich. Kiedy rano wychodzę za opłotki, różnica cywilizacyjna i ekonomiczna uderza w oczy: stare chałupy, sporo opuszczonych ruder, drogi nieutwardzone oraz pełne wielkich kałuż. Przypadkowy kontrast lokalnej zabudowy czy znamienny ślad rozbicia miejscowej ludności na tych, którzy umieli wyzyskać szansę wejścia na rynek usług turystycznych i tych pozostałych, żyjących na poziomie posowieckiego ubóstwa? Kogo o to zapytać?
Bardzo aktywny duszpastersko proboszcz katolickiej parafii, obejmującej tu aż 80% całej populacji miasteczka, ksiądz Bogumił Modrzejewski – człowiek o wyraźnym zacięciu społecznym, postrzega miejscową społeczność jako życiowo aktywną i raczej zintegrowaną wewnętrznie całość. Przyjechał tu do pracy z Polski blisko dwadzieścia lat temu, niemal natychmiast po święceniach. Z wdzięcznością za sugestię podjęcia takiego wyboru i z uznaniem dla dokonań swego poprzednika w Świrze, opowiada o pracującym tu wtedy i wprowadzającym go w tutejsze stosunki księdzu Wojciechu Lemańskim. Odbudowę tutejszej parafii i całej pracy duszpasterskiej po dziesięcioleciach sowieckich prześladowań wiary, a także remont przywróconej do kultu starej i pięknej świątyni, przypisuje właśnie jemu. Jakaż szkoda, mówi, że nie pozostał tu…
Robota pali się księdzu Bogumiłowi w rękach. Ale nie jest sam. W świrskiej parafii jeszcze w sowieckich czasach przyczaiły się siostry niepokalanki bezhabitowe, umacniając wtedy ukrywane życie religijne tutejszych katolików. Potem okazały się główną siłą organizującą jawną pracę parafialną. Dziś w Świrze kilkuosobowy ich zespół zajmuje się katechizacją dzieci i młodzieży, a także pełni najróżniejsze rodzaje służby duszpasterskiej i społeczno-charytatywnej dla miejscowej ludności. Nie dały mi pozostać na drugą noc w kosztownym hotelu – zostałem zaproszony na nocleg do ich domu. Stoi – rzecz charakterystyczna – w tej uboższej części miasteczka… Jakież to dobre i optymistyczne! A przy tym – jak zanurzone w naszej historii – bezhabitowe zgromadzenie sióstr niepokalanek, to przecie pomysł i ukryte przed władzą carską dzieło błogosławionego o. Honorata Koźmińskiego, powstałe w Zakroczymiu w 1891 roku, a dziś działające na kilku kontynentach…
Następnego ranka duże przedsięwzięcie: grupa dzieci „pierwszokomunijnych” w tygodniu po tym ich święcie jedzie do odległego o niespełna sto kilometrów Budsławia. Tamtejsze sanktuarium maryjne, to od ponad czterystu lat najważniejsze miejsce pielgrzymkowe katolików na ziemiach białoruskich, nazywane oczywiście „białoruską Częstochową”. Z dziećmi jedzie zamówionym autobusem kilka sióstr i odbywający w Świrze praktykę duszpasterską przed święceniami kapłańskimi młody diakon, zapalony i do niedawna aktywny zawodniczo sportowiec olbrzymiego wzrostu. Oczywiście nie przegapię takiej okazji, jadę też, tyle że własnym autem. Po drodze dalej gadamy z proboszczem. Opowiadając o realiach swej pracy, stale powtarza, że duszpasterstwo w parafii białoruskiej nie odbiega daleko od warunków polskich, ludzie są podobni w swej kulturze i typie religijności, mają analogiczne potrzeby a także oczekiwania, podobnie reagują na słyszane w kościele treści oraz wezwania. Misyjnej egzotyki w swojej pracy ksiądz Bogumił wydaje się nie zauważać. Ale wyjeżdżać z Białorusi i wracać do Polski zdecydowanie nie chce – tu czuje się potrzebny znacznie bardziej. Zupełnie mu się nie dziwię.
Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.