Nowy Napis Co Tydzień #089 / Medytacje, ptaki, żywioły
Choć nasze łodzie przeciekają… notatki lipnickie
Poetyckość czterdziestu ponumerowanych, na cztery sezony podzielonych, lirycznych zapisków Krzysztofa Budziakowskiego wydaje się zrazu nieoczywista. Z początku jawi się ona jako pochodna swobodnego toku rozmyślań tekstowego „ja”; z natury introwertycznego, wszak ostrożnie gotowego zawierzyć świadectwu zmysłów. Bo do jego świata furtkę uchylają nam właśnie zmysłowe wrażenia. Doświadczamy ich w miejscu starannie przez poetę wybranym. Zazdrość bierze, gdy rozejrzymy się po owocowym sadzie, kiedy przystaniemy przy okolicznej kapliczce, gdy dotrze do nas zapach lipy i poetycznego heliotropu. Jeśli dodamy jeszcze do tego smak ulubionego tytoniu, burbona albo świeżego chleba z kreteńską, więc wyborną, oliwą, powraca skojarzeniowym echem panarejowe zapytanie: „Azaż owo nie rozkosz […]?”. Lecz ten locus amoenus staje się scenerią rozważań nie zawsze optymistycznych; nie tylko dlatego, że niedaleko znajduje się cmentarz z grobami bliskich. Ale także dlatego, że w świadomości poetyckiej persony rozgrywa się dramat sumienia i dramat poznania. Oba budzą lęk, budzą też pragnienie chwili bezpiecznej, bez bólu, wolnej od trudnych pytań pozbawionych odpowiedzi. Podmiot wie doskonale, że „et in Arcadia ego”, że ponad wypielęgnowanym ogrodem, gdzieś w dalekości są jeszcze ośnieżone góry, gdzie biała cisza odsłania Pierwszą Przyczynę:
wszystkiego,
która i swoją jest przyczyną.
I patrzy na siebie moimi oczami.
Naszymi oczami. Wszystkimi.
Patrzy na siebie.
(Dwudziesta trzecia)
Zresztą krajobraz zimowej baśni równie dobrze może ewokować srebrzystą jasność śmierci. Z nie mniejszą spostrzegawczością zauważa poeta niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą błąd identyfikacji ograniczający naszą orientację w rzeczywistości (Szósta). Bowiem do najważniejszych, przemyśliwanych przez poetę kwestii należy egzystencjalne znaczenie tego, co percypujemy. Prosta rejestracja zjawisk stanowczo mu nie wystarcza. Ogólnie – w samym rdzeniu bytu kryje się elementarne pytanie nie tylko o sens stworzenia, ale i o to, czy sam Stworzyciel odczuwa rację własnego istnienia. Pozostaje On bezimienny, „bo nie da się nazwać kogoś, kto jest wszystkim” (Trzydziesta siódma). Myśląc o Bóstwie, sięga Budziakowski do wyobrażeń dawniejszych niż judeochrześcijańskie, prowadzi czytelnika nad brzeg Nilu, do tych, co:
Boga nazywali:
„Stary, który był na początku”.
Ci pierwsi twierdzili, że świat powstał,
bo On o nim pomyślał
i ciągle myśli taką myślą,
która staje się natychmiast:
szakalem pręgowanym,
splamionym kamieniem,
gęganiem flaminga,
Sfinksem,
zapachem tamaryszku,
czerwienią wielu wcieleń,
sosną żywiczną,
nieznośnym dymem palonych ciał.
On, który wymyśla sobie w umysłach ludzi
różne imiona.
(Piętnasta)
Zatem świat i wszystko, czemu zdarzyło się i wciąż zdarza zaistnieć, pozostaje materializacją boskiej myśli, wypełnia jednocześnie postanowienia boskiej woli, kierunkującej jednostkowe oraz zbiorowe bycie ku zapomnieniu, chociaż samo bóstwo przemijalności nie podlega (zobacz: Dwudziesta siódma). Niewykluczone, że światopogląd poezji Budziakowskiego graniczy chwilami z panteizmem (porównaj z zakończeniem medytacji dwunastej). Jednakże bardziej owocne od tych roztrząsań byłoby przyjrzenie się, jak rozmyślająca tutaj postać próbuje uporać się z własnym, niewygodnym położeniem, tym trudniejszym, że przeciwnik zwany Czarnopiórym nie spuszcza go ze swego czujnego, nieprzyjaznego oka. Dodajmy do tego ciężkie sny, niemożność rozróżnienia dnia i nocy, strach przed odrzuceniem, a będziemy mieli obraz sytuacji, w których jeno siąść i płakać, poddać się depresji albo popaść w grzech nierządnego smutku, czekając na coraz bliższy, nieuchronny koniec. Jednak dla osobowości tak dojrzałej jak poetycka persona Budziakowskiego to niepodobne. Wprawdzie odczuwa pokusy pesymizmu, lecz jednocześnie stara się zachować podmiotowość, traktując rozmyślanie jako lek lub broń. Medytacja nie jest tu więc czynnością czysto intelektualną, ma istotny wymiar duchowy. Dopiero wtedy godzi sprzeczności, układa w przejrzysty wzór wrażenia artystyczne (przede wszystkim muzyczne), przeświadczenia moralne inspirowane często etyką Nowego Testamentu, wiedzę podmiotu o własnej przed-biografii zapisanej w wojennych losach matki (Dwudziesta) oraz pogodzenie z faktem, że być, znaczy u-bywać. Wszystkie zaś poetyckie rozpoznania łączą się w postawie wdzięczności, gdyż:
Wdzięczność jest królestwem. Tak.
To ona jest ostatecznym ratunkiem.
(Czterdziesta)
Rad daję wiarę tym wyznaniom. Kiedy już w nas wybrzmią, proponowałbym jeszcze wnikliwe, wrażliwe pochylenie się nad posłowiem do udostępnionego nam notatnika. Jego autor, Józef Baran, umieszcza lipnickie rozważania w kontekście biograficznym, rzucając na nie pełne przyjaźni spojrzenie.
K. Budziakowski, Choć nasze łodzie przeciekają… notatki lipnickie, Biblioteka „Toposu”, T. 184, Sopot 2020.
Ptaki, ptaszki
Rozpoczynając lekturę każdego z kolejnych zbiorów Mirosława Dzienia, musimy przyjąć założenie, że wszelki byt ma swoją tajemnicę. To właściwie warunek wstępny owocnego obcowania z poezją tego autora. Gdy go spełnimy, poprowadzi nas w stronę, której ani „oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”, daleko poza horyzont naszych intuicji i przypuszczeń. Nie inaczej dzieje się w tomie najnowszym, w zakresie poetyki i formy, nawet w zakresie języka symboli, zasadniczo stanowiącym kontynuację książek poprzednich (wyjątek: quasi-apokryficzne Skrawki nieznanej Ewangelii). Wbrew tytułowi najnowsza książka poetycka Dzienia nie wpisuje się bynajmniej w nurt liryki natury, aczkolwiek jej skrzydlaci bohaterowie pomagają zrozumieć istotę tego, co objawia się nam w świecie, a może – tego, co objawia nam świat pojęty jako pewien stan rzeczy w konkretnej, znikliwej, acz uchwytnej, chwili. Sporo wiedzy o niej dostarcza mówiącemu tu „ja” bezpośrednia percepcja, intuicja, wreszcie, nie na ostatnim miejscu, aksjologia oparta na boskich cnotach wiary, nadziei, miłości. Wszystko to ogniskuje się w języku obdarzonym mocą nazywania i ujawniania sensu. A choćby nawet słowa okazywały się w pierwszym kontakcie niewinne, nieomal na wskroś przejrzyste, ich użycie niepokoi, bo mają zdolność ustanawiania definicji, wytyczania granic pomiędzy desygnatem a tym, co semantyka wyklucza z jego znaczeniowego zakresu. Niekiedy już nawet nadanie imienia ptasim zjawiskom może się okazać aktem zuchwałości. Jednakże można ją wybaczyć każdemu, kto poszukując ocalenia lub nadziei, kreśli nazywające słowa niby przypisy do tajemnicy i tym sposobem orientuje własną wobec niej egzystencję. Tajemnica ta pochodzi nie z tego świata, chociaż wplata się w tkaninę Widzialnego. Łatwiej to zrozumiemy, kiedy skupimy uwagę na wierszach jerozolimskich (zobacz na przykład: *** [Obudziło nas gruchanie synogarlicy…]). Nazwa świętego miasta łączy się zresztą u poety z przestrzenią geograficzną oraz – właściwie w równej mierze – z określonym wyborem egzystencjalno-aksjologicznym, o czym później. Teraz wypada zauważyć, że Ziemia Święta pozostaje w wierszach autora Axis mundi na zawsze święta, niezależnie od zaobserwowanych przezeń całkiem pospolitych przejawów życia. Objawienie przynależy tam nie do historii, ale do teraźniejszości, gdyż tam właśnie Bóg potrafi odnaleźć zagubionego człowieka: „Pójdę po śladzie krwi, po jej ścieżce / aż do krańca, aż do zarania.” – odpowiada na wątpliwości znękanego „ja” (*** [jak nas znajdziesz w tych zaułkach…]). Dopiero owo odnalezienie godzi całą sprzeczność uczuć i wyobrażeń. Łaska bowiem ogrania całość i oddziałuje na wszystkich poziomach istnienia. Sprawczość, energia przemiany, jest jednym z najważniejszych przymiotów transcendencji. W tym także porządku manifestuje się prymat Słowa-Logosu nad światem (zobacz: Ustawianie głosu), przeto rzec by można, że rozumienie rzeczywistości, to ustawianie osobistej gramatyki poznawczej według prawideł ustanawianych przez poczucie sacrum. Jeśli weźmiemy pod uwagę tę hipotezę, wówczas łatwiej nam przyjdzie zgodzić się również na wniosek, że poetycki światopogląd Dzienia żywi się przede wszystkim dziedzictwem biblijnym, jerozolimskim, a spuściznę attyckiej filozofii, z całkowicie świadomego wyboru – przesuwa na plan drugi. Myśl ateńską uosabia tutaj Arystoteles umierający na wygnaniu, który:
Gładząc siwą brodę wie już, że
mądrość przeczy logice, a prawda podobna
jest do kurtyzany obiecującej każdemu
z jej niezliczonych kochanków miłość.
(Śmierć w Chalkidzie)
Przeciwieństwem filozofa staje się Ten, co w krużgankach Salomona, zgodnie ze świadectwem ewangelistów Mateusza i Łukasza stawia uczonych słuchaczy przed zagadką znaku Jonasza. Przy czym zwątpienie w rozum nie oznacza pogrążenia się w mrokach irracjonalizmu, ale pokorne zaakceptowanie faktu, że ustawicznie stajemy przed tajemnicami, a jej świetlisty refleks odbija się nawet w matematycznych dociekaniach Fibonacciego (zobacz: Jak połysk). Tajemnice te są także celem wędrówek po nieprzetartych szlakach podejmowanych w bezustannym utrudzeniu:
Przez bramę z pestek zostawionych przez życie
(Obranych z miąższu i ocienionych cierpieniem)
Ocierających się o opuszki palców idziemy.
Przez te stacje, stancje, zaułki, wydmy
Na ruchomych światłach, na spienionych
Krajobrazach, nieczystych frazach, skłamanych
Pauzach – idziemy, i jest to wędrówka
Z końca do końca, wciąż.
(Bramy, 1. PROLOG)
Nawet jeśli nie dla wszystkich droga ta kończy się tragicznie (porównaj: Bramy, 5.), wszyscy pokonujemy ją morzeni głodem, trapieni rozpaczą. Uleczenie odniesionych ran przychodzi wówczas, gdy nie pragniemy już niczego innego poza dotknięciem transcendencji. Cel tej pielgrzymki (tak,w pewnym momencie odsłania się nam pielgrzymi wymiar tej podróży krętymi ścieżkami) oczekuje zawsze na swoim miejscu. Zapowiada go boska czułość w spojrzeniu Zbawiciela, chociaż wiersz Żar nie rozstrzyga ostatecznie, czy widzimy Go przewodzącego Ostatniej Wieczerzy, czy już zmartwychwstałego i powracającego do apostolskiej wspólnoty. Metafizyczne myślenie Dzienia graniczy z mistyką (zobacz: *** [Daj nam ten ogień spomiędzy kół…]), niemniej nad wyraz trzeźwo rozeznaje on działanie zła, które „Kradnie i wyjada najcenniejszą ze ścieżki / umysłu – obietnicę Królestwa” (Jak ptak z przypowieści). Z tego bierze się również zatroskanie o jakość bycia podległego śmierci (Danse macabre), mimo to (lub właśnie dlatego) silnie powiązanego z powinnością wzrastania ku temu, co śmierć przekracza, z powinnością odrzucania fałszu korodującego samą istotę spraw już tu na ziemi najważniejszych, ze zbiorową moralnością włącznie (Ubywanie Polski). Bo tylko poprzez nieustanną przemianę, przekonuje poeta, może się dokonać całkowita odnowa świata wyzwolonego od bylejakości, i „Pojawi się ogień, co wskrzesi Słowo. / Nowy wyraz. Spełnienie.” (*** [Nie będzie wschodów i zachodów słońca…]). A za cały naszych żywotów obrachunek wystarczą słowa wypowiedziane przez Słowo:
Powiodło się twoje istnienie.
Byłeś. W krzaku światła,
w jego owocach.
(*** [Powiodło się twoje istnienie…])
Któż z nas nie chciałby ich usłyszeć?
M. Dzień, Ptaki, ptaszki, Biblioteka „Toposu”, T. 185, Sopot 2020.
Żywioły
Znaczna część wierszy Macieja Mazurka zawartych w jego najnowszym tomie koncentruje się wokoło zagadnień autotematycznych. W ścisłym związku z nimi pozostaje przywołanie tu w funkcji – ironicznego nieco – motta cytatu ze znanej dziecięcej rymowanki rozpoczynającej się wersem „Wpadł pies do kuchni i porwał mięsa ćwierć…”. Bo czyż poszukiwanie sensu poetyckości nie przypomina gonienia ze strofy za strofą co do treści właściwie tożsamą. Jednak coś nas kusi, aby wciąż ją powtarzać, kołując po raz kolejny kręgiem rytualnie magicznego nonsensu, gdzie ruch słowa jest równie ważny, jak jego semantyka, pragmatyka mniej lub bardziej doraźnej użyteczności, Zresztą bez-użyteczność poezji roztacza urok szczególnej, właściwie totalnej, obietnicy, którą wabi pusta, niezapisana jeszcze kartka, gdyż właśnie jej niewiadoma, co nie przyoblekła się jeszcze w kształt słowa, skupia w sobie niespożytą energię, objawiającą się żywiołowo wyładowaniem „Sekwencji obrazów / Gwałtownych jak wiosenne / Błyskawice” (Ars poetica). Poezja (z pozoru) nieutylitarna wnet okaże się poezją konieczną, gdyż „To jedyny sposób, aby ubarwić ten padół łez / I dać się ponieść muzyce bez której nie ma / Transkrypcji obrazu na język szybki celny nieomylny” (O konieczności poezji). Po tylu uczonych, cytowanych z powagą lingwistycznych traktatach, po tylu manifestacjach sceptycyzmu czy wręcz niewiary względem języka, takie zaufanie do słowa wzrusza, ale równocześnie każe się podejrzliwe zastanowić, czy z tych wierszy nie przemawia do nas epigon romantyzmu, zwłaszcza, że liryczne „ja” opowiada się po stronie „czucia i wiary”, kreując obraz poety jako postaci na wskroś irracjonalnej. Jego światopogląd nie wynika bynajmniej z naiwności, lecz z głęboko już ugruntowanych przeświadczeń egzystencjalnych i – w tej kolejności – metafizycznych. Wyjaśnijmy od razu, że u Mazurka te drugie nie wypływają zasadniczo z konkretnych przekonań religijnych. Natomiast wypada zauważyć, że autor, wchodząc w estetycznie i intelektualnie wzbogacający dialog z liryczną myślą Goethego, Mickiewicza, Wordswortha, Coleridge’a czy Montalego, dość trzeźwo kwestionuje romantyczną mitologię poety, czyli szczęśliwego wybrańca muz. Jego relacja z córami Mnemosyne opiera się raczej na podporządkowaniu, wręcz uprzedmiotowieniu; w najlepszym wypadku sprowadza go do funkcji medium, bowiem:
W podszeptach muz nie ma nostalgii
Jest przewrotność losu
Nieskończona gama nieszczęść
I krótkich spełnień
(Mowa poetycka)
Nic zatem dziwnego, że mieszkanki Parnasu niewiele różnią się tu od demonicznych furii, i nawet gdy się zbytnio nie srożą, pozostają trudne w obcowaniu. Sama zaś poezja różne lubi środowiska tudzież siedliska. Pomieszkuje rada nawet w aktach sądowych; siłą poświadczonych dokumentarnie faktów odsłania rzeczywistość człowieczych występków (zobacz: Poezja konkretna). Ówże konkret wydaje się bodaj najtrudniejszy do zgłębienia, do poznawczego objęcia niźli abstrakcje i zjawy. Nawet jeśli nie objaśnia się samorzutnie niby matczyny ogród z całym rozkwitem i rozkładem tego, co jeszcze przez momentem rozkwitało (Wykład), to rozpoznając się w dookolnym konkrecie można przynajmniej polegać na sygnałach, niekiedy pozwalających się odczytać jako miłosne deklaracje składane, na przykład, przez widzianą przygodnie sosnę (piękne Wyznanie miłości!), innym zasię razem – należy wyostrzyć zmysł obserwacji, pomocny przy opisywaniu napotkanych osób (Tatuaż Leny) względnie sytuacji; ze wspomnień (Międzychód, lipiec 1984) lub wprost z natury, wpatrując się w elegijną ciemność przesyconą muzyką Brahmsa, albo też w gasnące światło listopadowego dnia (Rzeka, Międzychód i zmierzch). Gdy spojrzymy na impresyjne pejzaże autora Świateł nad rzeką, od razu przypominamy sobie, że talent poetycki łączy się u niego z ciekawymi dokonaniami malarskimi, niekiedy prezentowanymi na wystawach. Poezja i malarstwo zbiegają się u niego w poszukiwaniach prawzoru, pierwotnej struktury istnienia. Struktura ta może objawić swą prawdę w akcie artystycznej kreacji silnym mocą śmierci; a także w kontemplacyjnym przysłuchiwaniu się udręczonym modlitwom odsłaniającym samo sedno udręki zdecydowanie lepiej niż wszelakie teoretyczne definicje.
Wiersze Mazurka, gdzie dochodzi do głosu „czułość widzenia”, mówią spokojnie, wolno. Dają czas do lekturowego namysłu, nie zmuszają do pospiesznych konkluzji. Zbiór kończy się zwieszeniem głosu zobowiązującym poetę do kontynuacji wątków w tym tomie zawiązanych. Trzymam go więc za (poetyckie) słowo.
M. Mazurek, Żywioły, Biblioteka „Toposu”, T. 186, Sopot 2020.