19.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #076 / VIII. Ten naród trzeba było na nowo skleić… 

Poprzednie części cyklu można zobaczyć tutaj.

VIII. Ten naród trzeba było na nowo skleić… 

Wyjazd z Rosicy odczuwam jako początek długiego powrotu do domu. Dalej na północny wschód już tym razem nie zajadę, za trzy dni mam wystąpić w Mińsku na Międzynarodowej konferencji naukowej: W kręgu lokalnych spraw i problemów – życie religijne w Wielkim Księstwie Litewskim i Koronie w XVI–XVIII wieku, trzeba więc kończyć wędrówkę. Nie pojadę zatem do znanego mi z kilkuletniej pracy na uczelni Witebska ani do bliższego stąd Połocka, które w moim przekonaniu jest białoruskim Krakowem, choć może raczej Gnieznem. Chcę natomiast choć przejechać przez parę małych miejscowości figurujących na osiemnastowiecznych wykazach szkół łacińsko-katolickich, unickich, prawosławnych i żydowskich. Porządnie obejrzeć niczego nie zdążę, ale przynajmniej dam wyobraźni jakiś podstawowy topograficzny fundament. Z tą myślą jadę najpierw z powrotem przez Głębokie do Uszaczy, zagłębiając się w ten sposób w napoczętą w Rosicy Białoruś wschodnią.

Jest pogodne czerwcowe popołudnie, słońce optymistycznie świeci, ale po drodze znów dopada mnie makabra nieodległej historii. Z Głębokiego do Uszaczy jadę dokładnie drogą, którą 76 lat temu wlokła się pod sowieckimi karabinami udręczona kolumna Polaków z likwidowanego jenieckiego obozu w Berezweczu, o której losie pisałem poprzednio. Tu, na tej drodze, zabijano najbardziej wyczerpanych. Był taki sam czerwiec, jak dziś. A przed samymi Uszaczami mijam wioskę Sieliszcze. Tu z kolei, rok później, w 1942 roku, Niemcy mordowali setki zwiezionych z całej okolicy Żydów – dziś miejsce to odwiedzają przyjeżdżający z różnych stron świata krewni ówczesnych ofiar.

 

Jakaż dziwnie cmentarna okazuje się ta moja podróż przez Białoruś, ile w niej śladów tragedii spowodowanych tu cudzą przemocą i do dziś obecnych w psychice, blokujących relacje międzyludzkie i osłabiających energię… Chciałoby się uwolnić pamięć od tej ciężkiej przeszłości i móc skupić uwagę na czymś weselszym. Cóż, kiedy każdego dnia napotykam kolejne świadectwa trwałych skutków tego, co niszczyło poprzednie pokolenia tego narodu i co dziś jeszcze nie przestaje mu grozić. Być Białorusinem wciąż jest niełatwo.

Same Uszacze prezentują mi się natomiast nieźle. Podobnie jak w Rosicy, zabudowa jest prawie całkowicie dwudziestowieczna, tyle że tutaj zdecydowanie miejska. Zabytków nie widać, wokół dominują bloki sprzed lat pięćdziesięciu, ale wśród nich pojawiają się domy całkiem współczesne. Szerokie ulice z rozległymi trawnikami wydają się w tym pięciotysięcznym miasteczku jakby poprowadzone nieco na wyrost, odbierają mu przytulność, dają za to wrażenie przestronności i nowoczesności. Jest czysto. Największym budynkiem sakralnym jest monumentalna cerkiew, nieco na uboczu stoją: katolicki kościół – neogotyk z początku XX wieku i niewielka świątynia, należąca chyba do metodystów. Kościół katolicki został oddany wiernym i przez nich społecznie wyremontowany około 2000 roku, przedtem nabożeństwa odbywały się w domach prywatnych.

Msza w dzień powszedni odprawiana jest wieczorem – kiedy przychodzę tam parę minut wcześniej, pod zamkniętym kościołem stoi kilka kobiet w różnym wieku, czekają na tę, która pełni funkcje kościelnego. Sam ksiądz przyjedzie w ostatniej chwili, bo ma obowiązki i w innej parafii. Na mszy będzie nas w sumie jedenaścioro, niemniej będzie ona chóralnie śpiewana na dwa głosy. Czytania mszalne panie rozdzielają między siebie, modlitwa wiernych układana jest też przez nie na poczekaniu. Na księdza spada jedynie to, do czego jest rzeczywiście niezbędny. Musi także czuwać nad katechizacją młodzieży – w tej dziedzinie tutejszym świeckim brak jest merytorycznego przygotowania, a po trosze i śmiałości. Niemniej wymuszona przez trudne warunki samoorganizacja tej niewielkiej wspólnoty robi duże wrażenie: tacy świeccy dadzą sobie radę, bywało im przecież o wiele trudniej.

Korzystam z okazji kontaktu i próbuję dopytać się o wspomnienia z lat ubiegłych. W rozmowach pod kościołem i potem z właścicielką sympatycznego małego hoteliku pojawia się wątek wcześniej niespotykany, a dający sporo do myślenia. Uszacze należą do tej części Białorusi, która już w latach przedwojennych należała do Związku Radzieckiego. Tego okresu moje rozmówczynie oczywiście nie pamiętają, ale opowiadają o czymś innym, nieco późniejszym. Począwszy od 1945 roku, a zatem za czasów ich rodziców i dziadków, nie tylko Polska, ale i Białoruś przeżywała swoistą „wędrówkę ludów”. Wymuszone okolicznościami przeprowadzki z zachodu na wschód kraju i odwrotnie zderzały ze sobą ludzi wychowanych w różnych środowiskach kulturowych i w różnych ustrojach politycznych. Ci ze wschodu, mający za sobą blisko trzydzieści lat życia w warunkach systemu sowieckiego, byli biedniejsi, gorzej wyedukowani, politycznie dawno „spacyfikowani”, ale już przyzwyczajeni do komunistycznych norm życia i umiejący się w nich poruszać. Ci z zachodu, czyli z przedwojennej Polski, wychowali się w jakiej takiej demokracji z niemałą przestrzenią obywatelskich swobód i w wolnym kraju europejskim. Wykształceni lepiej i przywykli do samodzielnego kształtowania swego losu, mogli się wydawać wszechstronnie mocniejsi. W tym momencie jednak oni właśnie byli na pozycji przegranej, to ich życiowe szanse ulegały totalnej zagładzie. Trafiali do ZSRR jak do więzienia, nie znając obowiązujących w nim reguł zachowania i panującej grypsery. Co więcej, sami nie zdawali sobie jeszcze sprawy z tego, że lądują na samym spodzie politycznej piramidy. To, że władza sowiecka starała się ich tępić, było jasne. Bardziej zaskakujący był dystans, jeśli nie wręcz emocjonalna niechęć ze strony biedniejszych i przywykłych do niewoli rodaków zza dawnej granicy sowiecko-polskiej.

W pokoleniu moich rodziców, około roku 1950 – wspomina jedna z pań – wspólne małżeństwa osób z tych dwóch różnych kategorii ludności były zupełnym wyjątkiem. Za czasów mojego zamążpójścia było to już częstsze, a dla mojej córki ten problem nie istnieje. Ale to musiało trwać długo, zanim jedni Białorusini nauczyli się rozpoznawać rodaków w drugich, poczuć się ludźmi z jednego narodu i myśleć o wspólnej przyszłości. 

Przyznam, że ta relacja dotknęła sprawy będącej dla mnie zupełnym novum. Dotąd nie zetknąłem się z tym problemem u zwykłych Białorusinów, sporo jeżdżąc po zachodniej części kraju, ale także wykładając przez cztery lata na witebskim uniwersytecie, a więc na głębokim białoruskim wschodzie. Rzuca na to trochę światła wspomniana wcześniej książka Anatola Trafimczyka o „zapomnianej” wojnie 1939 roku, ale tu nagle spotykam świadectwa ludzi, którzy przeżywali te doświadczenia. Rzeczywiście, po dwudziestu latach życia w światach tak różnych jak przedwojenna Polska i ówczesny ZSRR, i po koszmarnej okupacji niemieckiej, ten naród, wciąż jeszcze wtedy dojrzewający do szerszego poczucia własnej odrębnej tożsamości, musiał się dopiero na nowo skleić, przeżyć swoją jedność i wspólnotę od Grodna po Homel. A działo się to pod totalitarną władzą Stalina, Chruszczowa, Breżniewa, rusyfikującą, sowietyzującą i nieustannie szczującą przeciwko Polsce i całej Europie… Dziś proces ten trwa dalej w nowej, ale też nieprostej rzeczywistości, z narastającą społeczną niechęcią i lękiem wobec putinowskiej Rosji, ale i poza granicami Unii Europejskiej, niedostępnej politycznie, ale chyba też i dość odległej psychicznie i duchowo obcej. Kto wie, kim będą czuć się Białorusini w Europie za lat pięćdziesiąt? Kto wie, jaka to będzie Europa?…

Dwie noce w Uszaczach praktycznie kończą moją wędrówkę po białoruskiej prowincji. Na odwiedziny w pamiętanych sprzed kilkunastu lat – Orszy, Mohylewie, Bobrujsku, Homlu i Mozyrzu – czasu tym razem nie starczyło. Może jeszcze kiedyś mi się to uda… Przez ważne dla mojego referatu o osiemnastowiecznych szkołach, a nieodległe mniejsze miejscowości – przez Chołopienicze, Tołoczyn i przez czarujący prastarym grodziskiem Druck, pośpiesznie powracam do Mińska.

Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Cywiński, VIII. Ten naród trzeba było na nowo skleić… , „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 76

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...