03.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #078 / „Będę gadał o paryskich brzoskwiniach”. Słowacki, jakiego nie znamy

Czy można napisać dziennik „lat dziecinnych”, będąc już dojrzałym człowiekiem? Czy można dziennik pisać nie słowem, lecz obrazami? W przypadku Dziennika niektórych dni mego życia Juliusza Słowackiego odpowiedzi na te pytania są równie nieoczywiste, jak zawartość tomu. Dziennik… w formie, jaką zaproponował Marek Troszyński, jest rocznicową antologią (w 2019 roku przypadała 200. rocznica urodzin i 160. rocznica śmierci poety), na którą złożyły się notatki o charakterze zapisów dziennikowych rozproszone w pismach Słowackiego.

Zaczynając od oprawy graficznej tomu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że całość już na tym poziomie subtelnie nawiązuje do romantycznej tradycji sztambuchów, dzienników i pugilaresów. Dziennik niektórych dni mego życia został wydany w twardej, tłoczonej i punktowo złoconej oprawie z ultramarynową wyklejką. Chociaż forma ta jest w swoim wyrazie zupełnie nowoczesna, subtelnym wysmakowaniem nawiązuje do tradycji dawnego introligatorstwa, notesów w półskórkach i z najlepszych papierów. Z tak pięknych albumów korzystał również Słowacki, co częściowo odzwierciedlają współczesne faksymilowe wydania Album rysunkowego z podróży na WschódDziennika 1847–1849. Oba tomy graficznie zostały pomyślane jako swego rodzaju powtórzenie historycznej formy rękopisów: zastosowano żeberkowany papier na obwoluty, okładki powtarzają wzory okładek z archiwum, papier jest lekko zażółcony. Dziennik… nie cytuje estetyki dziewiętnastowiecznej, ale ciekawie do niej nawiązuje. To po prostu piękna książka, której już sama fizyczna forma jest źródłem estetycznej przyjemności.

Pomysł na antologię wspomnień poety Marek Troszyński nakreślił już kilka lat temu w książce Słowacki. Poza kanonem. Dziennik… jest efektem wielu lat pracy badawczej i edytorskiej nad rękopisami autora Króla-Ducha, pracy często przypominającej literackie śledztwo, prowadzące przez gąszcz edytorskich poprawek, zmian i arbitralnych korekt, zniekształcających teksty pozostawione przez poetę. Celem, jaki wyznaczył sobie Troszyński, było zrekonstruowanie chronologicznego porządku rozsianych zapisów dziennikowych. Zupełną nowością w stosunku do wcześniejszych wydań różnych „pamiętników” Słowackiego jest włączenie do wydania rysunków, i to włączenie ich na zasadzie równorzędnego z tekstem zapisu dziennikowego wyrażonego kodem niewerbalnym, linią i barwną plamą. W nocie edytorskiej Troszyński podkreśla, że Dziennik… można traktować jako scalony, osobny utwór Słowackiego. Kolejny utwór genialnego poety przywrócony czytelnikom.

Jeśli jednak spojrzeć na pracę Troszyńskiego od innej strony, to pomysł na kompilację autobiograficznych zapisów poety w jedną spójną opowieść można odebrać jako co najmniej kontrowersyjny. Nazwanie Dziennika… nowym utworem jest interpretacją samego Troszyńskiego, nie ma źródeł w pismach Słowackiego. Dziennik…, jakby na niego nie patrzeć, w tej formie nadal jest edytorską kompilacją niepopartą przekazem samego poety, aby odczytywać te zespoły wspólnie, choć jesteśmy skłonni to robić, bo opowiadają – chociaż wyrywkowo – dzieje jego życia.

W książce kolejne zapisy ułożone są według przypuszczalnej chronologii, przez co zaciera się łączność między zapisami wziętymi z poszczególnych zespołów. Tworzy się nowa, nieznana wcześniej narracja, niektóre sceny Słowacki opisywał w różnych miejscach kilka razy, nie zawsze uderzająco podobnie, co bardzo wdzięcznie uwypukla przyjęty w książce chronologiczny porządek notatek. To składanie nowej całości z rozsypanych fragmentów przypomina trochę rekonstruowanie linearnego ciągu poematu Król-Duch, składanego przez edytorów z rozsypanych w rękopisach urywków. Czy jest to odtwarzanie całości, która nie powstała, czy rekonstruowanie całości, która wcale powstać nie miała?

Zarówno wstęp, jak i nota edytorska zachowują lekkość stylu właściwą wydaniu popularnonaukowemu i budzą podziw wobec umiejętności pomysłodawcy tomu, aby prosto przekazać zawiłości dziejów „dziennika, którego nie było” i zmieniających się na przestrzeni kolejnych dekad strategii autokreacyjnych i twórczych Słowackiego. I chociaż sam Troszyński przyznaje, że tom adresowany jest do czytelników „niespecjalistów”, podczas lektury nasuwa się pytanie, kto właściwie stanie się odbiorcą tej pozycji? Czy poza badaczami literatury, ludźmi teatru oraz nauczycielami i uczniami, Słowacki może jeszcze liczyć na zainteresowanie czytelnika szukającego w lekturze świeżych doświadczeń (estetycznych)?

Sądzę, że może. Taki czytelnik musi jednak przeskoczyć serię diagramów, które otwierają tom. To nietypowe rozpoczęcie jest bardzo ciekawe, ale trudne: kilka schematów chronologicznych zostało opracowanych jako osie czasu odzwierciedlające rodzaj zapisków i stopień ich natężenia w danym momencie. Dla badacza są niezwykle zajmujące i pozwalają spojrzeć jednocześnie na różne, powstające równolegle zespoły notatek, często uzupełniające się wzajemnie. Oddają one rytm pracy Słowackiego i pokazują węzłowe punkty dziennikowego żywiołu, nad którym nie jest łatwo zapanować nawet wprawionemu czytelnikowi. Te osie czasu nie są jednak w pierwszej chwili proste do rozszyfrowania, co wynika z dużego nagromadzenia zawartych na nich informacji.

W części właściwej Dziennika… już od pierwszych notatek rysuje się natomiast wizerunek człowieka raczej nieznanego z literackich biogramów. Rzadko omawia się skomplikowane dzieciństwo poety, wcześnie osieroconego przez ojca, profesora wileńskiego uniwersytetu, płaczącego (jak deklaruje – ze wzruszenia) wraz z matką na jej ponownym ślubie (o którym dowiedział się z trzydniowym wyprzedzeniem). Nie pamiętamy raczej, że zyskał wtedy dwie przyrodnie siostry, że w latach nauki zdarzało mu się nudzić podczas letnich wizyt u matki. W cieniu literackiej legendy ginie jego zanurzenie w sprawy świata ludzi, tak dobrze widoczne w nowym wydaniu jego przeróżnych „dzienników”.

Słowacki nie był skory do opisywania zbyt szeroko tych proszonych obiadów i wieczorów, „które są tak do siebie podobne”, ale poświęcił kilka linijek swojej kreacji „un Dandy, paryski petit-maître” (s. 75). Mimochodem – czy też w pełni świadomie, ale bardzo oszczędnie – opisał świat, w którym zachwycał się, kochał, rozważał samobójstwa, był przedstawiany ważnym osobistościom i odrzucany przez kolejne kobiety. Galeria postaci przewijających się na stronach Dziennika… jest długa. Słowacki pisze o poetach, wspomina salon księżnej Anny Czartoryskiej i polską arystokrację, nie zapomina o weteranach powstania listopadowego przebywających w Paryżu. Uroczyste obiady, literackie wieczorki, spotkania z damami i sawantkami, słowem: Słowacki bywający. Młody, zadbany, pochłonięty barwnym życiem, opisał też karnawałową fetę na ulicach francuskiej stolicy, wizyty w operze (i swoich ulubionych śpiewaków!), męski wieczór z koncertem „Szopena, sławnego fortepianisty”, na którym „wiele wypiliśmy szampana” (s. 102), nie pomijając jednak epidemii cholery, budzącej grozę i zbierającej śmiertelne żniwo. Czy takiego Słowackiego mamy przed oczami, gdy słyszymy jego nazwisko?

A to nie koniec zmysłowo-towarzyskich impresji poety. W roku 1832 pisał:

À propos – wyborne są brzoskwinie, o których Jan Śniadecki zawsze wspominał. Kiedyś i ja na starość, kiedy z wami zasiądę do stołu – jak Jan z siwym włosem i z białymi, najeżonymi brwiami […] – wtenczas będę gadał o paryskich brzoskwiniach, bo wyborne – jak lody się rozpływają (s. 105).

Takie fragmenty skutecznie dekonstruują obraz romantycznego poety, egzaltowanego i oderwanego od życia. Fizycznie doświadczalna rzeczywistość, której Słowacki smakował, którą widział, słyszał i odczuwał na własnej skórze, była jego niezaprzeczalnym i ważnym przeżyciem.

Późniejsza ucieczka od, jak to zapowiadał już wcześniej, „salonowej reputacji” (s. 77) wiązała się z morską podróżą na Wschód: do Grecji, Egiptu i Ziemi Świętej; w notatkach są bardzo konkretne rachunki za ubrania i przedmioty codziennego użytku: „blusę, kapelusz, spodnie, prześcieradło, poduszkę” (s. 113). Są też rysunki potwierdzające, że Słowacki zwiedzał wschodnie terytoria jak najmodniejszy turysta, który do Europy wrócił jednak duchowo przemieniony. Dlaczego? Może czytelnik znajdzie odpowiedź między paciorkami z podróży wschodniej, którą poeta relacjonował tymi słowami-hasłami i serią rysunków. To podczas tej długiej i wymagającej fizycznie wyprawy w pełni rozwinął swój plastyczny warsztat – patrząc na jego rysunki i akwarele, trudno oprzeć się wrażeniu, że był naprawdę dobrym i uważnym rysownikiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kształcił się w tym zakresie tylko w pierwszych szkołach.

Pola pokryte „ranunkułami czerwonemi” (s. 156), Betlejem, Damaszek, mapa nieba – czy zabrakło Słowackiemu języka do opisu doświadczeń, które przeżywał w tych miejscach, w tych najważniejszych w swoim życiu momentach? Słowa wróciły w ostatnich kilku latach życia, gdy nawet sny opisywał jak poezję („mnóstwo koni białych jak srebro – nad dachem zamku wielkiego ulatywało w powietrzu”, s. 190), a najbardziej błahy element rzeczywistości postrzegał jako znaczący w wielkim korowodzie duchów pracujących na ziemi. Zapisy z ostatnich dwu lat (zawarte w Dzienniku 1847–1849) są literacko najbardziej nieuporządkowane i enigmatyczne, wprawiają często w osłupienie. Budzą poczucie obcowania z nierozwikłaną zagadką, której źródła poeta pragnął dociec, wiedząc już, że koniec jego czasu jest bliski. Rytm namiętnego poszukiwania prawdy i celu całego świata, coraz częściej współbrzmiący z proroczym i moralizatorskim tonem, pozostawiają nawet dziś wrażenie potężnie palącego ognia, który ogarnął zarówno intelektualną, jak i poetycką oraz duchową aktywność Słowackiego w ostatnich latach życia.

Dziennik… zawiera w sumie 186 ilustracji oraz wypisy z aż 10 różnych zespołów dziennikowych. Nie jest w związku z tym jednolity, rytm lektury zmienia się często, co oddaje nieregularność pisania Słowackiego, jakby wciąż odrywanego przez życie od prowadzenia dziennika w sposób konsekwentny. Mimo to bardzo obrazowo pokazuje jego stopniową przemianę: młodego podekscytowanego światem młodzieńca w świadomego swoich walorów mężczyznę, który rusza w daleką podróż i odwraca się od salonów, żeby wreszcie stać się głosem (dla) całego narodu. W proponowanym pięknym wydaniu i nietuzinkowej koncepcji edytorskiej Słowackiego czyta się inaczej niż dotychczas. Słowacki znów żyje.

Juliusz Słowacki, Dziennik niektórych dni mego życia, pomysł i oprac. M. Troszyński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020.

Okładka książki "Dziennik niektórych dni mego życia"

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Natalia Szerszeń, „Będę gadał o paryskich brzoskwiniach”. Słowacki, jakiego nie znamy, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 78

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...