Nowy Napis Co Tydzień #093 / Kosą na sztorc pisane
Najpierw jest tytuł, a ten nie tylko intryguje czytelnika, ale również odsyła do tytułu innego. Adam Leszczyński, pieczętując swoją monumentalną książkę stemplem „ludowej historii”, świadomie nawiązuje do dzieła Howarda Zinna. Polski historyk rozpoczyna swoją książkę bez wstępu (niczym bez ostrzeżenia), za to pierwszym rozdziałem – mocnym i konkretnym. W początkowych rozdziałach nie poświęca dziełu amerykańskiego historyka ani zdania, ba, czyni to dopiero pod sam koniec. Grubo po pięćsetnej stronie Ludowej historii Polski spotykamy ciekawy i polemiczny głos z dziełem Amerykanina. Takie rozłożenie akcentów wskazuje, że Adam Leszczyński kieruje swoją książkę do konkretnego czytelnika: takiego, który bez skrępowania może wejść w dyskurs pomiędzy dzielącymi oceany ludowymi historiami. Czy nie jest to jednak czytelnik, który z racji przeczytanych lektur byłby tylko akademikiem? Jednocześnie Leszczyński chciałby, aby jego wizja „ludowej historii” była skierowana do jak najszerszego grona odbiorców. Sprzeczność? Niekoniecznie.
Wielka historia bezimiennych
Przypomnijmy, że Howard Zinn napisał kontrowersyjną historię USA, w której głos oddał tym, którzy byli go dotąd pozbawieni: Indianom, czarnym, kobietom, imigrantom. Ludowa historia Stanów Zjednoczonych powstała z odkrycia, że podręczniki przedstawiają dzieje USA jako świetlany pochód oświeceniowych zasad równości, tolerancji z demokracją na czele. Sęk w tym, że przybycie Krzysztofa Kolumba zapoczątkowało tendencje zupełnie odwrotne: ludobójstwo, rasizm, degradację środowiska oraz wyzysk jednych grup społecznych przez inne. Jak to jest, pyta Zinn, że o rdzennych Amerykanach czytamy tylko do momentu podboju Dzikiego Zachodu, zaś o Afroamerykanach tylko do momentu wojny secesyjnej? Co stało się z nimi dalej? Zniknęli? Autor przekonuje, że walka tych (oraz innych grup społecznych) trwa dalej, choć nie jest już nagłaśniana. Rasizm panował w USA jeszcze długo po drugiej wojnie światowej, podobnie wyzysk korporacji. Pomimo lansowania amerykańskiego snu od pucybuta do milionera, ten potężny kraj był rozdzierany przez nieustanną walkę pomiędzy niewielką grupą bogaczy a zwykłymi pracownikami.
Zinn wskazuje niewygodne punkty z historii Ameryki, które są niemal zupełnie nieznane, jak dwulicowość Abrahama Lincolna w sprawie abolicji, zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę pomimo przebywania tam amerykańskich żołnierzy, czy wreszcie sięgającą nawet do czterech tysięcy liczbę afgańskich ofiar cywilnych. Jedną z myśli przewodnich tej monumentalnej książki jest przeświadczenie, że USA potrzebuje ciągle jakiejś wojny, bo tylko ona zapewnia spoiwo tego targanego sprzecznościami państwa. Po 1945 roku Stany Zjednoczone stały się liderem w sprzedaży broni tylko po to, aby później walczyć przeciwko swoimi byłym kontrahentom. Dzieje USA to absurdalna spirala przemocy, ale równocześnie to właśnie wojny powodują gloryfikację Ojców Założycieli oraz prezydentów, marginalizując całkowicie głos obywateli. Ruchy społeczne lat 60. wpłynęły jednak nieodwracalnie na kulturę amerykańską, pokazując, gdzie naprawdę leży źródło demokracji. Howard Zinn uważa, że historia ma dwa oblicza – jedno w galowym mundurze, drugie odziane jest w łachmany. Pierwsze chętnie prezentowane, zaś drugie czynione niewidzialnym i niemym. Ludowa historiaStanów Zjednoczonych uważana jest za kultową i doczekała się wielu wydań, a każde z nich było uzupełniane i doprecyzowywane. Pomimo tego – statusu dzieła nieustannie aktualizowanego (swoistego neverending story, czy też work in progress) – pozostała książką stronniczą, podobnie jak galowy mundur wyciągany z szafy.
Czy cztery lata dzielące ukazanie się książki Howarda Zinna w języku polskim od pracy Adama Leszczyńskiego to czas wystarczający na przyjęcie się Ludowej historii Stanów Zjednoczonych nad Wisłą? Adam Leszczyński, tytułując swoja książkę Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania, wyraża przekonanie, że poziom edukacji i czytelnictwa wzrasta, a jego odbiorca zdołał już – nawet jeśli nie przeczytać od deski do deski prawie tysiącstronicowego Zinna – zapoznać się z ideą „ludowej historii”. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy Zinn przyjął się nad Wisłą, widać jednak, że Leszczyński niejako asekuracyjnie rozbudował swój tytuł, dodając jeszcze dwa zdania: Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania. Otrzymujemy zatem monumentalne dzieło, dla którego trudno znaleźć jeden tytuł. I znowu, nie uważam tego za błąd, bowiem cała praca Leszczyńskiego otwarta jest na burzenie narodowych mitów samozadowolenia i zagrzewa wręcz do dyskusji. Tu nie ma mowy o spokojnej lekturze. Są emocje, fakty odarte z przykrywającego listka literatury z narodowego kanonu ku pokrzepieniu serc, są wreszcie konkluzje – tyleż bolesne, co i prawdziwe.
Lud stoi w błocie ciemny, tępy i pazerny
Autor tej książki zawsze stoi po stronie słabszych i stara się im oddać głos. Źródła bardzo często to utrudniają, ponieważ zostały wytworzone przez elity i przedstawiają wydarzenia z jej perspektywy. To zresztą naturalne; źródła historyczne zazwyczaj są wytwarzane przez społeczne elity. Jesteśmy jednak na nie skazani.
– wyznaje niemal z siłą manifestu Adam Leszczyński. To bardzo ważne wyznanie, bowiem zawiera w sobie moc i słabość Ludowej historii Polski. Słabość, bo jeśli wczytamy się w te zdania, to autor przyznaje się do swojej stronniczości („zawsze po stronie słabszych”) i ściąga na siebie zarzuty dziedziczenia błędów Zinna. Moc, bowiem Leszczyński zupełnie świadomie przyznaje się, że pisze wyraźnie historię nieobecną, a ona złożona będzie z buntu, walki, oporu, sprzeciwu, rabacji i strajku. Ale także z bezsilności, upokorzenia, okaleczeń, tortur i zabójstw. Ludowa historia Polski dokumentuje wieki wyzysku, stając się jakimś niepojętym, kilkusetstronicowym słownikiem panowania jednych nad drugimi. Same powinności chłopa wobec pana to istne szaleństwo katalogowania. Stróża, powołowe, krowne, wieprzowe, gąsiorowe, łanowe, poradlne, podworowe, podwoda, dymowe, podymczyzna, narzaz, stan, psarskie, bobrowe, sokołowe… No i meszne, czyli opłata za odprawianie mszy. Nazbyt łatwo schowano te nazwy za terminami o przepastności worków bez dna, jak pańszczyzna i dziesięcina. Daniny wszelakie zbierane od ludności wiejskiej, to sam rdzeń istnienia państwa. Bez nich państwo nie ostałoby się.
Nikt rzecz jasna systemu ucisku i wyzysku nie zaprojektował. Nie było wśród szlachty czy możnych nikogo, kto miałby podobny horyzont i wystarczająca władzę. Budowały go tysiące – a zapewne setki tysięcy – indywidualnych decyzji: wzrostów obciążeń, ograniczenia praw chłopów do wyjścia, przywiązywanie ich do ziemi, odbieranie im prawa do ubiegania się o swoje na drodze prawnej. Powstał w wyniku racjonalnych działań – dbających o materialną korzyść – osób w ciągu stu kilkudziesięciu lat, bo tyle czasu trwało przekształcenie kmieci płacących czynsz i symboliczne daniny w pracy i naturze w pańszczyźnianych poddanych, którzy nie mieli nawet do kogo odwołać się w obliczu przemocy ze strony właściciela dóbr.
Jak zatem sankcjonowano ten ustrój przemocy? Odwołując się do mitów. Chłopi mieli wywodzić się od biblijnego Chama, który nie okrył swego ojca Noego. Odtąd przekleństwo Chama miało być odmalowane w ciele i zachowaniu: ciemny, tępy, pazerny, brudny i śmierdziący, a nade wszystko leniwy. Mit tak silnie zakorzeniony, że kiedy Leszczyński prezentuje poglądy polskiej historiografii na temat pochodzenia podziału na chłopów i panów, to najdelikatniejszy w wyjaśnieniu tego zjawiska jest głos Joachima Lelewela: „nie wiem, ale zawsze tak było”. Autor Ludowej historii Polski czyta akta sądowe, pamiętniki szlacheckie i te nieliczne chłopskie, rozporządzenia władz i stawia pytania wolne od dotychczasowych oczywistości. Jak to pogodzić, zastanawia się, że szlachcic głosi pochwałę życia wiejskiego i nie ma żadnej refleksji, jakim kosztem jest to zrealizowane? Jeśli niesprawiedliwość jest dla szlachcica naturalna, a dowód poddaństwa znajduje w fizjonomii chłopa, to zasadnym jest pytanie o… rasizm. Adam Leszczyński wielokrotnie zestawia sytuacje chłopów na wsi polskiej z sytuacją czarnoskórych niewolników w amerykańskich plantacjach bawełny. I choć nie wyciąga nazbyt łatwych (i efekciarskich) wniosków, dostrzegając złożoność sytuacji (na przykład możliwość odwołania się do sądu przez chłopa, jak również przykłady wygrania takowych procesów), to zasiane ziarno niepokoju kiełkuje w czytelniku.
Tezy Leszczyńskiego
Monumentalna Ludowa historia Polski ma układ chronologiczny, z ciekawą periodyzacją, gdzie pierwsze skrzypce odgrywają nie kolejne powstania narodowe i konflikty, ale sytuacja tych, dla których nie było dotąd miejsca w podręcznikach historii. Zwróćmy uwagę na tytuły rozdziałów oraz przyjęte ramy czasowe: Koniec niewoli 1768–1864 czy Kapitalizm na peryferiach 1864–1944. Brzmią one obrazoburczo dla dotychczasowej historii pisanej z perspektywy sumiastego szlachcica czy romantycznego powstańca. Zwłaszcza ten pierwszy z przytoczonych jest kijem włożonym w szprychy koła historii uświęconego myśleniem o narodowych zrywach i chwale pokonanych. Upadek Pierwszej Rzeczpospolitej stwarzał znacznie więcej możliwości poprawy prawnej i ekonomicznej sytuacji chłopa, niż dawała jego ojczyzna. Pańszczyzna upadła „w dużym stopniu rękami państw zaborczych, przy wytrwałym i konsekwentnym oporze dużej części polskiego ziemiaństwa, które wykorzystywało każdą możliwość – legalną i nielegalną – aby do tego nie dopuścić”, pisze Leszczyński. Utrzymanie systemu pracy przymusowej było dla szlachty, jak również oświeceniowej elity aż po romantycznych powstańców, istnym rdzeniem polskości. Zdaje się, że bez chłopa pańszczyźnianego Rzeczpospolita przestaje być sobą, traci rację bytu. Upadek I Rzeczpospolitej to zderzenie państwa anachronicznego z państwem nowoczesnym, które zdążyło wypracować już rozwiązania prawne i ekonomiczne. Czy zatem nie było żadnych sensownych prób zmiany sytuacji chłopów, pozbycia się spośród siebie myślenia bazującego na wyzysku? Były. Ale powstały w sposób, który bardziej zawstydza niż przynosi usprawiedliwienie. I tu dochodzimy do dwóch zasadniczych myśli książki Adama Leszczyńskiego. Brzmią one gorzko i zawstydzająco. Pierwsza została już zasygnalizowana: to zaborca dał wolność. Druga zaś nie ustępuje tej pierwszej: jeśli były jakieś próby zreformowania ustroju przemocy, to jedynie w momencie zagrożenia suwerenności. Śluby lwowskie złożone pod presją potopu szwedzkiego, enigmatyczne zapowiedzi Sejmu Wielkiego, które przybrały postać worka pojęciowego, jakim stała się „ochrona prawna” zapisana w Konstytucji z 1791 roku, czy kolejne reformy rolne zapowiadane w obliczu upadku państwa. II RP ustawę o reformie rolnej przyjmuje 15 lipca 1920 roku, czyli na miesiąc przed bitwą warszawską. W tym czasie wojska bolszewickie zbliżają się do stolicy, a wojsko polskie nieustannie się cofa, oddając coraz więcej terytoriów. Słowem, II RP znajduje się w rozsypce. Po zwycięskiej bitwie ustawę skierowano do dalszych prac i ostatecznie weszła w życie pięć lat później w kształcie dalekim od pierwotnie ogłoszonego. W czasach okupacji każdy obóz polityczny miał własny plan reformy rolnej, ale udał się on tylko komunistom. I to tylko przez pierwszych kilka lat, bowiem kolektywizacji ostatecznie zaniechano. Sprawa chłopska, jak nazywają to podręczniki historii, staje się zatem problemem, który wszyscy widzą, ale poruszają jedynie wtedy, gdy trzeba zasilić liczebność armii. Nie dziwi zatem, że II RP, państwo, które odzyskało niepodległość, nie wzbudza zaufania wśród chłopów. Powszechną obawą z pierwszych lat istnienia suwerennego państwa jest ta przed powrotem pańszczyzny… w zachowaniu wojska polskiego rekwirującego żywność i brutalnie odnoszącego się do chłopów (Johen Böhler nazywa ten okres nawet „wojną domową”
[…] stałe stosowanie kar poniżej minimalnego wymiaru ustawowego i uniewinniania winnych wykroczenia przyczyniło się do podważenia w społeczeństwie poczucia obowiązku przestrzegania ustaw o pracy; robotnik wychodził z sądu ze świadomością zdwojonej krzywdy, zaś przedsiębiorca – z przekonaniem o możliwości dalszego bezkarnego łamania ustaw.
W PRL, kraju robotniczym, miało być inaczej, a było niemal tak samo. Strajki były dozwolone, ale tylko w sektorze prywatnym. Zresztą, gdy już się pojawiały, to panicznie obawiano się tego słowa, i zamiast „strajku” gazety pisały o „nieuzasadnionych przerwach w pracy”. Robotnik nie powinien bowiem strajkować, bo jest równocześnie współgospodarzem i współwłaścicielem zakładu pracy. Jednocześnie będąc świadomą częścią proletariatu, nie będzie przecież występował przeciw partii (robotniczej) ani krajowi (też robotniczemu). PRL okazał się, a to jest okrutny żart historii, spadkobiercą zarówno i RP, jak i II RP w paternalistycznej postawie państwa wobec robotnika i chłopa. Państwo staje się ojcem, który wie lepiej I z którego dobroci i wyrozumiałości wieść trzeba niezmienne życie.
Czyja jest Polska?
Użyłem już nie raz w trakcie tej recenzji wobec Ludowej historii Polski określenia monumentalna. Adam Leszczyński starał się z rozsypanych elementów, często niewidocznych w źródłach historycznych, jak I z powodu naszych narodowych przyzwyczajeń (a może raczej „narodowych wad wzroku”) stworzyć jeden obraz. Nie jest on spójny i przypomina raczej niejednorodny collage niż statyczny wiejski pejzaż z odległym dworkiem szlacheckim w tle. Jest tego świadom autor, który nie boi się wskazać rzeczy zaskakujących, jak mieszczan ubierających się i pozujących na szlachtę, czy chłopów pożyczających pieniądze szlachcie. Leszczyński nie stroni od prowokacyjnych pytań, które okrasza ponurymi żartami historii. Nawet jeśli czytelnik zgubi się w gąszczu przykładów i ponad dwóch tysięcy (!) przypisów, to z pewnością zapamięta takie sformułowania, jak to, że PRL bijąc protestujących robotników w istocie powtarzała metody carskiej policji. Lub to, że wprowadzając ZOMO – a nie wojsko – do tłumienia wystąpień w trakcie „polskich miesięcy”, zmniejszyło liczbę ofiar. Akademiccy historycy pewnie będą punktować w swoich recenzjach zastosowaną metodologię, przyjęte cezury czasowe, doprowadzenie narracji jedynie (!) do roku 1981 lub stronniczość w doborze źródeł (mnie akurat zabrakło odczytania Trylogii Sienkiewicza jako „mitologii panowania”). Zapewne też wskazywać będą potknięcia, jak te, gdy autor z roztargnienia dodaje rzymską jedynkę i zamiast II RP czytamy o III RP (strona 471; dzięki klarownej narracji autora błąd nie wpływa na lekturę). To wszystko uważam za rzeczy drugorzędne. Najciekawsze są bowiem te pytania, które stawia Ludowa historia Polski: Co myśli sam chłop zginający plecy pod szlacheckim batem? Dlaczego szlachcic nie widzi niczego niestosownego w swojej uderzającej go ręce?. Ale najciekawszym, najbardziej istotnym jest to pytanie, które tak genialnie przewija się przez obejmującą wiele wieków narrację Leszczyńskiego: Czyja jest ta Rzeczpospolita odmieniania przez kolejne cyfry z przodu?
Adam Leszczyński zwrócił nam, współczesnym, wielkie obszary historii dotychczas nieobecnej. Oto teraz zamiast chwalić się, że pradziad herbowy miał zamek i dworek szlachecki – utracone hen, gdzieś tam, daleko – mam większy powód do dumy, mówiąc: przodkowie moi ze wsi, z pługa, z błota.
Adam Leszczyński, Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania, W.A.B., Warszawa 2020.