Nowy Napis Co Tydzień #082 / Oryginał czy kopia?
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej porusza we wnętrzu coś trudnego do uchwycenia dla współczesnego Polaka. Lech Wałęsa przez wiele lat nosił miniaturkę (znaczek) tego obrazu przypięty do swojej marynarki – ubrania świeckiego, w którym bywał w różnych sytuacjach – i nie spotkało się to z powszechną dezaprobatą. Przeciwnie: marynarka Wałęsy stawała się wtedy jakby mundurem polityka w służbie. Było w tym coś oryginalnego, bowiem na podobny gest nie odważył się żaden ze współczesnych polityków. Ale gdy tygodnik „Wprost” w 1994 roku zamieścił na okładce wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem, a każde z nich miało maskę przeciwgazową z powodu zanieczyszczenia powietrza, oburzenie było ogromne. Tygodnik został zmuszony do pokajania się. W zeszłym roku policja zatrzymała, doprowadziła i poddała pięciogodzinnemu przesłuchaniu Elżbietę Podleśną – upokarzającemu, jak twierdzi sama aktywistka – która naklejała plakaty Matki Boskiej z tęczową aureolą. Gdy zacząłem czytać Wotum Macieja Siembiedy, byłem ciekaw, po której stronie można postawić jego najnowszy thriller. I wydaje się, że ostateczną decyzję autor pozostawił czytelnikowi.
Ikona narodowa
Pod koniec 2012 roku doszło do zamachu na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej – to fakt, na którym Siembieda zbudował akcję Wotum. Pancerna szyba chroniąca narodową świętość spełniała swoja zadanie, zaś policja szybko ujęła sprawcę. Autor powieści idzie jednak dalej: niedługo jasnogórscy paulini otrzymują telefon z pogróżkami wobec obrazu. Stoi za nimi tajemnicza sekta, która chce czystego kultu maryjnego, nieskażonego medalikami, ikonami, figurami. Ich motywacja wynika raczej z miłości do Maryi, nie zaś jej negacji. Paulini bronią nie tylko swojego monopolu na dewocjonalia, nie tylko obrazu, który skupia w sobie treści religijne i narodowe, ale również oryginalności jasnogórskiego wizerunku Matki Boskiej. Tajemnicza sekta chce bowiem ujawnić, że obraz kultu wystawiany w Częstochowie jest… falsyfikatem. Paulini nie chcą rozgłosu wokół tej sprawy, zatem zwracają się do IPN, aby powstrzymać sektę. Śledztwo prowadzi detektyw Jakub Kania, znany już z poprzednich książek Siembiedy. Trop wiedzie przez historię z potopu szwedzkiego, gdzie w okolicach Głogówka był przez pewien czas przechowywany oryginalny wizerunek Czarnej Madonny. Wtedy też, dla jego ochrony, powstała tajna grupa, która zobowiązała się strzec obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Z tego całego zamieszania wyłania się niepokojące pytanie: kto dzisiaj jest w posiadaniu oryginału, a kto nieświadomym posiadaczem kopii? Jeśli ktoś z czytających recenzję zniecierpliwi się, że zdradziłem zbyt dużo z fabuły, pragnę od razu uspokoić: to raptem kilkadziesiąt pierwszych stron. Później jest już tylko lepiej: porwania, strzelaniny, pościgi i bijatyki. Jak w prawdziwym filmie akcji, bo Wotum idealnie nadaje się do sfilmowania. Byłby to film na miarę naszych potrzeb: Jan Kazimierz Waza i ksiądz Augustyn Kordecki, zerknięcie w stronę „Solidarności”, chciwy kapitalizm kontra bogoojczyźniane ideały, wreszcie tajemnice klasztornych archiwów, bibliotek, ukrytych pamiętników i niedoręczonych listów. Całość czyta się świetnie, i nawet jeśli Maciej Siembieda nie buduje napięcia w jakiś niezwykły sposób, to wartka akcja umiejętnie to przykrywa. Dzieje się dużo, od lektury trudno się oderwać, tylko dociekliwy czytelnik pozostaje z rosnącym ze strony na stronę pytaniem – nie za gładko to wszystko poszło?
Pomiędzy „tak” a „nie”
Nie ma wątpliwości: Wotum jest bardzo dobrą lekturą. Może nawet jedną z lepszych w swojej kategorii, czyli „książek użytkowych”. Takich do przeczytania w pociągu, na weekend, do łóżka i na hamak. Nie neguję tego typu literatury, przeciwnie, sam często i z upodobaniem się jej oddaję. Jeśli nieco utyskuję, to dlatego, że Maciej Siembieda miał tu wyjątkowo mocne karty. Wotum pozwala spojrzeć nieco szerzej na rodzimą literaturę thrillerów oraz kryminałów i wypunktować kilka rzeczy. Z pewnością Siembieda (oraz inni pisarze) nie ma problemu ze wzbudzeniem ciekawości czytelnika. Zagadka, intryga, zbrodnia – zawsze jest interesująco. Pomysł Wotum jest tutaj mistrzowski, a mistrzostwo często tkwi w prostocie. Groźba zniszczenia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej to strzał w samą dziesiątkę. Nieważne, jaki czytelnik ma stosunek do religii, wizerunek Pani z Jasnej Góry skupia w sobie ładunek emocjonalny zarówno na płaszczyźnie religijnej, jak i narodowej oraz kulturowej. Słowem: śmiała groźba zniszczenia wizerunku Matki Boskiej nie pozostawia czytelnika obojętnym. Podsycana teza, że ikona narodowa jest w rzeczywistości kopią, a prawdziwy obraz spoczywa w parafialnym wiejskim kościółku, dodaje całości pikanterii. Jeśli dodamy do tego zakon paulinów, religijnych strażników narodowej ikony, otrzymujemy smaczki chciwie wychwytywane przez ciekawość. Kościół jest na kartach Wotum sportretowany w sposób wieloraki i to jest z pewnością dobre posunięcie. Kościół katolicki w Polsce to również grupa walcząca o władzę, zaś w jej łonie dochodzi do pęknięć, powstają kolejne konkurujące ze sobą frakcje, czy grupa walcząca o rząd dusz. Autor portretuje także duchownych, którzy są cisi, pokorni i rozumieją swoich parafian. Parafianie zaś, jak Jakub Kania, nie afiszują się swoim życiem religijnym, żyją gdzieś pomiędzy „tak” a „nie” z Apokalipsy (Ap 3, 15–16).
Odnoszę wrażenie, że Maciej Siembieda również zatrzymał się pomiędzy większą jednoznacznością i napisał „letnią” książkę. Akcja Wotum rozgrywa się pomiędzy grudniem a listopadem. I choć na początku mamy lekkie napięcie towarzyszące możliwości zniszczenia/zbezczeszczenia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej tuż przed nadchodzącymi świętami Bożego Narodzenia, to później ten wątek liturgiczny zostaje poniechany. Wielka szkoda, bowiem w rozpiętości grudzień – listopad jest przynajmniej kilka świąt maryjnych, których zaakcentowanie i wkomponowanie w akcję Wotum nadałoby dodatkowego smaczku metafizycznego. W tak zarysowanym czasie akcji Kościół katolicki obchodzi przecież święta specjalnie dedykowane Maryi – Zwiastowanie Pańskie, Wniebowzięcie Maryi Panny. Mało tego, sprawuje ona również patronat nad miesiącami: majem i sierpniem. Brak akcentu na rytm roku liturgicznego sprawia, że działalność sekty staje się mało wiarygodna. Nie rozumiem, dlaczego sekta miałaby grozić jedynie w przededniu Bożego Narodzenia, a odpuszczać sobie inne święta. Jeśli motywem jest czysta miłość do kultu maryjnego, to czy nie ciekawszym tropem byłoby właśnie święto Zwiastowania Pańskiego, gdzie wspominamy „fiat” Niewiasty (Łk 1, 38), a zatem wyraz tej nagiej, czystej wiary bez duchowych błyskotek i wspomagaczy? Kolejny problem, gdzie oddano mocne karty, to niewykorzystanie maryjnych ruchów religijnych, które bogato związane są z historią Polski. Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego pojawia się niemal wzmiankowo, choć istnieje do dzisiaj, a z pomocy jednego z krzyżaków korzysta Jakuba Kania. Nieco podobnie jest z Kościołem mariawickim, oryginalnym wyznaniem powstałym na ziemiach polskich. Choć jego przedstawicielka (wyłączona ze wspólnoty, co prawda) pojawia się na kartach Wotum, to poza kolorytem (fryzura blond afro) w rzeczywistości niewiele wnosi. I w porządku: dla zamyślonej przez Siembiedę fabuły nie muszą ani mariawitka, ani krzyżak, być kluczowymi postaciami. W ten sposób odpada jednak kulturowy, historyczny, no i religijny background powieści. Czytelnik „liznął” trochę trudniejszych nazw i pozostał na poziomie własnych stereotypów. Wydaje się, że jeśli autor sięga po fabułę z wątkiem religijnym, to trochę trzeba w ten świat wejść. Niekoniecznie na poziomie cudów i objawień – choć w książce odwołującej się do kultu Maryi w Polsce, aż się o to prosi! – ale na poziomie ciekawości już tak.
Bohater i jego arcywróg
Z pewnością oryginalnym pomysłem jest uczynienie głównym bohaterem detektywa z IPN. Do tej pory czytelnik mógł przebierać w rodzimych prywatnych detektywach, komisarzach policji i agentach wywiadu. Prokurator Instytutu Pamięci Narodowej – to wzbudza ciekawość. Szybko okazuje się, że firma jak firma: ilość papierkowej roboty przytłacza, szef chwali, gdy są wyniki, no i nie motywuje, gdy wyników brak. Mało tego: przełożeni Jakuba Kani chcieliby wyjmować kasztany z ognia nie swoimi rękami. Śledztwo, które właśnie otrzymuje bohater Wotum jest półoficjalne, czyli jeśli będzie sukces to się pod tym firma podpisze, a jak będzie blamaż, to umyje ręce. Tarcia z przełożonymi są więc na porządku dziennym i czyta się to z zainteresowaniem. Jest tu jednak wspaniale puszczone oko przez Macieja Siembiedę do czytelnika. Czy paulini zgłaszający groźby zniszczenia częstochowskiego obrazu nie powinni poprzestać na wsparciu policji? Strażnicy Narodowi w habitach proszą Instytut Pamięci Narodowej o ochronę narodowej ikony. Ten podejmuje się wyzwania, ale półoficjalnie. Tym genialnym napiętrzeniem znaczeń, podtekstów, odwołań do drugiego dna, napięciem między „wypada” a „nie wypada”, wzajemnym sprzężeniu między wszystkimi wyżej wymienionymi aktorami Maciej Siembieda napisał swoisty komentarz do współczesnej polityki historycznej. Jak na tym tle wypada Jakub Kania? Przede wszystkim zdroworozsądkowo. Bez kozaczenia i bez narodowej fanfaronady. Bez nałogów (jak Harry Hole czy Malin Fors), z uporządkowanym życiem osobistym (nie jak Eberhard Mock), przykładny mąż i ojciec (jak komisarz Adam Nowak Tomasza Konatkowskiego). Jedyna słabość to eklerek i kawa, po której lepiej się myśli. Taką też opinię mają przestępcy z Wotum:
– Frajer z Warszawy. Nazywa się Jakub Kania. Prokurator.
– Prokurator? – zaniepokoił się Szaman. – Skąd wiesz, że to frajer?
– Bo on jest z tego całego IPN-u. Cienias.
Wspaniały jest ten dialog, który jak w soczewce skupia społeczne wyobrażenie o jednej z ciekawszych instytucji państwowych. Czy Kania jest rzeczywiście takim „cieniasem” ocenić może sam czytelnik. Na pewno „firma” nie pogrywa ze swoim pracownikiem do końca uczciwie (ten wątek aż prosi się o rozwinięcie), a ciągłe proszenie prokuratora z IPN o pomoc policję lub ABW stawia pytania o zakres samodzielności. Ale to już szczegóły. Jakub Kania (podobnie jak Jakub Mortka) jest nieporadny w relacjach damsko-męskich (opowiada żonie o wszystkich szczegółach śledztwa przy obiedzie), nadrabia jednak szybkim kojarzeniem faktów. W przypadku Wotum zagadka w zasadzie sama się rozwiązuje, trzeba tylko strzelać, uciekać, być porwanym, a przeciwnicy bohatera sami wyjaśniają swoje motywy lub czynią to za nich pozostawione pamiętniki, dzienniki, nagrane ścieżki dźwiękowe. I tu dochodzimy do kolejnej ogólnej uwagi na bazie Wotum: arcyłotr już nie przekonuje. Jeszcze Sherlock Holmes walczył z Moriartym, Thomas Harris stworzył postać Hannibala Lectera, zaś Bernard Minier swojemu Martinowi Servazowi przeciwstawił Juliana Hirtmanna, ale obecnie geniusz zła nie występuje. Nie wytrzymuje konkurencji ze światem. Mariusz Czubaj wprowadził do swoich kryminałów postać Inkwizytora, z którym musiał mierzyć się profiler Rudolf Heinz, ale jakoś nie był zbyt przekonujący. Być może postać takiego pokroju jak Hannibal Lecter pojawia się raz na jakiś czas. Wspominam o tym, bo tak jak jest trudno stworzyć bohatera, z którym czytelnik jest w stanie się zaprzyjaźnić, tak trudno jest wykreować przeciwnika, który będzie wiarygodny. Szaman, przeciwnik Jakuba Kani, choć stylizowany na omnipotentnego – pieniądze, kontrola osób, tajemniczość, anonimowość – traci całe zaufanie czytelnika w tym jednym momencie, gdy pozwala jednemu ze swych „żołnierzy” zobaczyć siebie trenującego na rowerku stacjonarnym – spocony, w dresie, z… siateczką podtrzymującą włosy. Geniusz zła po polsku? Nasza rodzima literatura detektywistyczna potrafi stworzyć bohatera, ale nie potrafi opisać wiarygodnego arcyłotra.
Tych kilka krytycznych uwag w żaden sposób nie zaszkodzi Wotum. To książka sprawnie napisana, dostarczająca czytelnikowi rozrywki. Z pewnością skradnie kilka godzin przeznaczonych na sen. Pewnie można byłoby rozwinąć tematy zaproponowane na jej łamach. Pozostaje pytanie, czy udałoby się wtedy utrzymać wyznaczonych ram gatunkowych. Chciałbym wierzyć, że tak.
M. Siembieda, Wotum, Agora, Warszawa 2020.