Nowy Napis Co Tydzień #083 / Panna pandemia
15 marca 2020
Brakuje mi gruntu pod nogami, chociaż te 55 metrów kwadratowych, które codziennie przemierzam, mogłabym już recytować z pamięci. Wirus zabija dużo, być może wszystko, ale nie radzi sobie z wyrzutami sumienia: inni mają mniej metrów albo więcej osób na jeden kwadratowy, jedni już umierają, drudzy dopiero za chwilę, inni nie mają co jeść, nie mają chwili dla siebie, nie mają kogoś, kto odczyta bezsensowną wiadomość na Messengerze, nawet jeżeli jest to ktoś, z kim łączy DNA, zamiast czegoś bardziej obiektywnego w rodzaju kosmicznego przeznaczenia i seksu stulecia. Mózg przechodzi w tryb awaryjny, pozbywa się wspomnień, jakby drobne zamieniał na banknoty i zgadzał się, aby pani w kasie nie miała grosika, dwóch, dziesięciu.
Pierwsze dni wirusa wspominam jak indywidualną wersję obozu harcerskiego. Byłam druhem i miałam chorągiew. Były różne ścieżki, były różne zadania, były różne stopnie. Zrobić zapasy, zrobić listę, zrobić jogę, przygotować się do przeżycia, do walki, przegrupować oddziały, przeorganizować brygady, wysłać zdjęcie na fejs, które potwierdzą nastroje bojowe względem nadchodzącej katastrofy. Zredefiniować katastrofę, przeliczyć ją na kolejne godziny na macie, na książki, na konstruktywne dobre uczynki.
Ferworu i „elan vitale” starczyło na jakieś trzy dni. Żyłam w przekonaniu, że najpierw zjem wszystkie słodycze, potem chrupki, potem mrożonki, będę żywiła się kwiatkiem z okna, wodą z toalety, będę wlewać ją do małych kubeczków i wsypywać przyprawę do grilla, aby dało się przełknąć, ciało będzie słabło, chudło, osiągnę w końcu wymarzoną wagę 55 kilogramów, tłuszcz zamienię w mięśnie, a mięśnie zamienię w mózg po to, aby mózg stał się umysłem, a umysł siłą, która mnie, która nas wszystkich ocali.
Tymczasem masło czeka i topnieje, kolejne makarony zwijają się w jeszcze węższe sprężynki, chińskie zupki, jedna, druga, siódma, zaczynają produkować własne pałeczki, pierogi i mrożonki w zamrażarce dokonują jakiejś międzygatunkowej kopulacji, kasztanki płodzą kolejne tik taki, polewają się miodem, oliwą, wbijają miękko w słoje masła orzechowego, spadają z szafek, z półek, ale wciąż wspinają się z powrotem, zostawiają po sobie czekoladowy śluz, walczą. To moja psychika pierwsza straciła ważność, to od niej zaczęła się zgniłość.
24 marca 2020
Minął tydzień, ba, dziesięć dni, a moje gnicie wciąż postępuje, delikatnie. Szok informacyjny i ontologiczny, który towarzyszył mi w ostatnim czasie (pierwsze zachorowania, śmierci, zakazy, nakazy), trochę opada, chociaż sytuacja chyba wcale się nie poprawia.
Mieszkanie jest z gumy, ściany rozszerzają się pod moim coraz bardziej ciężkim ciałem, ale też odbijam się od nich, nie mogę się przedostać nigdzie dalej. Mieszkanie stało się centrum czarnej dziury. Drzwi i odgłosy zza nich to horyzont zdarzeń, tam się zatrzymują ostatnie przejawy aktywności świata: ktoś trzaska drzwiami wejściowymi do kamienicy, ktoś mówi. Nieczęsto, ale jednak. Nieładnie, ale jednak inny głos niż mój.
Powoli też poczucie winy zmienia się w kauczuk. Niedługo będę mogła rozłożyć je od ściany do ściany i turlać się w jedną stronę i z powrotem, uprawiając namiastki jogi. Mam wrażenie, jak pewnie każdy z nas albo jakaś część, że bierzemy zbiorowo udział w epokowym wydarzeniu, które zapisze się w historii świata. Wydarzenie jest wielkie, więc i nam coś dodaje. Rośniemy w oczach dziejów. Albo inaczej: bierzemy udział w historii, mamy zaznaczoną obecność akurat na tej lekcji. Popłuczyny artystycznej ambicji każą mi pisać, malować albo grać, ale nade wszystko pisać, lecz przetworzyć, przemielić, przetrawić przez siebie jeszcze bardziej to wszystko, przepuścić.
Ludzie, którzy, jak za dawnych, starych wiejskich czasów, dzielą przestrzeń ze zmarłym krewnym, którego nie miał kto odebrać. Ludzie, którzy popełnili samobójstwo, aby nie zarazić bliskich. Nowe love story, nowe miejskie legendy. Nowe gwiazdy śpiewające na balkonach covery Adele. Wrażliwość na dotyk, nawet w filmach, swojej twarzy, czyjś, ostateczne uziemienie w postaci umiejętności prześledzenia wszystkich miejsc, których dotknęła dłoń w kolejce na poczcie.
To wszystko ma ciężar dziejowy i fabularny, i może nawet narracyjny, więc ludzie powinni zapisywać. I tak pewnie czynią: może w home office’ach powstają kolejne Poszukiwania straconego czasu, ale teraz większość wyziewów, felietonistycznych, opiniotwórczych, czasem z lekka poetyckich, dzieje się na fejsie. Co jest dla samego aktu pisania jednak trochę obraźliwe.
5 kwietnia 2020
Zachęcona rozmową jakiegoś egzaltowanego damskiego głosu z Georgem Saundersem poczułam potrzebę zakupienia kolejnych książek na Kindle tegoż autora, których jeszcze nie przeczytam, oraz napisania opowiadania, którego z kolei nie przeczyta nikt inny.
Miałby być to zapisek pandemii totalnej, która być może nas czeka, a z pewnością gdzieś już wynurza się z kart nienapisanych powieści na światło dzienne: przepełnione krematoria, kostnice, ciała zmarłych wystawiane na ulice, ciała zmarłych w pokoju obok, umiejętne nagrywanie „Insta stories”, aby nie było widać ciała. Albo właśnie tylko trochę, bo nieco makabry zawsze w cenie.
Bardzo, bardzo mnie interesuje książka, która naprawdę zje ten temat, przetrawi, odbije od swoich wnętrzności. Nie mam pojęcia, cóż innego miałoby w niej być, oprócz prawdy.
6 kwietnia 2020
Dzisiaj przemówiła do mnie spłuczka. A w zasadzie zawór, coś małego, podłużnego, delikatnie syczącego. Samotność zaczyna coraz bardziej doskwierać. Może ja nie przybieram na wadze, lecz ściany i sufit zaczynają rosnąć w oczach. Ale rosną w sposób przebiegły, niewidzialny. Nabierają powietrza, robią miejsce na nową masę, zasysają się do środka, wyznaczają nową przestrzeń.
Pierwsze tygodnie były zadaniowe, aby użyć ogranej do wyrzygania metafory: sprintowe. Trochę tego, trochę tego. Spacer, załamanie, niedowierzanie, joga, zakupy i sprzątanie. Teraz wyewoluowały w to, co zawsze doprowadzało mnie do szału najbardziej: stabilność, stagnację, przewidywalność.
Oczywiście, określić tego, co się stanie, do końca nie potrafi nikt, ale też równocześnie mamy chyba odpalony w głowie ten sam stream: dom, maseczka, praca z domu, rękawiczki, brak podróży, piwa, przemieszczenia się. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, do dziwności również, do kolejnych śmierci na fejsie, czy nawet do wizji masowych grobów w Nowym Jorku.
Powstrzymuję się od nadmiernej analizy swojej sytuacji i wniosków z niej płynących. Jazda próbna pokazała mi niezbyt ciekawe widoki: samotność popartą nowymi przepisami o epidemii, tak jakby państwo chciało utwierdzić mnie w przekonaniu za pomocą nowych rozporządzeń, że nie udało mi się zbudować do tej pory w życiu nic wybitnie namacalnego.
Każde moje cierpienie ma znacznie bardziej przejmującą przeciwwagę w postaci kogoś zimującego z ciałem bliskiego we Włoszech. Kolejna rzecz, która mnie ominie. Mam nadzieję.
Korpopiosenka, która w poniedziałkowe poranki gra wybitnie głośno, z natarczywością sąsiada z góry, przecież zawsze jest jakiś sąsiad.
Akwarium z iluzjami powoli się wykrusza, wciąż kolorowe resztki dryfują na powierzchni łysymi brzuszkami do góry. Kolor częściowo zjedzony przez muł i niefiltrowaną wodę. Nie ma przepływu w samotności, a to jeszcze nie wiadomo jak długo. Ktoś mi zabrał świat, ktoś nam wszystkim zabrał świat, trochę, i w tym tkwi pewne małe pocieszenie albo może satysfakcja psa ogrodnika.
11 kwietnia 2020
Dzisiaj Wielka Sobota, więc i wielki hałas. Kolega nade mną, chociaż nie jestem w stanie do końca określić źródła dźwięku. słucha techno. Niżej ja Pearl Jam.
Na podwórku dudni głośnik (całkiem przyzwoite basy), który jakaś praska ekipa wystawiła za okno. Czasem nasze trzy odnogi zlewają się w unisono i przez chwilę ma to wszystko sens. Tak jak i dzisiejsza sytuacja. Tak jak kwarantanna. Tak jak ten dzień.
Nikt nie próbuje nikogo zagłuszyć, razem wpadamy w ten chaos. A może już tak zobojętnieliśmy. Ogłuchliśmy.
Teorie spiskowe o pustych szpitalach. Karetki, które nagle jeżdżą o wiele częściej na sygnale, po 45-minutowej lekturze wątku na Twitterze. Idę pogadać z moją spłuczką o tym, kiedy maseczki będą musiały nosić psy.
Bycie samemu stanowi równocześnie torturę i największą nagrodę.
Świątecznie czuję, jakbyśmy razem z depresją brały udział w gali Fame MMA. Idziemy na pięści, lejemy się po mordach, pocimy się, zwalamy na ziemię, kopiemy po ryjach. Są czasami tak zapaprane, że trudno powiedzieć, czyja twarz kryje się pod warstwą potu, łez i krwi.
Potem sztywniejemy bez ruchu, jedna z nas wstaje, podchodzi do drugiej. Bierze pędzelek, to małe gówienko, które robi różne regularne szlaczki, i moczy w czerwonej farbie. Wzorek za wzorkiem, mija czas. Szlaczek za szlaczkiem, teraz czas się zatrzymuje, a ja wędruję pędzlem po płótnie.
Fragment dziennika pandemicznego ze zbioru Wiosnę odwołano. Antologia dzienników pandemicznych
Dzienniki pandemiczne można zakupić w e-sklepie Instytutu Literatury.