Nowy Napis Co Tydzień #089 / Deskrypcje (9): Może ci się uda wspiąć po jego strzałach
Święty Sebastian
Leopold Staff
ODARTY z pozłocistej zbroi pretoriańskiej,
Przytroczony do drzewa i przez pełnych buty
Zbirów na smukłym ciele strzałami pokłuty,
W nienagannej piękności, jak posąg pogański,
Kona święty Sebastian, nagi rycerz Pański,
I w górę wzrok unosi mgłą śmierci zasnuty,
W niezachwianej stałości trwać gotów dopóty,
Aż się rozpłynie duszą w światłości niebiańskiej.
I gdy, omdlały, członki łabędzimi zwisa
W powrozach, wycieńczony męczeńskimi rany,
Bielejąc od upływu świętej krwi bez ceny,
Marzy sennie o losie boskiego Odysa,
Co na morzu do masztu, jak on, przywiązany,
Słuchał, jak w dali cudnie śpiewają syreny.
(z tomu Martwa pogoda, 1946)Dziwny nieznajomy i święty z Ermitażu
Z tym wierszem po raz pierwszy zetknąłem się w latach 70. ubiegłego stulecia. To właśnie wtedy warszawski Państwowy Instytut Wydawniczy opublikował tom Leopolda Staffa Kto jest ten dziwny nieznajomy (1976) w wyborze, układzie i z posłowiem Tadeusza Różewicza. Święty Sebastian jest sonetem, a więc wierszem zbudowanym z dwóch czterowierszy i następujących po nich dwóch tercyn, strofy czterowierszowe o okalającym układzie rymów (abba abba), tercyny rymowane potrójnie (cde cde). Napisany jest 13-zgłoskowcem. Nie powiem, żeby po pierwszym spotkaniu lekturowym pozostało mi jakieś szczególniejsze wrażenie. Wizerunek świętego Sebastiana znałem skądinąd i nie był to portret literacki tylko malarski. W domu rodzinnym w Gnieźnie mieliśmy Ermitaż, album malarstwa z 1963 roku w języku rosyjskim. Jak do nas trafił? Nie pamiętam. Może był nagrodą w jakimś konkursie czytelniczym? Może upominkiem za dobre wyniki w nauce? Może. Do dzisiaj mam przed oczami beżową płócienną oprawę bez obwoluty, z dużym tytułem pisanym cyrylicą. Jedną z reprodukcji, która najbardziej wryła mi się w pamięć, był obraz Tycjana Święty Sebastian.
Dwóch świętych Sebastianów
Tycjan Vecellio (1490–1576) dwukrotnie malował męczeństwo św. Sebastiana. Po raz pierwszy kiedy miał lat trzydzieści i był świetnie zapowiadającym się przedstawicielem szkoły weneckiej włoskiego malarstwa renesansowego, uczniem Giovanniego Belliniego oraz Giorgiona. Powstał wtedy olej na drewnie o wymiarach 170 x 65 cm inspirowany rzeźbą Michała Anioła Niewolnik (ten sam spazmatyczny skręt ciała, to samo wsparcie prawej nogi na kamiennej bryle), który to obraz obecnie znajduje się w San Nazzaro e Celso w Brescii. Malarz skupił się na studium masywnego, muskularnego ciała uchwyconego w gwałtownie wykręconej pozycji, jakby ciężarem bezwładu chciało potargać więzy, ciała przebitego jedną strzałą, tkwiącą głęboko w okolicach mostka. Widzimy tylko część twarzy Sebastiana, za to w tle dostrzec można dwie inne postaci, jedną z nich jest aniołek, którego obecność wskazuje na świętość męczennika, drugiej nie potrafię rozpoznać.
Mnie jednak bardziej interesuje obraz, który powstał pięćdziesiąt lat później, w latach 1570–1572, arcydzieło namalowane przez osiemdziesięcioletniego artystę. Powrót u schyłku życia do św. Sebastiana może świadczyć o tym, że wersja pierwsza, młodzieńcza, pozostawiła w malarzu niedosyt. Temat nie został zamknięty. I rzeczywiście, kiedy porównać te obrazy, pierwszy wydaje się popisem rzemiosła, drugi – medytacją nad męczeństwem i świętością.
Błyszczące oczy uważnie wypatrują…
Przechowywany w petersburskim Ermitażu Święty Sebastian to olej na płótnie o rozmiarach 216 x 116 cm. Postać świętego męczennika umieszczona jest w centralnym miejscu obrazu. Sebastian emanuje spokojem, ciało w którym tkwi pięć grubych strzał, nie wykazuje żadnego napięcia mięśniowego, głowa lekko uniesiona, przechylona w bok, nos zgrabny, lekko zadarty, usta wpółotwarte, wydatne, trochę kobiece. Błyszczące oczy uważnie wypatrują czegoś, co jest gdzie indziej, i z tego gdzie indziej Sebastian zdaje się czerpać siły do znoszenia katuszy. Źródło rozproszonego światła umiejscowił artysta w punkcie przed obrazem, stąd najbardziej rozświetlony jest tors męczennika i perizonium (opaska na biodrach). Światło wydobywa malarz impastami, farby kładzie grubo, palcami zacierając granice między blaskiem i cieniem. Na obrazie nie występują zdecydowanie zaznaczone przejścia kolorystyczne, takie jak choćby w pracy Święty Sebastian z 1520 roku.
Dzięki temu artysta osiągnął wrażenie jedności przedstawionej przestrzeni. Połowa twarzy ginie w cieniu, podobnie ręce i częściowo nogi. Cała postać jakby wychylała się z mroku czy półmroku, kolory tła są pełne dramaturgii: ciemne złoto, brązy, zgaszone czerwienie. Jeśli Tycjan zastosował tu swój ulubiony kolor rudopomarańczowy, który zyskał nazwę od jego nazwiska, to jest on przyciemniony, rozproszony, brudny. Po prawej stronie, na wysokości podudzi Sebastiana, artysta wydobył z ciemności jakiś niepokojący kłąb, coś, czego nie potrafię ani zidentyfikować, ani nazwać, coś, co wydaje się nie być przychylne męczennikowi… Cóż, w miejscu zmagania się duchowych żywiołów, cnoty i nieprawości, manifestować się mogą różne dziwne istnienia.
Który święty Sebastian?
Czy sonet Leopolda Staffa jest ekfrazą opisanego tutaj obrazu? Wydaje się to bardzo prawdopodobne, choć pewności nie ma, wszak męczeństwo św. Sebastiana należało do ulubionych tematów malarzy renesansu, a i w wiekach późniejszych nie brakowało śmiałków mierzących się z tym przedstawieniem. Lista to długa i znakomita, od Hansa Memlinga po El Greca, który, tak jak Tycjan, dwukrotnie podchodził do tematu, od Andrei Mantegni po Petera Paula Rubensa i liczną grupę ich następców. W swoim wierszu Staff pisze zarówno o tym, czego na obrazach nie ma, jak i o tym, co na nich jest. To, czego nie ma, jak na przykład informacji o statusie społecznym Sebastiana, o tym, że był on gwardzistą cesarskim, pretorianinem, zaczerpnął najpewniej ze Złotej legendy bł. Jakuba de Voragine albo z któregoś z nader popularnych w dawniejszych latach Żywotów świętych. To, co na obrazach jest, a w szczególności na obrazie Tycjana, a więc „nienaganna piękność” pokłutego strzałami ciała męczennika, jak i wzrok „mgłą śmierci zasnuty”, każe upatrywać inspiracji malarskiej. Reszta jest poezją i właśnie o tej reszcie chcę kilka słów napisać, osobliwie dlatego, bo nie potrafię się z nią, z tą resztą, dogadać.
Czy święty Sebastian mógł słuchać głosu syren?
Tam, gdzie poeta widzi wzrok „mgłą śmierci zasnuty”, więc przesłonięty, ja dostrzegam nadzwyczajne, wręcz ekstatyczne skupienie Sebastiana, przez malarza zasugerowane pionowymi zmarszczkami pomiędzy oczami, które to skupienie pozwala mu patrzeć tam, gdzie wzrok nie sięga. Wydaje mi się bardzo prawdopodobnym, że lwią bruzdę wywołuje wysiłek zobaczenia czegoś, co tu, na ziemi, przed wzrokiem człowieka zwykle jest zakryte.
A czy ten męczennik rzeczywiście gotów jest cierpieć dopóty, dopóki jego dusza nie rozpłynie się w „światłości niebiańskiej”? Nie sądzę, bo przecież Szkice. Krzysztof Kuczkowski 290 nie może tutaj chodzić o „rozpłynięcie się” duszy w światłości, ale o zjednoczenie z Bogiem. Według św. Tomasza: „(…) zjednoczenie nie jest jednością w bycie, nie jest rozpłynięciem się ludzkiej jednostki w oceanie Boskości – jest jednością w miłości”, i ja ufam jego rozeznaniu. Sebastian ginie nie dlatego, że jest przestępcą, któremu udowodniono zbrodnię, on ponosi śmierć za wiarę w Jezusa Chrystusa, Boga osobowego, którego miłuje. Śmierć, której mógł uniknąć, jeśliby wyrzekł się swojej wiary. Jednym słowem Sebastian, „ten oto człowiek”, istota cielesno-duchowa, pragnie spotkania z Osobą, a nie z jakąś energią czy nieokreśloną boską substancją, więc o rozpłynięciu się duszy w światłości niebiańskiej nie ma mowy.
Również ostatnia strofa, zresztą poetycko bardzo udana, przypomnę:
[Sebastian] Marzy sennie o losie boskiego Odysa,
Co na morzu do masztu, jak on, przywiązany,
Słuchał, jak w dali cudnie śpiewają syreny.
– treściowo wydaje mi się chybiona, ponieważ banalizuje męczeństwo. Bo i skąd ten Odys u żołnierza pochodzącego z Narbonne w południowej Francji, rzymianina z wyboru? Skąd syreny, mityczne nimfy, pół kobiety, pół ryby? To proste, powiecie państwo – z Pieśni dwunastej Homerowej Odysei. No dobrze, ale dlaczego Sebastian na chwilę przed śmiercią miałby myśleć o pół rybach, pół kobietach? Bo cudnie śpiewają. A kto powiedział, że syreny cudnie śpiewają? Wprawdzie czarodziejka Kirke z wyspy Ajai ostrzegła Odysa przed „słodkopłynnym” śpiewem syren, a narrator opowieści mówi o ich „pieszczonych” głosach, ale tak naprawdę to tylko same syreny uważają, że „śpiewają cudnie”:
– Zbliż się, chlubo Achiwów, Odysie z Itaki!
Zbliż do lądu! Posłuchaj, jak śpiewamy cudnie!
Nikt tu jeszcze na czarnym nie przemknął się sudnie,
Żeby się nie zatrzymał na dźwięk naszych pieni;
Owszem, wszyscy śpiewaniem tym rozweseleni,
Oświeceni mądrością płyną sobie dalej.
Wiemy, co niegdyś Grecy, Trojanie doznali
Nieszczęść, z bogów naprawy, na Ilionu polach,
Wiemy o wszystkich ziemskich dolach i niedolach.
(tłum. Lucjan Siemieński)
Syreny, zwodzicielki i zdrajczynie łżą jak najęte, a największe kłamstwo uwodzicielskich nimf polega na obietnicy mądrości, oświecenia i wolności. A jaki los spotka miłośnika ich śpiewu? O tym przestrzegała Kirke:
[…] On nie ujrzy nigdy, póki żywy,
Ni małżonki, ni dziatek, ni ziemi rodzinnej:
Tak go sczaruje śpiew tych Syren słodkopłynny,
Które siedzą na łące, a wkoło nich gnaty
Ludzkie leżą stosami i ciał wyschłych szmaty.
(tłum. Lucjan Siemieński)
Syreny zatem przywabiają wędrowców w śmiertelną pułapkę, a ci umierają owładnięci żądzą słuchania ich głosu, mniejsza o to, czy głosu cudnego czy pieszczonego. Obraz przerażający, zdecydowanie demoniczny. Dlaczego więc Staff każe bohaterowi swojego wiersza na chwilę przed spotkaniem z Jezusem marzyć o Odysie i słuchać śpiewu demonicznych syren? Jak to się ma do tematu obrazu, którym jest człowiek umierający za wiarę? Powiedzmy sobie szczerze – ma się nijak. Jedni powiedzą licentia poetica, inni powołają się na rozległą wiedzę o antyku i erudycję kulturową autora Dziewięciu muz, a także jego związek z określonym obszarem tradycji literackiej, wszystko to być może, mnie jednak nie przekonuje. Po prostu nie widzę potrzeby fantazjowania na tematy przekraczające naszą wyobraźnię, a do takich należą z pewnością męczeństwo i świętość.
Święty Sebastian Eriki Pedretti
Puentę powyższej refleksji znalazłem w miejscu dość nieoczekiwanym. Otóż w 1988 roku nakładem Czytelnika ukazała się książka Eriki Pedretti Święty Sebastian (oryg. Heiliger Sebastian, 1973). Autorka urodzona w 1930 roku w Šternberku (Czechosłowacja) jest szwajcarską pisarką i malarką. Warstwy narracyjna i fabularna przywołanej tutaj powieści poddane są daleko idącej fragmentaryzacji, co można też nazwać techniką kolażową. Problematyka dotyczy tematyki tożsamościowej, migracyjnej, zagadnień alienacji, utraty domu i dzieciństwa, niemożności zakorzenienia się w świecie po wielkiej wojnie. A gdzie w tym wszystkim znajduje się tytułowy święty? Cóż, można powiedzieć, że w ogóle go nie ma, ale to nie byłoby zgodne z prawdą. Imię własne „Sebastian” pojawia się na kartach powieści czterokrotnie, w tym jeden raz jako „święty Sebastian”. Powieściowy św. Sebastian jest usadowiony na kolumnie na placu przed kościołem. Dodajmy na „kolumnie moru”, bo św. Sebastian odbiera w Kościele cześć jako patron przeciw morowemu powietrzu, a skutki jego orędownictwa potwierdzone są licznymi cudami („Najsłynniejsze wysłuchania w czasie morowej zarazy zaszły w Rzymie r. 680 za papieża Agatona, w Medyolanie r. 1575 za Arcybiskupa Karola Borromeusza, i w Lizbonie 1799 r.”, co wypisuję z moich podręcznych Żywotów świętych Pańskich, 1881). Pewien trop podsuwa Elżbieta Feliksiak, zmarła w 2015 roku autorka znakomitego przekładu Świętego Sebastiana, która w Posłowiu odnosi się do tytułu jednym krótkim zdaniem: „Ale przede wszystkim jest tytułowy święty Sebastian, o którym warto przeczytać sobie zdania otwierające jego legendę w Legenda aurea, słynnym dziele Jakuba de Voragine”. Idąc za radą tłumaczki, czytam w Złotej legendzie pierwsze zdania Legendy na dzień św. Sebastiana, czytam raz i drugi, konfrontuję je z neurotyczną fabułą książki Eriki Pedretti – nic tu się nie zgadza. I dopiero kiedy wracam do tekstu powieści, do rozdziału 23., który w całości składa się z pojedynczych zdań-komentarzy dobiegających z tłumu gapiów, oglądających pogrzeb jakiegoś zasłużonego obywatela, to niektóre z tych zdań, zestawione jedno po drugim, zaczynają układać się w znaczącą całość:
– Właź na kolumnę moru, chodź, tutaj, podaj mi rękę, podciągnijże się, podciągnij, no trzymajże się tam, za nogę. Ostatecznie po co on tu stoi, śmiało, tylko śmiało, przecież on jest z kamienia, do czego poza tym nadaje się taki święty!
– Co za pomysł, ze wszystkich świętych wybiera sobie akurat tego
– akurat świętego Sebastiana!
– On nie chce
– Uważaj, on cię ukłuje
– to ci dopiero przyjemność, obejmować Sebastiana!
– […] może uda ci się wspiąć po jego strzałach
– zostaw ją, ona boi się sprawić mu ból, ona go przecież kocha, tego swojego Sebastiana!
[wyróżnienia moje – K.K.]
Do czego nadaje się święty?
Jeśli potraktujmy powyższe wypiski literalnie, to odpowiedź będzie oczywista: kamienny święty Sebastian nadaje się do tego, żeby się go mocno trzymać, żeby się po nim wdrapywać wyżej, żeby wspinać się „po jego strzałach”, a to też znaczy – po jego ranach. A zatem czy rzeczywiście chodzi tutaj tylko o pomnik męczennika stojący na kolumnie moru? Przecież pomnikowi nie można przysporzyć bólu, a ta kobieta, która wspina się na świętego, „ona boi się sprawić mu ból, ona go przecież kocha, tego swojego Sebastiana”. Dlaczego kocha męczennika za wiarę? Bo też wierzy. Zatem odpowiedź mniej oczywista, a przynajmniej – nie dla wszystkich oczywista, będzie brzmieć: święty Sebastian nadaje się do tego, żeby umacniać się jego wiarą, bo skoro jemu się udało, to innym też może się udać, żeby się po nim wdrapywać wyżej, aż do nieba, i w końcu – żeby z jego ran czerpać siły do zwyciężania przeciwności. Czy to może być puenta Tycjanowskiej medytacji nad męczeństwem i świętością. Myślę, że to musi być puenta.
Appendix
Z pisania o męczeństwie św. Sebastiana wyglądało, że został przez afrykańskich łuczników rozstrzelany na śmierć. On jednak, choć wyglądał „jakby strzałami najeżony”, nie zginął. Nocą, kiedy odeszli oprawcy przekonani o śmierci skazańca, pobożna wdowa Irena przyszła pogrzebać ciało i wtedy, ku swojej radości, zobaczyła jeszcze znaki życia. Pielęgnowała Sebastiana do czasu, aż odzyskał zdrowie, po czym męczennik… pobiegł na spotkanie z cesarzem Dioklecjanem, swoim oprawcą, żeby go upomnieć: „Bóg zachował mnie przy życiu, abym ci jeszcze raz wobec ludu tę prawdę poświadczył, że chrześcijanie są niewinni, a ty niesprawiedliwie krew ich przelewasz!” (z: Żywoty świętych Pańskich). Cóż, spełniły się słowa z Ewangelii według św. Łukasza: „Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (16, 31). Sebastian drugiego spotkania z Dioklecjanem nie przeżył, kijami został zbity na śmierć, a jego ciało wrzucono do kloaki, tak żeby ślad po nim nie został. Jednak ciało odnalazło się, tym razem za przyczyną pobożnej Lucyny (a swoją drogą, jakie by było chrześcijaństwo bez kobiet?!), a Sebastian zaczął odbierać cześć jako święty Kościoła Powszechnego.