Nowy Napis Co Tydzień #089 / Michał Sobiesław Śmierciak
– Panowie pewnie z komendy, z Falenicy… Tak, to ja dzwoniłem. Michał, Sobiesław. Tak. Dwa imiona i – jeśli tak można powiedzieć – dwie natury.
– Co z tego? Nie wiem, co z tego. Po prostu mówię. Na nazwisko mam Śmierciak. Zamieszkały… Tak… Wdowiec. Dwóch synów w Anglii, bo tu nie było pracy. Podobno u nas nie ma też komisariatu – dlatego do was. Wejdźcie. I nie dziwcie się, że leżę. Słaby jestem. Sen mnie teraz morzy byle kiedy, więc się kładę, żeby nie zasnąć na stojąco i nie upaść.
– Zlikwidowali? No proszę. Wszystko likwidują. Banku i poczty też już nie ma. Podobno nawet autobus już do Falenicy nie jeździ. Dzwoniłem, bo pomyślałem, że może coś mu się stało. Że jak wyważycie drzwi, to się okaże, że on nie żyje. Że pocałował się ze śmiercią i teraz mi o tym powiecie. Sam bym wyważył, ale brakuje mi oddechu. Pomyślałem o was, bo przecież różnie bywa. Parę lat temu u Jasia Momota światło świeciło się cztery doby. Dorębski szedł kiedyś z rorat i coś go tknęło. Zachodzi, drzwi zamknięte, ale jak naparł, to zaraz puściły. Zajrzał do kuchni, widzi, że Jasiek siedzi przy stole, głowę położył na rękach i śpi. Tak było. Bo Jasiek, jak mu żona umarła, to wrócił z Warszawy na stare śmieci i całkiem zdziwaczał...
– Nie o Jaśku? Dlaczego? Przecież to chyba ważne, czy spał, czy umarł! Ja wiem, że was to nic nie obchodzi, ale mnie to nie może nie obchodzić, bo go znałem. I dalej znam, chociaż on nie żyje. Jesienią chodzę na cmentarz, zapalam świeczki, powyrywam chwasty i wracam. Daj Boże, żeby i wam ktoś kiedyś chwasty nad głową powyrywał. Ja wiem, że nie na temat, ale w jaki sposób chcecie się czegoś dowiedzieć o świecie, jeśli wam się śpieszy? Do świata trzeba mieć cierpliwość. Dzwoniłem, ponieważ pan Michał to mój lokator. Dziwny, ale lokator i właśnie wydaje mi się, że zginął.
– Co znaczy, że dziwny? Sam chciałbym wiedzieć… Nieraz już nad tym myślałem i dalej nie wiem... Może to, że on tak mnie znał, jakby był mną samym. Pomyślałem o czymś, a on za jakiś czas zaczynał mi mówić o tej właśnie sprawie. Z pięć lat temu na przykład taka mnie słabość wzięła, że umyśliłem pole wydzierżawić i same tylko zioła zbierać, a potem sprzedawać. Rozścieliłem na strychu gazety, rozłożyłem na nich macierzankę, dziurawiec, korzeń kozłka. Noc zaraz się zrobiła i może nawet już spałem, a on właśnie wtedy zapukał i mówi mi, że ta firma, w której on pracuje, to zajmuje się też marketingiem i mnie też mógłby tam wkręcić. Zdziwiłem się, bo przecież do reklamy nie biorą zwykłych ludzi, tylko aktorów i powiedziałem, że jeśli już, to chyba te zioła mógłbym polecać na rozmaite dolegliwości, ale żeby mojej gęby nie pokazywali, tylko to, jak zbieram, albo jak suszę. A on wtedy, że to co innego; że chodzi o to, żeby osobiście reklamować nie jakiś produkt tylko całą firmę. Że konkurencja przedstawia ją w negatywnym świetle i obrzydza ludziom. Że robi im czarny PR, a zwłaszcza szefowi, który wzywa rozmaitych ludzi i mówi im, że jakby byli bardziej uczynni, sprawiedliwi i w ogóle lepsi, to inni z wolna nabieraliby przekonania, że tak jest w całej firmie. Więc on, Michał uważa, że gdyby ktoś zaczął coś robić dla innych, a nie tylko dla siebie, to ludzie mogliby pomyśleć, że cała firma jest w porządku i szanuje człowieka bez względu na to czy biedny, czy bogaty. Że jakby ktoś chciał, to zaraz może się załapać. Bo wcale podobno nie trzeba zwalniać się gdzie indziej, tylko u nich jakby na godziny zlecone. I powiedział jeszcze, że jak będę w tym naprawdę dobry, to ścieżka awansu stoi otworem, bo u nich wielu jest już tak dobrych, że reklamują nawet samego Pana Boga…
– Że nic wspólnego ze sprawą? Może... Chciałem tylko pokazać, jaki to był za dziwak. Żebyście wiedzieli, że on mógł zginąć normalnie, ale mógł też nienormalnie…
– Gdzie? Nie wiem, gdzie. Jak bym wiedział, to bym was nie wołał. Po prostu go nie ma i to jest właśnie najdziwniejsze, bo ostatnio zawsze był. Pamiętam, że jak go zobaczyłem pierwszy raz, to zaczynała się wiosna. Mój dom stał wtedy na samym końcu wsi, bo tych nowych domów jeszcze nie było. Za mną zieleniła się pszenica. Gienek Zrol zniedołężniał i obsiewał pole samym zbożem. A jak umarł, dzieci zaraz pocięły ściernisko na działki budowlane. Potem zaczęły sprzedawać. Pod lasem kupił syn Zośki Sagan, który pracuje w jakiejś firmie w Warszawie, w środku młoda rodzina z Falenicy, a obok mnie Antoni, bo już wtedy był na rencie, ale jeszcze nie umierał. Tak było. Siadłem na ganku, bo słabo mi się zrobiło i wtedy pan Michał przyszedł w długim, białym płaszczu i w tym swoim szerokim uśmiechu. Słońce świeciło dość mocno, więc najpierw patrzył, jak na łozinach błyszczy jasny puch pierwszych liści i jak nad nimi stoi w dali Warszawa. Ja też patrzyłem, gdyż nad rzeką nie było jeszcze tych szeregówek. Łąka tam była. Długa łąka Jacusia Pachołka, obrośnięta po brzegach kaczeńcami. A sam Jacuś siedział już wtedy w Irlandii i ani wydzierżawić nie chciał, ani sprzedać.
– Czy coś zauważyłem? Chyba tak. Najpierw zauważyłem, że on nie idzie, tylko jakoś tak sunie, albo prawie leci. I że głos ma jakiś taki wibrujący, jakby go coś od samego rana cieszyło: „dzień dobry, jaki piękny dziś mamy dzień!”. A dzień był normalny. Słońce wzeszło o piątej pięćdziesiąt cztery, ja o szóstej. Poszedłem do królików, potem jadłem śniadanie i nagle przypomniało mi się, że Zośka Sagan przyjdzie po kurę na obiad, więc trzeba złapać, zabić, wyparzyć, opalić nad ogniem i wypatroszyć. Nic pięknego.
– Dzień dobry! A czy piękny, to trudno powiedzieć. Jak dla kogo…
– Dla wszystkich, proszę Pana, dla wszystkich, bo ani słońce nie robi różnicy, ani ptaki. – Stanął, odgarnął z oczu włosy, bo miał dość długie, a ja się jakoś podniosłem i nawet dość mi się spodobało to, co powiedział. Przecież trawa jest tak samo zielona dla saren, jak i dla mnie. I rzeka tak samo pełna wody i dla ryb, i dla rybołowów. I jeszcze więcej przychodziło mi wtedy myśli do głowy, ale on zaraz podszedł, przywitał się i powiedział, że u mnie zamieszka, więc co się miałem odzywać? Niech mieszka na zdrowie. Zapytałem czy kawy, czy herbaty, ale powiedział, że najchętniej wody – może z cytryną, może z liściem mięty. Cytryny nie miałem, ale na szczęście mięta pod domem dobrze już odbiła od ziemi. Wrzuciłem mu ze sześć listków, a on nie tylko wypił wodę, ale jeszcze zjadł te liście i chwalił, że wyjątkowe. No więc można powiedzieć, że jeśli zauważyłem wtedy coś szczególnego, to właśnie to, że zjadł liście.
– Nie wtedy, tylko teraz? Czy ostatnio zauważyłem coś szczególnego? Oczywiście, że zauważyłem. Jakieś tydzień temu. Dawniej tak nie miałem, ale teraz jakbym zjadł boczku na kolację i nie daj Boże jeszcze herbatę do tego, to w nocy taka mnie zgaga piecze, że się budzę. Tak czy inaczej, zaczęło mnie w nocy tak gnieść w mostku, że nie mogłem złapać oddechu i wydawało mi się, że mam zawał. Druga była, może trzecia, ale spać mi się ze strachu odechciało. Wyszedłem na ganek i słuchałem nocnego świata. Noc przecież nigdy nie jest całkiem cicha. To auto zawarczy w oddali, to krzyknie jakiś ptak, to pies zaszczeka, a jeszcze do tego szelesty drzew. W ten kojący szum właśnie chciałem się wsłuchać, ale coś mi zaczęło przeszkadzać, coś się bielić pod domem Antoniego. Podszedłem do jego furtki i właśnie wtedy ją zauważyłem. Siedziała na orzechu. Tym wielkim, za studnią. A potem wzbiła się na dach mojej stodoły, jakby szukała sobie miejsca, albo chciała się rozejrzeć. Wreszcie sfrunęła na okap ganku i tam siadła, a ja już byłem wtedy w pokoju, bo takiej wielkiej białej sowy to jeszcze w życiu nie widziałem. A jak leciała z rozpostartymi skrzydłami, to nawet pomyślałem, że śmierć tak do mnie leci. To właśnie wydało mi się szczególne, bo wcześniej takich białych sów tutaj nie było.
– Nie sowy, tylko ludzi? Czy widziałem tu jakichś ludzi? Przepraszam, że się tak dopytuję, ale po sześćdziesiątce człowiek zaczął nie tylko wolniej chodzić, ale i wolniej kojarzyć. Sami zobaczycie, jak to jest. Nad wszystkim musi się dłużej zastanowić, jakby porobiły mu się w mózgu jakieś zasieki, przez które każda myśl musi się przedzierać… Nie, raczej nie… Sobka przecież nie liczę, bo co drugi dzień idzie tędy na ryby. Ani Zośki Sagan, która chodzi bawić dzieci do Tomusia, który coś tam kombinuje w stolicy. Jeśli już, to może listonosz. Może on wydał mi się nietypowy, bo przyjeżdżał ze trzy razy z jakąś kopertą i stał przy mojej furtce, jakby się wahał, czy przeskoczyć, czy nie. I dopiero za czwartym razem się zdecydował, że nie przyjdzie do mnie, jakby wcześniej nie był pewny, czy jestem, czy mnie nie ma.
– Kiedy ostatni raz widziałem pana Michała? Zdaje mi się, że zaraz po pogrzebie Antoniego… Pięknie było, tylko ludzi mało… Panie świeć nad jego duszą… Przebudziłem się, jak było jeszcze ciemno, ale potem zasnąłem i właśnie wtedy go zobaczyłem. Znaczy się Michała. Na rzece był most, tak jakby na tej naszej. Właściwie to mostek, taka wisząca kładka. Złapał się już poręczy, a gdy go zawołałem, obejrzał się i zapytał czy z nim idę na drugą stronę. Głupio mi się zrobiło, bo byłem w samych kalesonach, ale powiedziałem, że idę. Szliśmy po tej kładce, on mi zaś tłumaczył, że musimy nazbierać ziół na rozwagę. Tak właśnie się wyraził: „na rozwagę”. Chciałem nawet zapytać, czemu akurat na tę rozwagę i co przez to rozumie, ale bałem się, bo kładka chwiała się na wszystkie strony, a od wody zaczęła wstawać mgła. Ona właśnie była najstraszniejsza. Wydawało mi się, że kręci mi się od niej w głowie. Zacząłem nawet wołać na pana Michała, żeby zwolnił, ale straciłem go z oczu. Trzymałem się barierki, patrzyłem w dół i wtedy zobaczyłem, że z prądem rzeki płynie jego torba na zioła. Zacząłem krzyczeć, ale on już się nie odezwał. To było we czwartek nad ranem. Tak. We czwartek.
– Czy mi się to śniło? Przecież od początku mówię, że tak. Wam nigdy nikt się nie przyśnił? Co? Jakie to ma znaczenie dla śledztwa? Skąd mogę wiedzieć? To wy jesteście od tego. Pytacie, kiedy go widziałem, to mówię. Czy w rzeczywistości? A sen to nie rzeczywistość?
– No, jak nie, to nie wiem... Nie wiem, kiedy go widziałem. Dawno. Muszę wziąć kalendarz. Jak popatrzę, to może mi się przypomni. Wtedy był deszcz. Lało jak z cebra, a ja od dwóch lat zapisuję sobie w kalendarzu pogodę. Taki mój osobisty dziennik życia. Niby piszę o jej humorach, a tak naprawdę o swoich. Proszę bardzo. Jest. „Lało jak z cebra”. 21 września 2013 roku. Ponad miesiąc temu. Przypomniało mi się, że przyszedł wtedy, żeby zapytać, jak się czuję, a ja mu powiedziałem, że nie wiem.
– Kim on był? Niby proste pytanie, a odpowiedzieć trudno… Jak powiem, że był sobą, to was zdenerwuję… Tak właśnie myślałem… Jakie to szczęście, że nie pracuję w policji… On zresztą też tam nie pracował, chociaż z policją często miał do czynienia jako kurator sądowy. O! Może to by wam wystarczyło – że był kuratorem. Tak… Kuratorem sądowym. Czy w ostatnim czasie ktoś mu groził? Nie wiem. Chyba, że któryś z jego podopiecznych…
– Który? Skąd mogę wiedzieć? Tak, to wszystko. Do widzenia…
***
– Skąd? Z portalu „Moja Falenica”? – Niech pani siada. Chyba że woli się pani położyć koło mnie. Nie? Szkoda. Ja lubię leżeć. A od jakiegoś czasu to nawet czuję, że nie mogę wstać. Że nic już nie mogę. Głupia sprawa… Jak skomentuję policyjny komunikat o jego zaginięciu? A zwłaszcza to, że nad rzeką znaleziono wczoraj torbę z korzeniami arcydzięgla? Nie wiem. Nie wiem, jak skomentuję. Może tak, że arcydzięgiel bardzo pomaga na zgagę. Można żuć, ale można też ususzyć i zaparzać herbatkę. Nie mówię, że pani, ale podobno sporo ludzi ma teraz taką dolegliwość…
– Tak… Oczywiście… Słyszałem, że pies policyjny podjął trop i że były tam ślady jakiegoś auta, ale z tego nic jeszcze nie wynika. Trop zginął przy pierwszym strumieniu, ślady się urwały na asfalcie, a człowieka jak nie ma, tak nie ma… I to nie byle jakiego… Nie wiem więc, jak to skomentuję. Może tak, że arcydzięgiel usuwa też z organizmu toksyny i bardzo pomaga przy odwyku. Alkoholizm teraz jest przecież ścigany z urzędu. Sąd wydaje nakaz leczenia, wyznacza choremu kuratora, a ten przychodzi i rozmawia. Pan Michał, trzeba przyznać, umiał rozmawiać. Nie każdy tak potrafi. Oni – ci jego podopieczni – oni mówili, że po tych rozmowach z nim, to czuli się jakby lepsi. A potem żuli arcydzięgiel, żeby ich opuściła trucizna.
– Czy ich leczył? Bo ja wiem? Tak i nie. Przecież nie osłuchiwał im płuc, nie kazał badać moczu, nie przepisywał żadnych recept, nie dawał tabletek. Nawet niespecjalnie pozwalał im się wygadać, zresztą źle się wyrażał o psychoterapii. Pani się może żachnie, ale ja bym powiedział, że on ich po prostu nawracał…
– Nie żachnęła się pani? To dobrze. Teraz takie czasy, że ludzie niektórych słów wstydzą się używać. Jakich? Różnych. Nieważne. On ich nawracał, ale jak to robił, to pani nie powiem. Tak, czasem o tym opowiadał. Tyle razy mi mówił, a ja dalej jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić.
– Pani by mogła? Niech Pani spróbuje... Powiedzmy, że on dostał od sądu nadzór nad rodziną. Proste. Dowiedział się, że rodzice piją, że nie pracują, że mają dwoje dzieci. Zebrał się w sobie, jedzie do nich, żeby im wytłumaczyć, co i jak. No i teraz właśnie trzeba to sobie jakoś przedstawić. Jedzie, już jest blisko, ale oni przecież jeszcze go nie widzą. Przeciwnie: widzą, że jest świetnie, że tak pięknie im się mieszka, że taka fajna impreza, takie super śpiewy i prawie tańce, jakby w jakimś k…wa zamku. I widzą te wszystkie potrawy na stole i Zdzicha Soszkę, co przyszedł do nich obładowany k…wa jak zamorski kupiec. A oni teraz za stołem jak k…wa król i królowa, to jak się nie cieszyć i nie śpiewać. Czas wobec tego płynie im i szybko, i wesoło. Ich zamek huczy, cały drży radością, świeci splendorem. Co tam zresztą zamek! Cały świat cieszy się razem z nimi i cały wtóruje ich chęciom, bo jeśli czegoś naprawdę chcesz, to cały świat ci w tym chceniu pomaga, całe niebo i wszystkie gwiazdy. Robi się wieczór, wychodzą więc na zewnątrz właśnie po to, żeby zobaczyć te gwiazdy, które im pomagają i nawet wołają do nich po imieniu. A po chwili widzą nagle, że dwie z nich spadły przed furtką i stoją tam jak dwa gorejące słońca. O jasny gwint! Patrzą w te słońca, zakrywają oczy ręką przed ich blaskiem i zmysłom własnym nie dowierzają, że tam obok tych słońc stoi k…wa czarodziej. Wygląda więc po prostu na to, że on na tych słońcach k..wa do nich przyleciał, a teraz nie tylko stoi, ale jeszcze rękę do nich wyciąga. O, cholera! On wyciąga rękę, jakby chciał ich pozdrowić, ale tak naprawdę wcale ich nie pozdrawia tylko k…wa czaruje! Cofają się odruchowo, zasłaniają oczy, ale i tak czar ich dopada. Dopada ich ta zła moc, wbija ich w ziemię, tak że tylko dzielny Zdzich nagle woła wielkim głosem „chodu!” i chroni się przed nieczystą siłą w głębokich ciemnościach stodoły. Ach! Co teraz będzie? W co ich ten chch. zamieni? Stoją i słyszą, że on coś mówi. Że wypowiada jakieś magiczne formuły, coś jak „dobry wieczór”, albo inne k…wa zaklęcie. Gwiazdy przy furtce zgasły, ale oni i tak widzą, jak on do nich idzie, a razem z nim idzie ten jego nieznośny czar, idzie ta moc okropna i wszystko zmienia w coś innego! Patrzą i oczom własnym nie wierzą! Te wszystkie łukowate sklepienia, okna z witrażami, te dywany na podłogach, arrasy na ścianach – gdzie one teraz są? I gdzie ta zastawa stołowa z miśnieńskiej porcelany, co odmieniała swój wygląd jak cztery pory roku, gdzie srebrne półmiski, pieczone gęsi, bażanty, gdzie zamorskie trunki w kryształowych pucharach, gdzie muzyka, gdzie to wszystko się k…wa podziało? Gdzie ich korony, gdzie sobolowe kołnierze, muślinowe koszule, aksamitne peleryny i buty z wężowej skóry? Boże! Przecież ten ich pałac to k…wa jakaś chałupa kryta pordzewiałą blachą! Ich witraże to kawałki tektury powtykane zamiast szyby! A ściany? Jezusie Nazareński! Przecież one wcale nie są zakryte arrasami tylko pobazgrolone flamastrami, jak jeszcze dzieci były mniejsze. Stół też nie lepszy – z jednej strony podparty cegłami, a na tym stole dwa poobtłukiwane talerze i dookoła nich narozwalane stare kości, puste butelki, spleśniałe kromki, puszki po piwie i dwa kwaszone k…wa ogórki! A oni sami? Co z nimi! Przecież on zaraz ich zobaczy z bliska, a oni prali ciuchy nie wiadomo kiedy! Co to zresztą za ciuchy, raczej łachy! I może nawet zechce zobaczyć ich z bliska, a u nich przecież gęby jakieś takie brudne – z sińcami, z jakimiś strupami i mierzwą zamiast włosów! On może zechce zobaczyć ich twarze, a oni żadnych przecież twarzy już k..wa nie mają, tylko zakazane k..wamordy! Co za wstyd! Boże! On pewnie będzie chciał podać im rękę, a oni nawet rąk nie mają czystych i żadnych mebli, bo wszędzie siedzi brud gruby jak dywan!
– Dobry wieczór! – Ona widzi, że czarodziej jest już blisko, więc nagle chowa się za mężem i właśnie wtedy – osłonięta od złych mocy – właśnie wtedy odzyskuje władzę w nogach. Właśnie wtedy leci za stodołę tak szybko, jakby chciała uciec z domu, jakby chciała uciec od męża, od ich życia, od samej siebie, uciec choćby na koniec świata. Uciec, położyć się w kukurydzy i płakać ze wstydu i żalu, płakać nad dziećmi, nad sobą, nad całą rodziną, płakać nad całym ich światem, wypłakać się do końca.
– Bry wieczór… – Jej mąż zostaje. On zawsze był mocniejszy. Na niego czar tak nie działa, jak na nią. Czarodziej tłumaczy mu teraz, kim jest i dlaczego do nich przyszedł. Pokazuje nakaz sądowy, pyta czy podjęli już leczenie, powtarza, że ono jest obowiązkowe. Jeśli sami się nie zgłoszą, to przyjedzie po nich policja i zaprowadzi ich na odwyk siłą. Potem pyta o dzieci – czy mają co jeść, czy mają się gdzie uczyć i gdzie teraz są. – Tu są. – Mąż mruczy teraz do czarodzieja coś o biurku – że zrobił im biurko, że przy biurku jest jeszcze klatka z chomikiem, żeby im ten chomik umilał czas spędzany na odrabianiu lekcji.
– Tu nie ma żadnego biurka. Chomika też nie ma. A dzieci uciekły do sąsiadów, jak zaczęliście imprezę i siedzą tam teraz przed telewizorem. – Czarodziej mówi spokojnie, ale i tak słychać, że stracił cierpliwość.
– Może i tak… – Jej mąż niespodziewanie dla samego siebie podnosi wzrok i widzi, że faktycznie nie ma nie tylko pałacu, ale i klatki z chomikiem, i biureczka. Podnosi wzrok, ale zaraz opuszcza, bo próbuje sobie przypomnieć, co mogło stać się z dziećmi, przecież mają dwóch synów w podstawówce. Pawełek i Michaś. Może poszli grać w piłkę, może gdzieś tu są, tylko trudno zauważyć, bo straszny bajzel. Tak straszny, że można się ze wstydu zapaść pod ziemię. Nie ma żartów. Patrzy na swoje buty, dziwi się, czemu takie brudne i czuje, jak się zaczyna zapadać i jak w czymś grzęzną mu nogi, jakby w bagnie i już się zapadł prawie po pachy! Chce się wyrwać, ale jakoś nie może i dopiero czarodziej, który to widzi, rzuca mu na ratunek zaklęcie – że nie chce ująć w raporcie tej dzisiejszej wizyty; że przyjdzie za tydzień, a oni w tym czasie zgłoszą się na leczenie i trochę się ogarną. Dopiero od tego zaklęcia pierzcha zła siła.
– Więc mówi pani, że to jeszcze nie jest nawrócenie? Może i nie. Ja się na tym nie znam. Jak mi pan Michał o tym opowiadał, to mi się wydawało, że jest. Że od tego właśnie się zaczyna – że człowiek widzi nie to, co mu się wydaje, ale to, jaki naprawdę jest – jaki nędzny. Ale jak pani mówi, że nie, to się nie upieram…
– Gaduła? A no może i jestem gaduła. Czasem i tydzień minie, a człowiek leży i nie ma do kogo się odezwać, więc się w nim składają rozmaite opowieści.
– Że bajki? Może i bajki. Teraz wszędzie tego pełno. Włączy pani telewizor, posłucha, co tam mówią, to sama pani przyzna…
– Rozumiem. Pani tylko sprawdzone wiadomości. Dla portalu. I żeby było krótko. No to nie wiem, co jeszcze mógłbym pani powiedzieć... Ja krótko nie umiem. Do widzenia.
***
– Chodź, chodź, Sobek! Kładź się od razu i przykryj kapą, bo widzę, żeś zimny jak trup. Chodź, nie bój się! To ja, Michał. Ryby ci nie uciekną. Mam w lodówce ze dwie w puszce, to sobie złowisz. Kieliszeczkiem cię tylko nie mogę ugościć, bo byś zaraz poszedł w tango. I nie mów mi Sobek, że nie wiesz o czym mówię, bo na pewno wiesz lepiej niż ja. Przecież nie o mnie w tym wszystkim chodzi. Co ja mogę wiedzieć? Tylko Pan Bóg o piciu wie wszystko. I o tobie też. A ksiądz, to tylko tyle, co mu na spowiedzi powiesz, a i to podobno zaraz zapomina. Ale to oczywiście nie zmienia faktu, że w intencji jego zdrowia ty pierwszy powinieneś na mszę dać, bo przecież nie mnie, tylko ciebie z pierdla wyciągnął. Gdziekolwiek jest, należy mu się nasza wdzięczność.
A swoją drogą Sobek, to ja do tej pory nie mogę pojąć, po coś ty się wtedy tak do tego pierdla zapalił. Ja wiem, że twój starszy brat wtedy siedział i naopowiadał ci, jak tam jest świetnie, jakie życie i że jak tam pójdziesz, to będziesz git-człowiek i w ogóle facet pełną gębą, bo on ma tam kontakty i w ogóle jest szychą. Ale żeś ty temu swojemu Pawełkowi tak łatwo dał wiarę, to się dziwię. Ksiądz nieraz mi opowiadał, jak wtedy do was zachodził i jak cię spotkał. Dokładnie mi powtórzył, że cię pytał, co chcesz robić, gdy skończysz szkołę, a ty mu od razu, że pójdziesz do więzienia. I nie mów, że on cię nie ostrzegał, nie tłumaczył, że ten twój Pawełek wcale tam gwiazdą żadną nie jest i przed nikim cię nie obroni.
I nie udawaj mi tu, że śpisz, jak do ciebie mówię. Bo właśnie chciałem cię jeszcze Sobek spytać, co to za manię miałeś po tym pierdlu, żeś się na asfalcie kładł jak nieżywy? Musisz przecież pamiętać, jak się wtedy na piwo do Kukiełki zaglądało i jak tam było wesoło. Wychodziło się i trudno było trafić do domu. Nie tylko tobie. Masz rację. Tyle, że innych alkohol grzał i woleli się pokładać w rowach, bo tam chłodno. A tyś miał odwrotnie. Chyba robiło ci się zaraz zimno i dlatego najbardziej podobało ci się kłaść na asfalcie, który w nocy był ciepły jak popiół.
– Coś o tym słyszałeś? No widzisz. Ludzie ci opowiedzą, jak było. Droga przeważnie stała pusta, ale jednak od czasu do czasu ktoś jechał. No i właśnie raz się tak zdarzyło, że jakieś małżeństwo wracało z wakacji, bo ich tak GPS na skróty poprowadził. Na szczęście nie za szybko i na długich światłach, więc on odbił kierownicą i zaraz się zatrzymał. Ona wyskoczyła pierwsza, patrzy, czy może ofiara wypadku, ale żadnej krwi nie widzi. Wtedy zaraz za nimi zatrzymało się drugie auto i tak dyskutowali, że trzeba wezwać pogotowie, aż na to nadszedł Jacuś Pachołek z rowerem i im wytłumaczył, że to ty. Że u ciebie taki obyczaj, po pijaku spać na asfalcie. Podobno zepchnął cię jakoś do rowu, a oni popukali się w głowę: „co to w ogóle jest, co to za wiocha?!!”. I odjechali z piskiem opon…
***
– Na wieki wieków, amen. Dobrze, że ksiądz przyszedł. Tak, to ja prosiłem. To dlatego, że Sobek już strasznie słaby. Czy żyje? Chyba tak, ale co to, proszę księdza, za życie... Siedzi sam, bo rodzice dawno nie żyją. A jego brat Paweł, co wyjdzie z więzienia, to zaraz tam wraca, bo mówi, że na wolności już nie umie się odnaleźć. Sobek też zresztą nie umie. Ożeniłby się drugi raz, to by go żona wyprowadziła na ludzi. Ale jak mu pierwsza umarła, to drugiej nie za bardzo szukał. Za robotą, owszem, chodził, ale tu żadnej roboty nie ma. Łaził trochę po budowach, to znów do Anglii wyjechał do synów na parę miesięcy, ale w zimie to tylko ryby łapał i pił, nic więcej.
– Tak, pewnie że zachodziłem do niego. Miałem nad nim sądowy nadzór. Tak jakby. Gdyby nie to, zapiłby się na śmierć. A tak, to przynajmniej raz na jakiś czas musiał przejść odwyk i to go trzymało. Czasem też miał i inne przebłyski. Raz wrócił z Anglii taki jakiś odmieniony, że pół roku nie pił. Pytam się go, co tam się stało, lecz on nie chciał o tym mówić. Dopiero po miesiącu czy dwóch jakoś tak siedliśmy wieczorem, słońce akurat zachodziło za Warszawę.
– Ach, panie Michale, panie Michale… – i zaczął mi opowiadać, jaką miał przygodę w pociągu. Wsiadł w Poznaniu do ekspresu, tłok był, więc kupił sobie pierwszą klasę i jakiś czas był w przedziale sam. Zdążył nawet piwko jedno wypić i właśnie miał zamiar się zdrzemnąć, gdy nagle – puk, puk – wsiada dziewczyna i zaraz rozkłada laptopa, żeby coś na nim pisać. I powiedział mi, że najpierw nawet wydawało mu się, że już się zdrzemnął na dobre i że ona do tej jego drzemki przyszła, a nie do przedziału. Nic więc się nie odzywał, żeby się nie zbudzić, aż tu nagle konduktor przychodzi, sprawdza bilety, po czym okazuje się, że ona ma drugą klasę, a do pierwszej to całkiem przez pomyłkę. Że po prostu szukała jakiegoś cichego przedziału, żeby popracować. Zaraz też zerwała się do wyjścia, ale wtedy Sobek też się zerwał do konduktora, że on zrobi tej pani dopłatę, niech sobie tu w spokoju pracuje. Ona, że nie. Konduktor, że tak, bo już od Sobka stówę złapał, no i raz dwa się skończyło. Została, zaczęła Sobkowi dziękować, że tak jej głupio, że ona, że doktorat pisze o takim jednym pisarzu. Że właśnie na konferencję jedzie do Warszawy, a tu jeszcze referat trzeba skończyć, więc jest Sobkowi naprawdę bardzo wdzięczna.
– Naprawdę bardzo panu dziękuję! – powiedziała i odgarnęła z czoła długie włosy, a Sobkowi zaraz kolana zmiękły, bo mu się zaczęło wydawać, że takich długich i pachnących włosów to jeszcze w życiu nie widział. Ona więc pisała, a Sobek z pół godziny myślał, o co by tu ją zapytać, żeby nie wyszło głupio i żeby nie poczuła, że on po jednym piwku i ma nieświeży oddech. Byłby więc pewnie w ogóle o nic nie zapytał, gdyby ona nagle nie wyjęła z plecaczka puszeczki Warki, nie zaczęła popijać i gdyby dyskretnie nie beknęła w rękaw bluzki. Więc potem mi mówił, że to beknięcie najbardziej mu pomogło. Zapach piwny mile rozszedł się po przedziale, a jemu od razu przyszło do głowy, że zapyta, o czym ten referat i co to w ogóle za pisarz, ale w sumie to najpierw zapytał o coś całkiem innego.
– Pani pracuje na uczelni?
– Nie… – Podniosła głowę znad laptopa i nagle zaczęła mu opowiadać, jak to z nią jest. Że doktorant to nie ma szans na stałą pracę, że tylko śmieciówki, że ona czasem posiedzi ze dwa miesiące w kasie, w tej czy tamtej galerii, albo w jakiejś kawiarni stanie za barem, bo z czegoś trzeba za mieszkanie zapłacić, z czegoś się utrzymać, a z domu nie ma sumienia ciągnąć. Że wyjedzie do Anglii, tylko chce skończyć ten doktorat, a niewiele jej w sumie brakuje. Mówiła też Sobkowi, ile można na zmywaku w Anglii wyciągnąć i on też by mógł jej coś o swojej pracy powiedzieć, ale się wstydził. A jak zaczęła o tym swoim pisarzu, to już całkiem się rozgadała i nawet powiedziała Sobkowi, że ma mówić do niej Andżelika i może też wejść na jej facebooka. Zapytała też zaraz czy Sobek ma facebooka, więc on się zasmucił, że nie ma, a ona się uśmiechnęła i mówiła mu o tym swoim pisarzu, jaki świetny, że nie podlizuje się nikomu, nie opisuje wipów czy jakieś pindy z korporacji, ale zwykłych ludzi, a nawet rozmaitych meneli. Zaczęła mu też czytać fragmenty jednego opowiadania o starym złodzieju, a Sobkowi wydawało się, że ona o jego ojcu czyta, bo prawie wszystko się zgadzało. Więc nawet ucieszył się, że za oknem pojawiła się już Warszawa, że trzeba było się zbierać. Wstał z ulgą, bo miał wrażenie, że ona zaraz zacznie czytać coś takiego, co już nawet nie o jego ojcu mówi i nie o tym, że ich rodzinie kiedyś kuratora sądowego przydzielili, tylko o nim samym i dopiero wtedy będzie musiał najeść się wstydu. Zresztą może i faktycznie się najadł, bo – tak jak mówię – wrócił jakiś zmieniony, zaczął dom remontować, z obejścia powywoził graty, które walały się tam od dziesięcioleci i sam też jakoś schludniej zaczął wyglądać niż dawniej. Pisałem więc o nim raporty, że się zmienił i że mój nadzór już właściwie nie jest potrzebny…
– Tak. Ksiądz nic nie mówi przez grzeczność, a ja zagaduję niepotrzebnie… Nie można się wyspowiadać za kogoś, choć czasem by się chciało. Nawet, jak jest się sądowym kuratorem. Sobek musi sam, ja wiem. Ja wiem, że oziębły. Zmarzł nad wodą. Jak się rozgrzeje, to powie.
– Czy oddycha? Mi się wydaje, że nie za bardzo… A ja ? Też jakoś słabo. Sam nie wiem. Dawniej oddychałem, ale teraz jest mi już wszystko jedno. Nie zwracam na to uwagi. Nieważne. Jak Sobek się zbudzi, to sam powie, co ma na wątrobie. A my może chodźmy do kuchni, bo tu jakoś zimno. Chodźmy do kuchni, a Sobek nich odpoczywa w pokoju. Jak wstanie, to niech ksiądz go zapyta, kiedy był ostatni raz do spowiedzi, bo mi się wydaje, że przed Wielkanocą.
– A ja? Kiedy byłem? Też przed Wielkanocą. Czy mógłbym teraz? Pewnie! Jak ksiądz uważa… Mi nie przeszkadza… Pokutę wypełniłem. A co do grzechów, to sam nie wiem, co powiedzieć, bo nowych nie mam tak dużo, ale za to starych przypomniało mi się tyle, że niech Bóg broni… Zresztą, źle mówię, że mi się przypomniało. To nie o przypomnienie chodzi, ale o to, że nagle zobaczyłem, ile jest złych rzeczy w moim życiu, których w ogóle nie zaliczałem do grzechów… Z nowych zaś to chyba to, że słabo się modlę i że tych dwóch, co pytało o działkę, niegrzecznie pogoniłem. Inna rzecz, że oni też za bardzo grzeczni nie byli, bo jak im powiedziałem, że nie sprzedam, chyba że umrę, to ten starszy nie musiał mi wcale mówić, że to już niedługo. Jakby tego nie powiedział, to bym ich nie zwyzywał, ale tak to już jest, że człowiek najpierw innych zwyzywa, a jak już sobie pójdą, to żałuje.
– Tak, tych dawniejszych, których nawet nie czułem, też żałuję. Człowiek gonił za tym, co nieważne, a najważniejsze sprawy zaniedbywał. Widział cudzą głupotę, a swojej własnej – nie. A głupota to nie włosy. Sama z wiekiem z głowy nie wypadnie. No więc dużo mam tych grzechów, nie tylko picie. Więcej niż mi się zdawało. Teraz widzę, jak to było i kim właściwie byłem, a raczej nie byłem dla najbliższych – dla własnej żony, dzieci… Szkoda gadać… Sama nieuważność, niesumienność, nieczystość, niestaranność, nieumiarkowanie, nieczułość i niewdzięczność też, bo człowiek powinien Bogu dziękować za wszystko.
– Tak, więcej na razie nie pamiętam…
***
– To ty, Jasiu? Siadaj, mów, jak ci tam w tym czyśćcu… Tak, to ja, Michał… Może napijesz się melisy? Mam tu w doniczce, wrzucę parę listków, tylko trochę wody zagotuję. Chyba, że wolisz inne liście czy korzenie. Mam, co zechcesz – kozłek, mięta, mniszek, arcydzięgiel. Mam wszystko. Zbieram suszę i rozdaję ludziom. Nie, nie sprzedaję, bo mi już pieniądze do niczego nie są potrzebne. Lepiej powiedz, co tam u ciebie…
– Nic? W sensie, że jakiś brak, czy że nie możesz nic powiedzieć? Mówisz, że jedno i drugie… Rozumiem... Im człowiek mniej za pieniądzem goni, tym więcej rozumie. A ten, co w ogóle nie goni, zaczyna rozumieć wszystko. No powiedz, czy nieprawdę mówię, Jasiu… Ty wiesz, że prawdę. A prawda jest taka, że Warszawa rośnie, a my znikamy, Jasiu. Nic nie zrobisz. Zechcesz popatrzeć, jak się łąka Jacusia Pachołka zieleni na wiosnę, to zobaczysz tylko, że tam domy szeregiem stoją… Na mojej ziemi też się pojawią, tylko na razie czekają, aż umrę. Bo to, że Antoni umarł, to ci już pewnie mówiłem. Na jego i na moim mają stawiać te nowe szeregowce i to będzie już koniec. Ja jestem ostatni z tych wszystkich starych, co tu mieszkali. Nowi ludzie, nowe domy, kapliczka tylko na rozdrożu ta sama, ale i ją podobno mają gdzieś przesunąć, albo i zburzyć, jak zaczną robić wykopy pod budowę. Zebranie nawet ostatnio było w gminie o tych planach i mówili, że teraz wszędzie ma być nowocześnie – żadnych starych krzyży przy drodze, jakichś smutnych figurek i innych rupieci. Tak powiedzieli, więc sam już nie wiem, co to za jedni i o co im chodzi.
– Co robię? Przeważnie leżę. Dużo teraz śpię i wszystko robię jakby we śnie. Ostatnio szukałem przez sen pana Michała, który u mnie mieszkał. Śniło mi się nawet, że była tu policja, potem jakaś dziennikarka, a na końcu ksiądz. I dopiero on mi wytłumaczył, że ten pan Michał to przecież ja sam, to znaczy taka jakby moja najlepsza cząstka. Ksiądz, to ksiądz, Jasiu… Pięknie o tym mówił, nawet jakoś tak zgrabnie to nazwał: „człowiek wewnętrzny”, więc od razu pomyślałem, że to mogłoby się spodobać mojej mamie. Pewnie pamiętasz, że ona, jak była trzeźwa, to bardzo takie słowa lubiła. Zwłaszcza pod koniec życia, jak już leżała w szpitalu. Paweł był wtedy w ósmej klasie, ja w szóstej. Uciekłem z lekcji i pojechałem do niej. Leżała chudziutka, blada jak opłatek, a jak podszedłem, to zaczęła mówić, żebym pamiętał, że jestem Śmierciak, a Śmierciaki zawsze mają swoją godność. Tak właśnie powiedziała, więc potem już uciekałem z lekcji co drugi dzień, a czasem nawet częściej, żeby mi to powtarzała. Wreszcie tak mi to weszło w krew, że szkoła się skończyła i młodość się skończyła a ja dalej uciekałem. Uciekałem do niej, chociaż jej w szpitalu już dawno nie było. Biegłem do niej, chociaż ona już dawno była w grobie. Uciekałem na cmentarz, między zielone wianki, pomiędzy lampiony i kwiaty w doniczkach. Leciałem do grobu i dopiero wczoraj ksiądz mi wytłumaczył, że ja tak od życia swojego uciekałem i od tego, że się w tym życiu czułem śmieciem. A jeśli uciekałem od ludzi, to dlatego, że oni widzieli we mnie tylko śmiecia, a jeśli uciekałem do mamy, to dlatego, że tylko dla niej nigdy nie byłem śmieciem…Tak…
– Niepotrzebnie? Mówisz, że niepotrzebnie tak uciekałem… Może i masz rację. Tyś zawsze był mądrzejszy, Jasiu. I w ogóle zaradniejszy, to może byś teraz do Sobka zajrzał. On tam odpoczywa w pokoju, na pewno się ucieszy.
– Nie? „Nie”, że się nie ucieszy, czy „nie” – że nie możesz zajrzeć?
– Co? Nic nie słyszę, Jasiu! Mów głośniej! Sobek to mój podopieczny. Próbuję go jakoś wyrwać z dna, ale on ciągle się zapada na nowo. Czasem, jak mnie widzi, to się zbiera na miesiąc czy dwa do kupy, więc jakby ciebie zobaczył, to może pozbierałby się na dłużej…
– Że co? Że Sobek to też ja sam? Taka moja cząstka, tyle, że ta gorsza? Może… Może masz rację, Jasiu... Tyś zawsze był inteligentny. I w ogóle lepszy. Jak już naprawdę nikt w klasie nie wiedział, kiedy był pierwszy rozbiór Polski, to pani patrzyła na ciebie jakoś tak, jakby mówiła – „wytłumacz, Jasiu, tym tumanom, bo nie mam już do nich siły” – i tyś nam zaraz tłumaczył, że w 1772. A kiedy pytała, kto wtedy dokonał zaboru i znów nikt nie wiedział, to nawet nie patrzyła już na nas, żeby się nie zdenerwować, tylko w okno, jakby to tam była odpowiedź, a nie w książce. Czasem nawet potem zastanawiałem się, co ona tam za oknem widziała, bo może to samo, co ja. Tyś zaraz się zgłaszał, że Ruscy, Niemcy i Austriacy, a mi się zdawało, że jak patrzę w okno, to widzę tych wszystkich chłopów z buteleczką pod sklepem i że pani też ich widzi. Że widzi tam może nawet swojego męża. I że może tak jak ja pyta sama siebie, co to jest za zaborca, który potrafi tobie zabrać więcej niż Ruscy, Niemcy i Austriacy całego świata razem wzięci, bo potrafi tobie zabrać samego siebie…
– Już idziesz? Nie? To dobrze. Zostań jeszcze chwilę. Zostań Jasiu, coś jeszcze chciałem ci rzec na koniec… Bo przecież to już koniec, Jasiu… Ty wiesz i ja też wiem. Nie ma to tamto. A ja na koniec chciałbym cię Jasiu przeprosić, żem cię wtedy, na tej zabawie tak pobił. To wcale przecież nie o Zośkę chodziło – że z nią tańczysz, a ona się do ciebie śmieje. I nie o to nawet, żeś tyś już wtedy był Warszawiak, głowę nosiłeś wysoko, a na nas wszystkich patrzyłeś jak na robactwo, które się pleni w smrodzie i żre szczaw z mirabelkami. Nie o to, Jasiu… Ty wiesz i ja wiem… Teraz pewnie zostawiłbym to wszystko Panu Bogu. Niech On sam ci przypomni. Ale wtedy mi się wydało, że to ja muszę ci o tym przypomnieć i ja muszę ci w oczy powiedzieć, że ty Jasiu kapuś jesteś i na ludzi donosisz. Że jak ja ci tego nie przypomnę, to nikt ci nie przypomni, nawet ty sam. Więc proszę cię teraz Jasiu o przebaczenie, bo te jedynki i dwójki, com ci wybił, to pewnie drogo kosztowały i na fotelu u dentysty też trzeba było długo siedzieć i może ci szczęka z bólu drętwiała…
– Nie drętwiała? No proszę… I nie tak bardzo drogo? To dobrze… Mówisz też, że te sztuczne, to nawet ładniejsze jak prawdziwe? Że tak się nie psują w grobie... No widzisz, Jasiu… Jak to mówią: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”… Przebaczenie to przecież ważna rzecz. Zwłaszcza po śmierci. Tyś może nie był przy śmierci swojej mamy, ale ja przy mojej mamie byłem do końca. Robiła się coraz bledsza, a mnie coś tknęło, żeby ją zapytać o to, co jest w życiu najważniejsze. Bo kto ci takie rzeczy ma powiedzieć, jak nie mama? I kto ma to lepiej wiedzieć niż ten, co już całe swoje życie przeżył i patrzy na nie jakby z góry? Tak było, Jasiu. Ona patrzyła na swoje życie jakby już z tamtej strony i to stamtąd powiedziała, że Łaska. Że ona jest najważniejsza.
– Zgadzasz się… No widzisz Jasiu… Ja też się zgadzam. Tobie może już niewiele tego czyśćca zostało, a ja dopiero mam zacząć, więc trochę się boję. Bo na co człowiek w takich chwilach może liczyć? – Tylko na Łaskę. Więc jeszcze na koniec, ale to już naprawdę na koniec, chciałbym cię Jasiu prosić, żebyś im powiedział, jak wrócisz. Żebyś powiedział mamie, tacie, naszym sąsiadom, że przyjdę. Może też daj im to na piśmie. Tu mam taką karteczkę, zaraz ci napiszę, to weźmiesz. Tak… To powinno wystarczyć. Michał Sobiesław Śmierciak. Tak. Tylko tyle… No, nie zapomnij.
Opowiadanie pochodzi z najnowszego tomu opowiadań Wojciecha Kudyby I co dalej? (Wydawnictwo Pewne 2020)