Nowy Napis Co Tydzień #083 / Jezioro Dargin (fragment)
Leżałem na brzuchu, rozwalał mnie upał. Nawet nie chciało mi się planować wycieczek na najbliższe dni. Miałem wykupioną jedną, na jutro, do Luksoru. Nuda. Wokół sami Polacy i Rosjanie, do obiadu były dobre dwie godziny.
Nagle tuż obok ożywiony męski głos, ktoś mówił do kobiety:
Muszę ci powiedzieć, że masz zajebiste włosy.
Naprawdę?
Potem nastąpił cichszy fragment, którego nie dosłyszałem, bo dzieci wskakiwały do basenu i krzyczały.
A następnie:
Słuchaj, Hanka, będę z tobą szczery. Proponuję ci seks bez zobowiązań. Jesteśmy dorośli, dlatego bez zobowiązań, po prostu seks.
Szklanka spadła ze stolika, jeszcze plaśnięcie, wstałem z ręcznika i przesłoniłem oczy dłonią. Gdy trochę przyzwyczaiły się do słonecznego blasku, zobaczyłem faceta, brodatego blondyna o białej skórze, masującego sobie policzek i patrzącego głupim wzrokiem przed siebie.
Nie ma na co patrzeć, powiedział do mnie, ale w jego głosie nie było zaczepki.
Baby są głupie, dodał.
Przyjrzałem się uważniej. Był średniego wzrostu, miał niebieskie oczy i pogodny wyraz twarzy. Usta wyraźnie kpiły sobie ze świata, niebawem przekonałem się, że ten grymas jest częścią jego urody. Wysokie czoło. W tamtej chwili pewnie myślał, że nie zrozumiałem, co do mnie mówił, tyle wokół było zamieszania, dlatego wyraźnie zdziwił się, kiedy mu odpowiedziałem.
Potoczyła się rozmowa, powolna w upalne przedpołudnie, pewnie o Egipcie, o hotelu. Mój przyjaciel przyjechał tu na wyjazd integracyjny zorganizowany przez jego firmę, nie wykupił jeszcze żadnej fakultatywnej wycieczki, bo mu się nie chciało, czas spędzał nad basenem i nad morzem, popijał piwko i podrywał damy.
Ich brandy i whisky są paskudne, ale jak się nie ma, co się lubi… Przyznał, że w lodówce w pokoju ma spore zapasy z bezcłowego.
Już podczas pierwszej naszej rozmowy, to akurat zapamiętałem, raczyliśmy się becherovką wprost z butelki przechowywanej w specjalnym firmowym etui. Kultura. Potem poszliśmy na piwo. Przyjemnie chłodziło. Zorientowałem się, że ten facet jest trochę osamotniony w swoim firmowym towarzystwie, zresztą szybko złapaliśmy wspólny język, był radiosłuchaczem, skojarzył mój głos i audycje. Potem poleciały komentarze o kraju, o świecie. Jeszcze później rozmowa zeszła na lektury, muzykę, okazało się, że lubimy B.B. Kinga, tych samych autorów, że czytał o wiele więcej niż ja.
Cieszyłem się po prostu, że podczas samotnego zazwyczaj urlopu spotkałem kogoś, z kim mogę normalnie pogadać nie tylko o cenach pamiątek oraz sraczce, zwanej klątwą faraona, na którą chorowali tu Polacy.
Dzień pierwszy spędziliśmy bardzo przyjemnie, plaża i kąpiel w Morzu Czerwonym, choć to był październik. Wieczorem siedzieliśmy pod lampionem w ogródku, piliśmy miejscowe whisky i dalej gawędziliśmy, właściwie bez przerwy. Mój przyjaciel nie wykazywał żadnego zainteresowania koleżankami i kolegami z pracy, wymieniali tylko ukłony, co po zdarzeniu przy basenie wydało mi się zrozumiałe. Chciał przeczekać. Szukał azylu i ja mu go zapewniłem. Zwyczajny przypadek, ale to właśnie dzięki niemu zadzierzgnięta została przyjaźń, która przetrwała aż do śmierci jednego z nas.
Idąc leśną drogą, zastanawiałem się nad historią krainy, o której czytałem u Ernsta Wiecherta. Pod drzewami leżał granatowy cień, słońce znajdowało się gdzieś wysoko nad konarami, komary cięły, dlatego szedłem szybko. Potem już przecinka i zaczęły się wiejskie zabudowania z cegły wzmocnionej kamiennymi ciosami, ceglane były też mazurskie stodoły i wkopane w ziemię piwniczki. Tam zawsze musiał panować chłód, stały beczki, suszyły się wędzone połcie boczku i szynki, ogórki kisiły się w kamionkowych naczyniach, śmietana stała w słojach. Niektóre domy miały okna chronione okiennicami, pod nimi rosły kwitnące teraz malwy. Na rozstaju dróg czytałem nazwiska poległych w pierwszej wojnie, wyryte na obelisku: Koslowski, Morchel, Kosziak, Golembeck, Ridzewski, Lalka. Przeczytałem wszystkie, potem jeszcze raz. W drodze powrotnej na kemping obserwowałem krowy na pastwisku. Kiedy trwała tamta wojna, one też tak tu stały, mnie już nie będzie, one dalej będą machać ogonami, myślałem bez sensu.
Czy dojrzewała we mnie decyzja, żeby zostać tu na zawsze, razem z Lalką i Ridzewskim, porzucić wielkie miasto? Słaby byłem w podejmowaniu przełomowych decyzji, w ogóle słowo „przełom” nie bardzo mi odpowiadało. Moje życie składało się z wielu kompromisów ułożonych jeden za drugim jak kamienie domina. Niestabilne było to wszystko. Gdy byłem wyrzucany z radia, koleżanki i koledzy przekonywali mnie:
Idź do sądu pracy, wygrasz, dostaniesz wysokie odszkodowanie.
Nie chciałem, porozumienie stron i wysoka odprawa, tyle mojego. Piętnaście lat wcześniej pracę w radiu znalazłem trochę przez przypadek, trochę dzięki cioci, która była realizatorką dźwięku, specjalistką od opracowania muzycznego audycji. I tak to szło. Dlatego nie bardzo chciało mi się wierzyć samemu sobie, że mógłbym zdobyć się na proste życie jak kapitan z książki Wiecherta. Czy znajdę dużo siły? Jak żyć bez filharmonii, bez wizyt w Berlinie czy Monachium? Bez Filharmoników Wiedeńskich i Academy of St Martin in the Fields? Czy potrafiłbym całymi dniami patrzeć się na jezioro Dargin? Rąbać drewno, palić w piecu? Chociaż ludzi raczej nie będzie mi brakowało, przynajmniej tyle wiedziałem. Zawsze coś.
Na pewno dużo bym pływał. Lubiłem wodę w jeziorach i w morzu, krytych basenów unikałem. Nie mogłem znieść widoku nagich mężczyzn pod prysznicem, dyndających genitaliów, wystających brzuchów, tatuaży. Mój przyjaciel za to lubił basen. Był czas, że dzwonił do mnie co sobota i opowiadał, w jaki sposób zaczynał weekend: wypijał dwa piwa, zabierał dziecko i jechał z nim na pływalnię. Tam mały uczył się z instruktorem, a mój przyjaciel robił trzydzieści basenów i, jak mówił, czuł się świetnie na skutek wydzielania się endorfiny. W moim radiowym fachu wskazane jest pływanie, ale nie mogłem się przemóc: nie znosiłem zapachu chloru, przykre wrażenie robiły też tatuaże na ciałach kobiet, jakby jedna z drugą wymagały czegoś więcej od siebie, niż to, kim były i jakie miały ciała.
Potem doszły opowieści Tomka z Legii Cudzoziemskiej: poprzedniego dnia litr gorzały, a następnego – siłka i basen. Fascynacja tym byczkiem mieszała się z zazdrością. Ale to już było w czasach, kiedy mój przyjaciel na basen nie chodził.
Zapytałem go kiedyś:
Nie boisz się, że ten Tomek czy inny Miłek zacznie się z tobą szarpać po pijaku, podbije ci oko? Jak ty następnego dnia pójdziesz do pracy?
Zbywał mnie milczeniem albo zaprzeczał, co mnie dziwiło i bawiło jednocześnie. W karczmie na Towarowej czuł się bezpiecznie, szczerze polubił tę budę przypominającą warzywniak, obitą calówką bejcowaną na brąz. W środku telewizor na ścianie i pani Grażynka przy kranikach z piwem, trzy ławy i koza, rozgrzana zimą, na nią zwalali się pijani klienci i parzyli się dotkliwie. Pozostałe atrakcje: cuchnący kibel, miejsce miłosnych uniesień, gdzie jedna z zatrudnionych czasowo dziewczyn „ruchała się z klientami”, jak to określił Tomek z Legii Cudzoziemskiej, a latem i jesienią ogródek z rozstawionymi parasolami, skąd był dobry widok na cały odcinek Towarowej od placu Zawiszy. Po drugiej stronie budynek Dworca Głównego.
Przez plac, gdzie krzyżowały się tramwajowe tory, a ulice Towarowa i Grójecka brały swój początek, mój przyjaciel codziennie wracał do domu i w sklepie „Alkohole 24 H” nabywał dwie setki sznapsa. Pierwszą wypijał na przystanku autobusowym, tak poprawiał sobie nastrój przed powrotem do „tej nory”, jak nazywała jego wynajmowane mieszkanie matka. Gdzie wypijał drugą? Często pod blokiem na ławce, wtedy dzwonił do mnie jeszcze i – o ile tylko mogłem odebrać telefon – rozmawialiśmy. Zdawał mi relację z osiedlowej rzeczywistości: kto wyszedł z psem, kto stoi przy ławce, oraz o sobie: czy wybiera się dziś na oglądanie meczu do baru z czeskim piwem nieopodal, czy może idzie na hamburgera do innego baru na Grójeckiej, w którym jest tyskie z kija, czy też do baru mlecznego na pierogi ruskie, czy w domu zrobi sobie kanapki z „żółtym serkiem i pomidorkiem”, naleje jeszcze piwa do szklanki, posurfuje po sieci i „pójdzie do łózia”. A kiedy czuł, że łapie go przeziębienie, to zawsze mówił:
Setka wiśniówki i myk pod kołderkę!
Poszedłem do zarządcy kempingu, młodego, wielkiego faceta o zaczerwienionej twarzy. Pożyczył mi rower na cały dzień, nie chciał pieniędzy.
Nie przeszkadza panu wiatr i szum jeziora nocą?
Kiedy zaprzeczyłem, uśmiechnął się i dorzucił:
Nasze jezioro szumi zupełnie jak morze, prawda?
Rankiem wyruszyliśmy wysadzaną drzewami aleją mazurską do Pozezdrza. Drzewa po obu stronach tworzyły baldachim nad szosą, cienie układały się w poprzek, każdy był inny, razem stanowiły misterny wzór, zmieniający się wraz z porą dnia. Wpatrywałem się w niego od czasu do czasu, nie mogłem się powstrzymać.
Peleton prowadził Bastian, potem jechał Heiko i ja na końcu. Po obu stronach ciągnęły się pola i pastwiska, było już po żniwach. Na niebie małe chmurki, nie za gorąco. Idealna pogoda na zwiedzanie kwatery Himmlera. Jechaliśmy równym tempem, starałem się nie odstawać od tych dwóch młodych, ale oni nie forsowali, łagodnie minęliśmy wieś, zostawiliśmy kościół po prawej stronie i skręciliśmy w stronę Węgorzewa.
Po kilku kilometrach zjechaliśmy z szosy. Byliśmy na miejscu, czyli w lesie, na dawnym kolejowym nasypie. Po lewej stronie w dole droga, po prawej leśne wykroty poprzecinane smugami światła. Sam nasyp porastały małe drzewa, resztę zajmowało poszycie. Zwolniliśmy, a ja zrównałem się z Heiko.
Kiedyś tędy jeździła wąskotorówka.
Heiko przytaknął i rozejrzał się uważnie. Dojechaliśmy do tablicy informującej o gatunkach ptaków i innych zwierzętach zamieszkujących te lasy. Czytali. Potem minęliśmy mężczyznę z żółtym plecakiem. Wreszcie po naszej lewej stronie z zielonej płaszczyzny wychynęło coś szarego i kostropatego.
To jest to!, zawołał Bastian.
Odstawiamy rowery, idziemy w stronę betonowego prostopadłościanu. Jest tylko jedno wejście. Wokół nie widać nikogo. Pierwszy idzie Heiko, ja za nim. Korytarz prowadzi na przestrzał bunkra, rozwidla się, z muru wystają pręty zbrojenia. Pomyślałem, ale tylko przez chwilkę, jak zareagowałby Novalis, gdyby widział to spiętrzenie betonu. To było głupie, zawstydziłem się. Chłopak dotarł do końca rozwidlenia i zatrzymał się, doszliśmy do niego.
Ale ciemno.
Poświeć, poprosił go Bastian.
Heiko uruchomił latarkę w telefonie. Pomieszczenie obszerne, zawalony sufit. Światło latarki miało trupi kolor. Na ziemi betonowe ułomki, kamienie, żelastwo. Płaszczyzna krzywego sufitu była gruzłowata i szara.
Wtedy na mgnienie pomyślałem, że jestem wariatem. Całe moje życie i tych dwóch Niemców, mój przyjaciel i Heinrich Himmler, Warszawa i Mazury, jezioro Dargin – ten wzór był zbyt skomplikowany, bym mógł go dalej rozpisywać.
Przeprosiłem Bastiana, przecisnąłem się obok niego, wróciłem do głównego korytarza i szybko opuściłem bunkier po drugiej stronie. Usiadłem na ławce pod tablicą ze zdjęciem głównego bohatera w mundurze SS i patrzyłem na betonowy kloc wśród zieleni. Szumiały drzewa, przy ławce rosły paprocie. Przymknąłem oczy. Mamo, ratuj mnie, niech już nic się nie wydarzy!
Coś się stało? Źle się czujesz?, głos Bastiana.
Nie mogę zbyt długo przebywać w takich miejscach, ale jest ok.
Heiko wyjął z plecaka lustrzankę i zaczął robić zdjęcia.
On to wszystko robił dlatego, bo miał kompleksy, odezwał się Bastian po przestudiowaniu tablicy za mną. Wystarczy popatrzeć na jego twarz z cofniętym podbródkiem.
Ja też mam kompleksy, odpowiedziałem. Właśnie zwolniono mnie z pracy w radiu. Ale to nie znaczy, że zaraz wyjmę nóż i was zadźgam. Może dlatego, że nie kocham Führera tak jak Himmler.
Roześmialiśmy się. Dobra atmosfera pod tym bunkrem. Trochę odeszło ode mnie myślenie z wnętrza betonowego kloca. Przyroda wokół oszołamiała, to na pewno. Wrażliwość na nią Heinricha Himmlera pozostawała niewiadomą. Przeleciał dzięcioł, Bastian wskazał go Heiko. Ten próbował zrobić zdjęcie, podszedł do drzewa, na którym usiadł ptak.
Lunch pod bunkrem Himmlera. Gryzłem wafelek w czekoladzie, a Bastian batonik zbożowy z owocami. Heiko popijał napój izotoniczny z bidonu, otworzył paczkę z nasionami słonecznika i drugą z dyniowymi. Lekki ścisk w żołądku. Pomyślałem o prędze wołowej przyrządzanej przez mego przyjaciela. Czy ci dwaj jedzą mięso? Gulasz, który wyczuwałem nad jeziorem, mógł być sojowy albo z tofu.
Jesteście wegetarianami?
Odpowiedź przecząca.
To może pojedziemy do Węgorzewa na schabowego z kapustą?, zaproponowałem. Ja zapraszam.
Zgodzili się, ale nadal tkwiliśmy w lesie. Leniwie płynął czas. Wtedy zacząłem śpiewać Bartholdy’ego.
O Täler weit, o Höhen…
Głos miałem mocny, nigdy nie paliłem, szlachetna melodia rozległa się pod koronami mazurskiego lasu. I popłynęła.
Ich zaskoczenie było bezcenne, ale potem zaczęli uważnie słuchać. Kiedy zacząłem drugą zwrotkę, die Erde dampft und blinkt, najpierw Heiko, a potem i Bastian, obaj przyłączyli się, zabrzmiał leśny chór. Zjednoczyliśmy się w tym śpiewie, nie powiem, staliśmy się sobie bliżsi.
Im Walde steht geschrieben, ciągnęliśmy pięknie i coraz głośniej, oni musieli należeć gdzieś, kiedyś do chóru, pewnie kończyli dobre szkoły, w których uczono klasycznych pieśni. Eichendorffa kochałem od nie wiadomo już kiedy, nasze uzdolnienia muzyczne dały pod bunkrem Himmlera uderzający do głów efekt bąbelków szampana.
Kiedy skończyliśmy, odezwałem się w te słowa:
A teraz uważajcie!
I zacząłem śpiewać jeszcze raz przedostatnią zwrotkę, ale po polsku:
„Las księgą jest jasności, / Najświętszych pełnią słów / O prawdzie, o miłości, / Na dobro trwa tu łów, / Czytałem ją wytrwale, / Zdań prostych, prawych czar / Ukoił moje żale… / To leśnych stronic dar”
Nie wiedzieli, że są też polskie słowa.
Inaczej smakował schabowy po czymś takim. Upewniłem się, że Heiko i Bastian to prawdziwi Wandervögel, choć sami zapewne nigdy by się tak nie nazwali. Byli wykształceni i wrażliwi. Jedli dużo, zamówiliśmy po grolschu. Wszystko było pyszne! Szkoda, że cię tu z nami nie ma, mój przyjacielu!
On, choć nie mógł jeść smażonego, bardzo lubił placki ziemniaczane, które pani Grażynka ucierała w karczmie. Zamawiał je często, posypywał cukrem.
O, słyszysz?, zagadnął pewnego razu.
Przez okienko w budzie rzeczywiście dobiegły do nas odgłosy tarcia.
Świeżutkie, robione na miejscu, palce lizać!
Niestety, ja ich nigdy nie spróbowałem, ale wierzę, że musiały być bardzo smaczne. Potem mógł jeść tylko chude mięso z kurczaka, a jeszcze później w ogóle przestał chyba przyjmować pokarmy. W najcięższej fazie choroby zadzwonił do mnie kiedyś w środku dnia, żebym zamówił mu jedzenie od Wietnamczyka z dostawą do domu. Nie miał telefonów do pobliskich barków. W pracy wszedłem do sieci i wybrałem kilka, jeden przy Banacha, drugi na Bitwy Warszawskiej. Nie chciałem sam nic mu zamawiać. Bałem się, że zapłaci, a potem nie zje. Oddzwoniłem i podałem numery. Nie wiem, co było dalej. W szpitalu w ostatnich dniach odżywiano go dożylnie.
Czy on, tak jak ja, lubił zielony, letni las? Trudno powiedzieć, nigdy go o to nie spytałem, czego dzisiaj żałuję.
Powiedźcie, czy w okolicach Stuttgartu są jakieś ciemne, dzikie lasy pełne skrzatów, nimf i innych stworzeń?
Jest dużo nimf, odpowiedział Heiko. Mają blond włosy i grube dupy.
Bo lubią żelki, dodał Bastian.
Gawędziliśmy niespiesznie, patrząc na węgorzewską marinę. Ciepłe popołudnie, ale nie za gorąco. Maszty jachtów pokrywały słoneczne plamki, a na burtach pełno granatowo-brzoskwiniowego światła. Gdyby nie zwolniono mnie z pracy, to nie siedziałbym teraz w tym miejscu z Heiko i Bastianem, nie patrzył na leciutko kołyszące się łódki ani na psa biegnącego nad kanałem. Zatem dobrze się stało, a przynajmniej to, co się stało, doprowadziło ku dobru!
To samo powtarzał mi zresztą mój przyjaciel: że jest mi tak sądzone, teraz zacznę nowy etap, nie ma co wracać do przeszłości. Łatwo mu było mówić. Sam pracował od wielu lat w jednej firmie, awansował, nie groziło mu zwolnienie, bardzo go ceniono. A mnie? Byłem, owszem, autorem cenionych i poprawnych audycji, ale niczym się nie wyróżniałem. Nic z tak zwanej osobowości radiowej. Dlatego można mnie było bez problemu wymienić pod pozorem poeksperymentowania, wpuszczenia świeżej krwi. Stałem się więc ofiarą eksperymentów i niestety nie mogłem reszty życia spędzić z Heiko i Bastianem oraz podziwiać mariny. Z tego błogostanu wydobyła mnie na moment wątpliwość, czy w Niemczech również przyrządza się pręgę wołową z warzywami, ale po ułamku sekundy całkiem się uspokoiłem.
Tylko raz w życiu żałowałem. Pewnego razu kolega z redakcji dla dzieci wciągnął mnie do jury konkursu na opowiadanie. Jako nagrodę obiecano odczytanie przez znanych aktorów nagrodzonych tekstów na antenie. Miałem coś ze czterdzieści dziecięcych prac, tematem było motto z Josepha Conrada: „Znałem go o tyle, o ile człowiek może poznać drugiego człowieka”. Dzieci pisały najczęściej o zawiedzionych przyjaźniach, dziewczyny o swoich przyjaciółkach, którymi się rozczarowały, czytałem też nieudane próby opowiadań kryminalnych i fantastycznych. Ale jedno naprawdę mnie dotknęło. Autorstwa Emilki, która pisała o swojej prababci Ani.
„Kiedyś uważałam, że świat jest niezmienny”, zaczęła swoją opowieść. Prababcia Ania bardzo kochała Emilkę, co dzień miała dla niej dobre słowo, a przede wszystkim była. Co dzień uśmiech, co dzień pieszczota, zrozumienie, co rano talerz płatków na śniadanie albo kanapki. I dziecko przyzwyczaiło się, że tak będzie zawsze. Ale prababcia umarła, wnuczka płakała, a potem w pokoju zmarłej zaczęła poszukiwać czegoś, co mogłoby jej jeszcze bardziej przypominać zmarłą. „Chciałam mieć chociaż jej cząstkę”, pisała Emilka. W szufladzie nocnego stolika znalazła listy w nieznanym jej języku. Zapytała o nie mamę: „Mamo, a co tu pisze?”. Wtedy usłyszała prawdziwą i nieznaną jej historię prababci, która była Rosjanką wywiezioną do Niemiec na roboty, gdzie spotkała pradziadka, Polaka. A te listy po rosyjsku, to taka rozmowa prababci Ani z jej siostrą Niną, która zginęła podczas wojny. „One były bardzo ze sobą związane”, opowiadała mama.
„Płatki czy kanapki, znowu usłyszałam w głowie jej głos. Miałam szczęście – pomyślałam”.
Zapragnąłem wtedy, żeby takie właśnie serce biło tylko dla mnie. Żebym i ja był godzien tak bezinteresownej miłości. Wtedy jeden jedyny raz pożałowałem, że nie mam córki. Dziś ta dziewczyna, Emilka, jest już dorosła, na pewno chodzi na grób prababci, przynosi chryzantemy i zapala znicze. Czy zachowała w sobie to coś, czym jako dziecko podzieliła się w opowiadaniu? Wdzięczność za coś, co otrzymywała bezinteresownie. To wszystko mogę sobie tylko wyobrazić, ale jej tekst nagrodziliśmy, a potem włożyłem go sobie za okładkę książki.
Zazdrość mojego przyjaciela w stosunku do alkoholowych możliwości ludzi prawdziwych była potężna. Oponowałem na jego coraz częstsze: „tacy to mają życie”, albo: „i co myślisz, że takiemu coś w domu żona powie?”. Starałem się perswadować: oni są już dawno wszyscy rozwiedzeni, poza tym zrobiono ich z innego materiału niż my, to trepy, ubecy, milicja! Nie wydawał się do końca przekonany, kłębiły się w nim sprzeczności. Kiedy pił, wspominał byłą żonę i płakał, wódka płakała. Musiał jeszcze kochać tę kobietę, wstydził się za to, co zrobił, ale ten wstyd wypierał i zapijał. Życie szybko toczyło się dalej, nie znało litości. Mój przyjaciel chodził do pracy, miał do zrealizowania kilka projektów, ten jeden, ostatni, najwidoczniej go przerósł.
Zaczęło się niewinnie. W marcu w górach leżało jeszcze dużo śniegu. Drogi i dróżki oblodzone lub błotniste, w zależności od kapryśnej marcowej pogody. Mój przyjaciel miał trudności w dotarciu do sklepu spożywczego w małej miejscowości, do której przyjechał wraz z innymi w celu wdrożenia nowego, przyszłorocznego projektu. Mieszkał w pensjonacie wraz z kilkoma osobami zaproszonymi przez firmę na konsultacje. Chodziło o to, żeby wspólnie naradzić się, ustalić główne założenia, zewrzeć siły przed inauguracją na rynku. A jednocześnie lepiej się poznać, nabrać zaufania. Czas przedwiosenny, kapało z dachów, wieczorem potrafiło przymrozić. Stoki były szare, a ściana lasu ciemnozielona, czasem w oślepiającym południowym słońcu robiła się sina, gałęzie świerków przez cały czas pozostawały mokre.
Najpierw zabawiał towarzystwo przez cały wieczór. W trafieniu do pokoju pomogła mu koleżanka. Na drugi dzień była niedziela. Kobiety, same kobiety, poszły rano do góralskiego kościółka na mszę, a mój przyjaciel powlókł się do spożywczego po wódkę. Wiem, bo podczas tej drogi dzwonił do mnie. Nabył kilka setek, piwo wypił pod sklepem. Długo wracał, wspinał się, trzymając się drewnianej balustrady zbudowanej z boku drogi, miejscami oblodzonej. W porywie euforii przystąpił do czynności zaplanowanych na ten dzień, ale niestety nic z tego nie wyszło. Zaległ na łóżku i obudził się, kiedy wiosenny dzień już się skończył, a za oknami w drewnianych ramach panowała ciemność. Wtedy znowu do mnie zadzwonił i zapytał, który jest dzień tygodnia. Potem, już po powrocie, w karczmie wyznał mi, że tego dnia spadł ze schodów i potłukł się. Znowu pomogła mu ta sama koleżanka, która zresztą była później wzywana do prezesa, gdy do firmy przyszedł list od uczestniczek spotkania, wyrażający oburzenie zachowaniem mojego przyjaciela. Kategorycznie zażądały, by dalsza współpraca firmy z nimi odbywała się bez jakiegokolwiek jego uczestnictwa. Wieść o tym szybciutko rozniosła się po korporacji, co mój przyjaciel bardzo przeżył. Dyrektor rozmawiał z nim raz i drugi, wreszcie odebrano mu ten projekt.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Za moim namiotem rozbiły się dwie rodziny z dziećmi, panowie pili wódkę i rozmawiali do późna. Potem przyśniła mi się pani profesor z uniwersytetu, długo chodziłem na jej wykłady. Słyszałem:
August Wilhelm i Friedrich zostali wychowani w kulcie antyku. August Wilhelm studiował teologię i filozofię w Jenie, a Friedrich języki obce w Lipsku. August Wilhelm napisał rozprawę o Dantem i nadał przymiotnikowi „romantyczny” znaczenie „nowoczesny” w odróżnieniu od słowa „antyczny”. Osiadł w Jenie, tam, gdzie wykładał Schiller. Friedrich przeniósł się z Jeny do Berlina, tam poznał Wackenrodera, Tiecka, Schleiermachera. Nie nosił peruki, krótko przycinał włosy, aby zamanifestować przekonania republikańskie. Obaj bracia postanowili wydawać pismo, pierwszy numer „Atheneum” ukazał się w 1798 roku, znalazły się w nim dramaty, fragmenty, improwizacje, rapsodie i tak rodził się romantyzm. Heiko i Bastian również zamieszczali swe utwory w „Atheneum”, spod pióra Bastiana wyszła krótka rozprawa na temat mazurskich epizodów z życia Wandervögel, a Heiko zadebiutował impresją na temat jeziora Dargin, w tym zwłaszcza o mieszkających w jego toni rusałkach. Jedna z nich chwyciła go za szyję białymi dłońmi i wciągnęła pod powierzchnię, choć chłopak rozpaczliwie się bronił.
Obudziło mnie szczekanie psa. Popatrzyłem na zegarek w telefonie: piąta trzydzieści. Coś musiało przestraszyć czarną sukę, tak spokojną do tej pory. Było mi zimno, zastanawiałem się, czy założyć bluzę i jeszcze spróbować zasnąć. A może wyjść z namiotu, pójść na pomost, czekać na wschód słońca. Myślałem też o tym, co mi się śniło. Gdybym miał dziś powiedzieć, co sądzę o tamtej pani profesor, która zresztą już nie żyła od wielu lat, czy o innych profesorach z okresu studiów na uniwersytecie, to moja odpowiedź brzmiałaby: nic. Byli mi doskonale obojętni, w zasadzie mogli nie istnieć. Czy coś im zawdzięczam? Być może tyle samo, ile mojemu przyjacielowi, którego wykładów słuchałem przez telefon i w karczmie. Wydaje mi się nawet, że były ciekawsze niż tamte o Wackenroderze i Tiecku. Było w nich więcej życia, brudu, prawdy, tak myślałem teraz, o jasnej godzinie świtu.
Szedłem po pomoście, deski się uginały, czułem lekki ból mięśni po wczorajszym rowerze. Na końcu, przed taflą wody, nagle zrozumiałem, że śmierć mojego przyjaciela była surrealistycznym żartem. Co więcej – on trwa dalej i dzieje się. Tu i teraz. W ogóle nie kontroluję mojego życia: to żałoba zafundowana mi tego lata rządzi mną, snuje się przez kolejne dni i nadaje im ton, jestem bezradny, nic nie mogę zrobić. Był Bóg. Czułem jego obecność w jeziorze, teraz siedział pod powierzchnią i bawił się wodorostami.
Słońce pojawiło się wreszcie za ścianą drzew na drugim brzegu. Świetlna łuna sunęła wolno w górę, rozpełzła się po szarej płaszczyźnie, która szarą być przestała. Za sobą usłyszałem kroki, to para z kampera przyszła na wschód słońca. Mężczyzna ustawiał na pomoście statyw i umocował na nim aparat. Pentax – przeczytałem nazwę, kiedy przechodziłem obok.
Mój kolega z radiowego pokoju, niech będzie Kamil, rozwodził się. Walczyli oboje. O pieniądze, o dzieci, o alimenty. Wydawał krocie na prawników, ona pewnie też. Chodził przez rok do psychologa, może nawet do psychiatry, nigdy go o to nie pytałem. Sam mi opowiadał, miał taką potrzebę. Potem się uspokoiło, ale Kamil zmienił się. Z wesołego radiowego redaktora stał się człowiekiem podejrzliwym i nadmiernie drobiazgowym. Przesiadywał w pracy, do momentu mojego odejścia z redakcji nie związał się z żadną kobietą. Mój przyjaciel też przechodził przez to piekło, skarżył się, że jego żona prawniczka trzyma go w szachu, ma więcej forsy, kolegów adwokatów i on musi robić to, co ona mu każe, bo inaczej pozbawi go praw rodzicielskich. Oponowałem.
Odebranie praw to jest poważna sprawa, a nie dwa piwa w karczmie. Jakie by musiały być twoje przewiny? Pijesz za dużo, owszem, ustało pożycie, też fakt, ale nie zrobiłeś nic takiego, co naraziłoby życie i zdrowie twoich dzieci. Przecież angażowałeś się w wychowanie, kiedy żony nie było całymi dniami, zeznasz to przed sądem.
Pozostawał nieczuły na moje argumenty, całkowicie je lekceważył. Wiedział lepiej. Podpisywał wszystko, co podtykali mu prawnicy żony. Bał się jej? Chyba w tej sprawie nie było we mnie do końca zrozumienia dla mego przyjaciela. Zrozumienia i współczucia. Jakiś nieokreślony cień, osad na dnie, jakbym odczuwał coś w rodzaju satysfakcji, stłumionej, dalekiej, że to nie mnie spotyka całe to zamieszanie, życiowy dramat rozgrywający się na moich oczach, że to mnie nie dotyczy, mam swój świat i pracę w radiu, jestem niezależny i byłem w La Scali. Nie mam kłopotów z żoną, z dziećmi, to wszystko jest nie z mojego świata. Było we mnie coś małego, woniejącego onucami, czego dziś się wstydzę.
Nie wiadomo, co się stanie, kiedy Ruscy użyją w Syrii bomby barycznej, stwierdził Bolek Snajper. Miał na sobie skórzaną kurtkę z rękawami powycieranymi na łokciach, koszulkę polo i przyciemniane okulary. Bejsbolówkę położył koło szklanki z piwem. Mój przyjaciel postawił wszystkim kolejkę, tacę z kielonkami przyniosła Grażynka.
Panowie, pijemy wódkę!, wykrzyknął radośnie Bolek.
Stuknęliśmy się i wypili po pół. Rozmowa leniwie toczyła się dalej. Mój przyjaciel napomknął w pewnej chwili, że Bolek Snajper jest ewangelikiem. Pociągnąłem wątek, bo reformacja bardzo mnie kiedyś interesowała, chodziłem do liceum Reja na ulicy Królewskiej, przed wojną należącego do Kościoła ewangelicko-augsburskiego. Bolek Snajper pochodził z Cieszyna.
Reformacja to krzyż, wygłaszał homilię Bolek Snajper, bo wyrasta z ziemi i rozwidla się na dwie strony, to wiara i usprawiedliwienie. Mam w domu śpiewnik mazurski drukowany szwabachą, zakończył swój wywód.
Był podpułkownikiem, a Darek Bomba majorem. Jeśli dodamy do tego Stefana, pułkownika milicji, i Tomka z Legii Cudzoziemskiej, którego szarża była nam nieznana, ale bez wątpienia wysoka, to można by powiedzieć, że w karczmie spotykali się panowie oficerowie.
Po wygłoszeniu monologu reformacyjnego Bolek Snajper swym sposobem położył głowę między rękami i przysnął na stole. Nie obudził się aż do naszego wyjścia. Potem dowiedziałem się, że obraził się na karczmę i przestał przychodzić, bo pani Grażynka z polecenia właściciela opieprzyła go potężnie za blokowanie stołu.
Nikt przy takim nie chce siadać i klientów tracimy, gderała ta baba, kiedyś może też pracownica wiadomego resortu. Kto ją tam wiedział.
W ostatnim roku życia mego przyjaciela, jak już wspomniałem, przed jego pobytem w warszawskich szpitalach, mogłem się z nim spotykać tylko w karczmie. Proponowałem inne miejsca, oczywiście wyłącznie takie z piwnymi kranikami, ale nie chciał. Wybrał karczmę, ludzi prawdziwych, do których przylgnął i którymi pogardzał.
Uważam tych ludzi za śmiecie, powiedział mi kiedyś. Ale fascynuje mnie brud, dodał.
Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, więc doprecyzował:
Brud. Rozumiesz? W życiu i w sztuce, w literaturze na przykład. U Singera, u Houellebecqa, brudny seksualizm bohaterów, ślepa siła, która nimi powoduje. Niby to takie same osoby jak ty i ja, ale coś je pcha ku zagładzie. Brud. Teraz rozumiesz?
Był średniego wzrostu blondynem, włosy zaczesywał do góry, miał wysokie czoło, nosił brodę, ale do połowy golił policzki. Raczej krępy, ze skłonnością do tycia, co jakiś czas się odchudzał. Rozpiętą pod szyją koszulę wkładał w spodnie, na to zakładał marynarkę. To był jego codzienny strój, w którym pojawiał się w pracy i w karczmie. Sam prasował sobie koszule, nawet wtedy, gdy mieszkał jeszcze z żoną.
Kiedy poznałem go w Egipcie, poruszał się zupełnie normalnie, jak trzydziestoparolatek, którym wówczas był. Jednak w ostatnich dwóch latach stał się wyraźnie wolniejszy, dostawał zadyszki (to pewnie od fajek, myślałem) i ograniczał chodzenie do minimum. Kilkakrotnie zapraszałem go na różne radiowe koncerty do Studia Lutosławskiego, nie przyszedł ani razu. Odżywiał się tak: rano kanapka z wędliną lub pomidorem, kawy nie pił w ogóle, lubił za to herbatę słodzoną miodem, na obiad chodził do restauracji obok wieżowca, w którym pracował, a po pracy w karczmie zjadał kiełbasę z patelni bez pieczywa albo placki ziemniaczane. Potem pił, szedł do domu, znowu pił i palił papierosy.
Mijały dni i miesiące. Po rozwodzie co środa odwiedzał dzieci. Nie mógł częściej, czy mu się nie chciało? Pewnego dnia opowiedział mi, jak była żona oskarżyła go, że leżał pijany na trawniku pod ich blokiem.
Dlaczego ona mi to robi? Dlaczego tak mówi? Był wzburzony, usta mu drżały, straciły na chwilę swój kpiący wyraz.
Fragment powieści Jezioro Dargin, która ukaże się na wiosnę 2021 roku nakładem wydawnictwa „Czytelnik”.