Nowy Napis Co Tydzień #079 / Klątwa przyimka
Podobno nie ocenia się książki po okładce, ale nikt nie mówi, że nie należy wyciągać wniosków z tytułu. W przypadku Przez Zośki Papużanki sugestia nie jest do końca czytelna, pozostawia duże pole najrozmaitszym interpretacjom i od początku ukierunkowuje myślenie na zadawanie pytań. Czym jest bowiem tytułowy wyraz? Z punktu widzenia gramatycznego, słowo „przez” to przyimek, część mowy, która sama w sobie nie posiada żadnego znaczenia, która funkcjonuje jedynie w wyrażeniu. Bez reszty podporządkowana jest rzeczownikowi. Istnieje i posiada wartość tylko dzięki innemu bytowi leksykalnemu. Taki przyimek sam sobie przecież nie poradzi. Taki przyimek pozostawiony bez opieki zginie w gąszczu znaczeń tych wszystkich słów o wyższej randze. Taki przyimek nie przetrwa. Podobny los, los opuszczonego przyimka, miał spotkać bohaterkę utworu Papużanki. Miała ona przepaść i się zagubić. Miała marnie skończyć. Wylądować na manowcach. Tak się jednak nie stało, bo oto ona, czyli ten przyimek wyrzucony poza wyrażenie, wygrywa finalnie niełatwą potyczkę i na dodatek okazuje się, że cały czas pociąga za sznurki misternie zorganizowanej intrygi. Koncepcja jest więc tutaj niezwykle oryginalna, bo rzadko się zdarza, aby metafora literacka sięgała do zagadnień językoznawczych. Rzadko się zdarza, aby konkretna i logiczna w swojej naturze gramatyka, stawała się źródłem symbolu. Trzeba jednak zaznaczyć, że to tytułowe uproszczenie nie jest jedynie kwestią fleksyjną. Króciutkie słowo na okładce może być bowiem traktowane jak niedokończona fraza. Przez obiektyw aparatu. Przez okno. Przez ciebie.
Przedstawiam książkę, w której nie ma fabuły, ale jest moc literackiego kunsztu. Książkę na jeden wdech. Dobitną i oryginalnie ozdobioną prozę. Wspaniałą okazję do zapoznania się z jedną z najciekawszych polskich pisarek. Papużanka, wprost z Krakowa, w opowieści, której się nie opowiada, ale która wciąga, kusi i zatrzymuje na długo.
Osobowość anankastyczna. Przyznam, że nie słyszałam wcześniej o tym terminie i dopiero na potrzeby recenzji zapoznałam się z nim być może nawet nieco głębiej niż to konieczne. A tymczasem ta naukowa nazwa kryje w sobie dość powszechne i często spotykane zaburzenie. Perfekcjonizm połączony z potrzebą nieustannej kontroli otoczenia. Chorobliwa chęć dominacji, która tłumaczy tak wiele w kwestii źle odłożonych kubków, zgubionych kluczyków, wzorów wyjeżdżających poza linie, skarpetek nie do pary, nieposprzątanych łazienek i awantur o nic, które urastają do rangi potyczek na śmierć i życie. Brzmi znajomo, prawda? Bo jeśli słyszymy słowa – „beze mnie sobie nie poradzisz” – lub jeśli takie słowa wypowiadamy w kierunku innego człowieka, to prawdopodobnie mamy do czynienia z tym właśnie zaburzeniem. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ bohater książki Papużanki, to mężczyzna, który przypomina przykład żywcem wyjęty z podręcznika psychiatrii. Narcystyczny, ekstremalnie skupiony na sobie, chłodny, wyważony, poukładany do bólu (od początku się go nie lubi). Przejrzałam go bardzo szybko i dlatego cały czas kibicowałam jego żonie, kibicowałam przyimkowi wyrzuconemu z wyrażenia, obstawiałam, że przyimek wygra. I nie przeliczyłam się. Czy w przypadku tego jednostronnego i jednoznacznego utożsamienia się z bohaterką decydującą rolę odegrały osobiste doświadczenia? Czy fakt długoletniego trwania w roli przyimka zdecydował o moich sympatiach? Prawdopodobnie tak. Jednak wiodący wpływ miała konstrukcja postaci powołanych do życia przez autorkę. Lekkość połączona z napięciem. Pozornie zwyczajna atmosfera nacechowana jest dozą tajemnicy, nerwowości, jakby coś „wisiało w powietrzu”.
Najbardziej interesujący i zajmujący jest natomiast fakt, że pomimo braku fabuły, pomimo, zdawałoby się przecież, deficytu, jakaś atrapa akcji bezlitośnie wciąga czytelnika w grę, z której w zasadzie nie wyjdzie o własnych siłach. Upojenie intelektualne. Cóż, autorka podkreśla w wywiadach, że pisanie nie jest jej tak zwaną pracą zawodową, bo zarabia na życie w zupełnie inny sposób. Artykułuje również dosyć dobitnie, iż tworzenie tekstu sprawia jej ogromną przyjemność. I jest to doskonale widoczne.
Ale nie chodzi o kubek, chodzi o czynności niedokończone, popatrz, skorzystałaś z masła, zostawiłaś w nim nóż, wbiłaś nóż w masło i uważasz, że to koniec. Biedne masło i biedna ja sierota, której wszystko trzeba przypominać i za którą trzeba kończyć czynności niedokończone.
Jeżeli miałabym pokusić się o interpretację psychologiczną fragmentów podobnych do powyższego (a jest ich w powieści zatrzęsienie), to najprawdopodobniej udałabym się w rejony proustowskiego strumienia świadomości. I sama mam w tym momencie pewien problem ze sobą, ponieważ zatrzymuję się jakby w absurdalnym rozdźwięku – nie lubię oryginału, ale podobają mi się przeróbki, inspiracje i nawiązania. Tak, Proust sam w sobie w żaden sposób do mnie nie przemawia, natomiast to, co z jego pomysłem zrobili literaccy kontynuatorzy, najzwyczajniej w świecie mnie zachwyca. Powiem więcej – obcując z tekstem literackim na co dzień, jestem bliska stworzeniu osobistej teorii spiskowej, która zakładałaby, że jakaś tam, choćby nawet najbardziej zredukowana, forma strumienia świadomości obecna jest w każdym (dosłownie – w każdym) utworze literackim. W powieści Przez natomiast o Prouście mówi się często i chętnie. Trudno się zresztą dziwić, gdyż tekst ten w głównej mierze traktuje o zaburzeniach osobowości. A czy poszukiwać straconego czasu może osoba zdrowa i stabilna? Dlatego właśnie tak mocno doświadcza się tutaj dysfunkcji w sposobie odbierania rzeczywistości, nerwowości, absurdalnej potrzeby kontroli, przesady gloryfikującej przedmioty, gesty, myśli. Czynności niedokończone i „biedne masło”, to tylko przedsmak. Będą jeszcze karteczki z rozpisanymi harmonogramami, będzie analiza zachowania pana z cateringu, będzie wnikliwa obserwacja wnętrza worka na śmieci. Będzie śmiech przez łzy, bo niby to wszystko takie przerysowane i karykaturalne, ale jednak równocześnie tak boleśnie bliskie i znajome.
Czy jest to więc książka przedstawiająca jakąś uniwersalną prawdę o ludziach? I tak, i nie. Czy jest to tekst psychologiczny? I tak, i nie. A trudności z jasnym określeniem problematyki najlepiej naświetli poniższe zestawienie. Tak się bowiem składa, że podczas lektury, już na samym początku, już w zasadzie w ścisłym prologu, trafiam na słowa, które mnie powalają: „Odpady wszyscy trzymają pod zlewem, wszyscy na świecie. Jeśli ktoś ma je w innym miejscu, to przypuszczalnie już umarł”. Czy muszę mówić, że ja nie trzymam odpadów pod zlewem, i że, przypuszczalnie, wcale nie umarłam? Takie coś na początek. Młodzież wyraziłaby się jednoznacznie – sztos. Ja pójdę jednak o krok dalej i słowa kluczowe zamknę w następującej liście – szufladkowanie, układanie, racjonalizowanie, klasyfikowanie. Natrętne porządkowanie i upraszczanie rzeczywistości. Egzystencja szyta na miarę. Bez możliwości dokonania poprawek, bez miejsca na błąd tudzież potknięcie.
Na poziomie językowym tekst jest niesamowicie dynamiczny, powiedziałabym wręcz, że można go określić mianem rwącego. Pourywane zdania, nieuporządkowana interpunkcja. Wszystko to potęguje wrażenie natrętnej nerwowości. Ale klaustrofobiczne poczucie osaczenia zawdzięczamy przede wszystkim perspektywie fotograficznej. Zdjęcia, czyli wycinki rzeczywistości idealnie uporządkowanej, zamkniętej w ciasne ramy, niemożliwej do zmiany. Ta potworna stabilność fotografii zdaje się uspokajać zaburzonego bohatera, ale w czytelniku wzmaga napięcie. Coś, czego nie da się już zmodyfikować. Czynność dokończona. I jeszcze okno, przez które postać główna obserwuje świat… i żonę. I znowu – ograniczone pole widzenia, znowu wąski zakres możliwości. Tak jakby te ramki były lekiem dla chorej duszy, jakby łagodziły jakieś przedziwne cierpienia. Koncepcja jest to w istocie doskonała, a autorka gra nią w sposób absolutnie genialny. Czytelnik chce bowiem więcej. Więcej tej tajemniczej dysfunkcji, więcej tego zamknięcia, więcej tych brudnych spraw ukrytych pod nieskazitelnie czystymi blatami kuchennymi.
Przyznam – recenzję książki Przez pisało mi się ciężko. Przyznam był – był to proces dosyć żmudny. Bo ciągle coś mnie rozpraszało, odrywało od pracy, wybijało z rytmu. Nie znaczy to jednak, że książka była nudna i niewdzięczna w ujęciu krytycznym. Wręcz przeciwnie – jest to przecież tekst absolutnie doskonały. Dlatego sądzę, że powód problemów był całkiem inny. Klątwa przyimka. I subtelny, ale wyczuwalny nacisk, że nadszedł czas najwyższy, aby w końcu ostatecznie uporządkować priorytety. Nie lubię czynności dokończonych. Nie stawiam więc kropki. Idę poszukać rozwiązań. Bo utwór Zośki Papużanki zachęca mnie do tego bardzo jednoznacznie. Będę więc przyimkiem spoza wyrażenia. A co mi tam!
Z. Papużanka, Przez, Marginesy, Warszawa 2020.