„Jak podróżnik żeglujący między wyspami Archipelagu, który widzi świetlistą mgłę wznoszącą się pod wieczór i odkrywa powoli zarys brzegów, zaczynam dostrzegać profil mojej śmierci” Publiusz Eliusz Hadrian
PrivietPriviet – rosyjskie przywitanie, coś jak cześć, serwus, a po włosku: salve![1] Wład,
epigrafem do mojego listu jest jedno jedyne zdanie, które francuska pisarka Marguerite Yourcenar zostawiła z pierwszej wersji Pamiętników Hadriana. Znalazła w nim ów point de vuePoint de vue – punkt widzenia. Dla Marguerite Yourcenar (urodzonej jako Marguerite Antoinette Jeanne Marie Ghislaine Cleenewerck de Crayencour – przyp. red.) to także „maska” w japońskim tego słowa znaczeniu, czyli forma „ja”, w której autor może wystąpić pod postacią swojego bohatera. List do Marka Aureliusza, czym w istocie są „Pamiętniki Hadriana”, został napisany właśnie pod postacią „maski”. Szerzej o „masce” Yourcenar pisze w książce o Yukio Mishimie. W ostatniej (autobiograficznej) powieści „Le Labyrinthe du monde” poszła dalej i zaczęła występować pod „maskami” już nie własnych „ja”, a swych przodków, z których największym bohaterem uczyniła ojca Michaela. To on nazwał ją „Yourcenar”, anagramując ich nazwisko.[2], z jakiego Publiusz Eliusz mógł oświetlać swoje życie jak malarz, przesuwający bezustannie sztalugi – to w prawo, to w lewo… Zaczynając pisać, Hadrian ma 60 lat, spuchnięte nogi, męczą go ataki duszności i oswaja się z myślą o śmierci na puchlinę serca; umrze za dwa lata. Marguerite Yourcenar, kończąc powieść, dobiła pięćdziesiątki, mając przed sobą trzydzieści sześć lat twórczego życia. Umieściłem to zdanie w epigrafie jako słowa Hadriana, a nie Yourcenar, gdyż nie wątpię (idąc zresztą za jej podpowiedzią), że podyktował je cień rzymskiego cesarza. Dlatego o Yourcenar możemy mówić jedynie w czasie przeszłym, natomiast Publiusz Eliusz w Pamiętnikach Hadriana, choć mu nogi puchną i czuje nadchodzącą śmierć, ciągle ma dwa lata życia przed sobą.
Marguerite Yourcenar jest moją ostatnią wielką miłością czytelniczego życia… Pokochałem ją nie tylko w jej książkach, zwłaszcza we wcieleniu Hadriana, lecz i ją samą – jako osobę. Nie przeszkadza mi, bynajmniej, że była zdeklarowaną lesbijką (teraz się mówi „wyautowaną”). Co więcej, jej podejście do tak zwanej „kwestii gejowskiej” podzielam! W 1954 roku pierwszy we Francji gejowski magazyn „Arcadie” poprosił ją o opinię na temat życia w stałym związku lesbijskim. Odmówiła wywiadu unikiem:
Przekonana jestem, że wolność głoszenia deklaracji o sposobie życia idzie w parze z wolnością milczenia na ten temat. Swobodę zdobywa się nie przez hałaśliwe stawianie żądań, ale poprzez cichą, spokojną afirmację jestestwa.
40 lat żyła ze swoją tłumaczką Grace Frick i opiekowała się nią przez ostatnie dziesięć lat jej choroby na raka w ich domku na wyspie Monts-Deserts (Góry Bezludne). Do agonii.
Nie wiem, czy cokolwiek jej czytałeś. W Rosji wydano ją niemal całą, w Polsce zaledwie kilka rzeczy, przy tym do dzisiaj nie ma polskiego przekładu jej prozy eseistycznej i podróżnej, nie mówiąc o braku w polszczyźnie Labiryntu świata. Pod tym względem Rosjanie górują, notabene za sprawą żydowskiego wydawcy Iwana Limbacha, którego piterska oficyna już w roku 2003 wydawała Izbrannyje soczinienija, a wśród nich wszystkie eseistyczne książki Yourcenar! Po rosyjsku wyszły także dwa z trzech tomów Labiryntu…
À propos… Pytałeś o naszą wspólną znajomą, Renatę Lis? Opowiem Ci pewne zdarzenie. Darzyłem ją sympatią. Bodajże przeze mnie się poznaliście. Ona do mnie trafiła przez swojego mistrza, Przybylskiego. Poradził jej do przestudiowania Wilczy notes. Spotkałem się z nią parę razy, a raz nawet wystąpiliśmy wspólnie w Kutnie u świętej pamięci poety Artura Fryza na podwieczorku autorskim… Ceniłem pierwszą książkę Renaty, tę o Flaubercie. Bunina mniej… Potem „wyszła z szafy”, jak to się u nas nazywa, ogłosiła Lesbos i zamejlowała, że przeprowadza się na grecką wyspę, bo w Polsce jej duszno. Nie dziw przeto, że gdy profesor Andrea de Carlo zapytał, kogo widziałbym z Polski w Neapolu na konferencji o literaturze gejowskiej, Lis była pierwszą osobą, która mi przyszła do głowy.
Umówiliśmy się z Renatą, że po konferencji przyjedzie do nas na Procidę na cały dzień, przenocuje i nazajutrz powróci do kraju. Natasza przygotowała parę dań kuchni procidiańskiej, a na rano zamówiła u rybaków świeże dary morza. Martusza nie mogła doczekać się gościa – u nas to rzadkość oraz wydarzenie! Wyobraź więc sobie nasze rozczarowanie, gdy przed wyjściem po Renatę do portu dostałem od niej mejla, że wieczorem się przeziębiła, chodząc po Neapolu i podróż statkiem może tylko pogorszyć jej stan, a że nazajutrz ma lot do Warszawy, musi do tego czasu wydobrzeć w hotelu. Cóż było robić? Sami zjedliśmy i lazanię, i dary morza, i tuńczyka w limonowym sosie, i królika w dzikich szparagach. A potem wyobraź sobie moje zdziwienie na wiadomość od Andrei, że Renata tego dnia popłynęła rano na wycieczkę na Capri.
Zapytałem wprost. Zaczęła kręcić, to w tę, to we w tę, to w koło Wojtek, aż w końcu napadła na mnie za mój referat Puto i Ojczyzna i obwiniła, już nie pamiętam… O homofobię, seksizm czy heterolubię, może o maczyzm? Oburzył ją w tekście nawias o ślicznych dziewczynach w grupie profesora Andrei de Carlo na Uniwersytecie L’Orientale. Jej zdaniem tymi dziewczynami demonstrowałem swój heteryzm?
Ponieważ znasz nas oboje, a zarazem jesteś psychiatrą, interesującym się literaturą, bo jak powiadasz, niewiele różni pisarzy od wariatów, jestem ciekaw Twojej oceny zachowania Renaty? A przy okazji i mojej? Może to ja na starość odstałem od reguły „poprawności politycznej” i nie chwytam momentu, w którym mogłem urazić, nie wiedząc o tym…? Było nie było, skończyłem 66 lat. Ostatnio na via Toledo w Neapolu doznałem stanu świadka, o którym w Toronto opowiadał mi Indianin Red Bird, szaman i wódz plemienia Odżibejów. Chodzi o dwa ptaki z drzewa Mundaki Upaniszady: tego, który zjada jagody, i tego, który zjadającego obserwuje. Do psychologii sakshina (to jest ptaka obserwującego) wprowadził Amerykanin Ken Wilber. Spróbuję opisać Ci swój przypadek.
Via Toledo jest paradnym deptakiem Neapolu z drogimi sklepami znanych firm i ciągle tymi samymi żebrakami, czasami bardzo malowniczymi, jak chłopak z dredami i dwoma psami, którego widuję ciągle w jednym i tym samym miejscu (opodal banku z Caravaggiem) od samego początku – już siedem lat z okładem. Via Toledo to teatr uliczny, galeria i cyrk zarazem – jak tri w odnomTri w odnom – trzy w jednym. Homo sovieticus zrozumie, że odwołuję się do popularnej w czasach Sowieckiego Sojuza kawy „tri w odnom”. Ostatni raz taką kawę piłem z Jimba lamą w buriackiej restauracji nad Gęsim Jeziorem już po upadku komunizmu. Podawano tam wrzątek w szklance i pakiecik, który należało zanurzyć w tym wrzątku, w pakieciku była kawa, mleko i cukier w jednym proszku. Jimba lama wytłumaczył mi na przykładzie tej kawy, na czym polega buddyjskie złudne „ja”: cukier – to jedno „ja”, śmietanka – drugie, a sama kawa – trzecie… jednakże zamawiamy jedną kawę. Podobnie z „ja”, innym jest nasze „ja” wobec matki, innym dla żony, jeszcze inne mamy z przyjacielem, inne dla dziecka, inne do urzędniczki w banku. „Ja” to złuda, to maska, którą chwilowo wdziewamy na się – raz jedną, raz drugą, raz trzecią – chociaż się zdarza, że któraś może przylgnąć. Jak u onnagaty, aktora w teatrze Kabuki, grającego rolę kobiety. Również w życiu musiał drobić kroczki i rozmawiać żeńskim głosem, aby nie stracić naturalności kobiecej. Ale z drugiej strony miał po męsku obserwować kobietę w sobie i tworzyć ją wedle swojego męskiego gustu i pożądania.[3] – co krok ktoś próbuje zadziwić za euro, a to tańcem kukiełek na sznurkach, a to rapem, to grą na wiolonczeli, to rysunkiem na bruku lub monologiem na szczudłach. Między tymi dziwakami spacerują nieśpiesznie cudzoziemscy flâneurs, zimą turystów mało (teraz jeszcze Covid), plus to niesamowite zimowe światło w Neapolu. Schodziłem z góry od Piazza Dante, słońce waliło rzeką blasku na wprost, rozświetlając bazaltowy bruk niczym ekran ogromnego smartfona, na którym sylwetki przechodzących mimo przepływały podobne do petroglifów majaczących na skałach Biesow NosaBiesow Nos – skalny cypel na wschodnim brzegu Jeziora Onieżskiego z największą na Północy galerią rysunków naskalnych neolitu. Kilka tysięcy rytów na skałach z granitu o barwie skrzepłej krwi. Przy zachodzącym słońcu ryty wyglądają jak cienie, a odblaski kołyszącej się wody sprawiają wrażenie, że się ruszają… Nie bez kozery archeolog Jurij Lauszkin nazywał galerię Biesow Nosa „kinem kamiennego wieku”. Pamiętam, że nie mogłem Wasi oderwać od Adama i Ewy, jednego z najstarszych erotycznych rysunków na świecie, kiedy przycumowaliśmy tam latem 1999 roku na jego „Anturze”.[4]. Także mój własny cień widziałem na tym ekranie, jakbym się znalazł w cudzym filmie, a jednocześnie siedział na sali kinowej. I wtedy wspomniałem o Yourcenar – ona intensywnie medytowała, zajmowała się jogą i zen, dzięki temu mogła osiągać stan, który mi się przytrafił na via Toledo, i wejść w osobowość Hadriana, niczym w ulubiony szlafrok po medytacji. W rosyjskiej literaturze podobny nieco do niej jest Wiktor Pielewin, medytujący w koreańskich klasztorach i piszący z punktu widzenia Yukio Mishimy, a raczej jego głowy ściętej mieczem w obrzędzie seppuku i toczącej się po miękkim dywanie… Czym jesteśmy Wład: maską nakładaną na kościany zrąbKościany zrąb – metafora czaszki. „Zrąb” to termin ciesielski, oznacza szkielet domu. Yourcenar używa tej metafory w powieści Moneta snów. Jedna z jej bohaterek, zużyta prostytutka, dowiaduje się, że ma raka piersi, a bez cycka traci handlową cenę. Odruchowo patrzy do lusterka i widząc swoją przerażoną twarz mimowolnie zaczyna się malować: „Uśmiech, sztuczny jak ostatnie pociągnięcie szminki, rozjaśnił jej twarz. Choć z początku tak wymuszony, powoli stawał się szczery – uśmiechała się, widząc, że się uśmiecha. Cóż z tego, że pośpiesznie nałożonym różem zakryła policzki bezkrwiste, które były tylko osłoną kościanego zrębu niewiele trwalszego od cielesnej świeżości kobiety i że ten szkielet kiedyś miał się rozsypać w proch i zostawić tylko nicość, jaką niemal zawsze jest dusza ludzka".[5], czy też pustką wewnątrz niego?
Post scriptum
Wielkie dzięki za Gómeza DávilęNicolás Gómez Dávila (1913–1994) – kolumbijski myśliciel, zwany „samotnikiem z Bogoty”. W wieku sześciu lat został wywieziony przez rodziców do Paryża, gdzie wzorem ówczesnej arystokracji kolumbijskiej zakończył szkołę benedyktyńską pierwszego stopnia, a potem, przykuty ciężką chorobą płuc do łóżka, kształcił się u najlepszych prywatnych preceptorów. Czytał swobodnie w siedmiu językach, w tym po starogrecku oraz łacinie, dzięki czemu mógł obcować z klasyką bez pośredników. Po powrocie z Europy dwudziestotrzyletni Gómez Dávila zamknął się we własnej bibliotece urządzonej w białej willi w stylu Tudorów w północnej części Bogoty i resztę życia spędził na czytaniu i pisaniu. Raz tylko na dłużej opuścił swoją bibliotekę, wybrali się ze świeżo poślubioną żoną Emilią Nieto de Gómez w podróż po Europie. Po powrocie zanotował: „Nasze podróżowanie po Europie to nawiedzanie domu jedynie po to, ażeby służący mogli pokazać nam puste sale, w których odbywały się niegdyś wspaniałe przyjęcia”. Zostawił po sobie sześć tomów Scholiów do tekstu implicite. Komentatorzy jego twórczości różnie interpretowali pojęcie „tekstu implicite”, jedni wiązali go z konkretnym fragmentem jego własnego tekstu, zamieszczonego w polskim wydaniu Tekstów na stronach 51–79, inni twierdzą, że chodzi o teksty kultury greko-rzymsko-katolickiej, a ja bym rozszerzył pojęcie „tekstu implicite” w ogóle do wszelkiego tekstu (godnego uwagi!), powstałego kiedyś… Żył w ukryciu, wzorem Epikura, jego scholia były żanrem chowania się w milczeniu.[6]. Podziwiam Twój upór i trud przekładowy Kosiłowej. Gigantyczne dzieło! Mnie by na to nie było stać. Cenię „samotnika z Bogoty”, ale nie tyle, aby mu poświęcić kilkanaście lat życia. Największy okres fascynacji nim miałem w Kondzie Biereżnej, było dosyć zabawnie. Odbierałem na poczcie w Wielikiej Gubie paczkę z gomezjańskimi Scholiami w tłumie zaonieżskich babul, które tłoczyły się, to po rentę, to po pastę do zębów, do jedynego okienka, gdzie Luda Sokołowa wydawała listy, przesyłki i pieniądze, handlując w międzyczasie papierosami, czipsami i pasmanterią. Wtenczas Nicolás Gómez Dávila zaintrygował mnie „biblioterapią”, którą zwalczał nudę, odosobnionym życiem w bibliotece-celi oraz żanrem scholiumScholium, scholia (łac. scholion – komentarz), inaczej glossa lub nota. Żanr literacki uprawiany w starożytności tudzież we wczesnym średniowieczu. Rozkwitał na marginesach starożytnych dzieł w klasztornych skryptoriach. Wybitnym scholiastą był Francesco Petrarca, który zostawił po sobie wiele odnalezionych manuskryptów, między innymi rękopisy listów Cycerona do Attyka, ze swoimi scholiami na marginesach. W dwudziestym wieku tradycję scholiastyki, oprócz Gómeza Dávilli, kontynuowali tacy twórcy, jak Cioran czy Quignard, znacznie ją poszerzając. Tradycyjne scholium składało się z wydzielonej w tekście lemmy – wyrazu lub grupy wyrazów wyróżnionych na przykład tłustym drukiem – oraz krótszego lub dłuższego objaśnienia, które może przybrać formę noty, glossy, czasem niewielkiego eseju. W wyrazie „scholium” słychać echo greckiego „schole”, koncepcji czasu wolnego jako niezbędnego warunku swobodnego myślenia.[7] – opanowanym do perfekcji. Po jakimś czasie jednak uznałem, że jego wycyzelowana scholiastyka grzeszy słowobłudiemSłowobłudje – grzech lubieżnosłowia… Tak chyba można przełożyć na język polski prawosławną nazwę grzechu gadaniny, szczególnie tępionego w monasterach. Pociągowi człeka do gadania (który w dobie smartfonów można zaspokajać bez przerwy, ponieważ nie ma ejakulacji, po której następowałoby zwiotczenie języka…), ortodoksyjny hezychazm przeciwstawiał swiaszczennoje bezmołwije, to znaczy święte milczenie.[8] jak każda inna (tuszę, że wiesz, do czego piję?). Za to podzielam do dzisiaj jego reakcję na świat współczesny, słynny gomezowski reakcjonizm. Nie konserwatyzm, bo wedle niego konserwować nie ma czego, lecz samą postawę wspak. Kolumbijczyka można porównać do Rozanowa, choćby tam, gdzie Wasilij Wasiliewicz mówił o „klątwie Gutenberga”, która umasowiła czytelnictwo, powodujące, że rzutki pisarz stara się rezonować z gustami jak najszerszego kręgu czytających, zamiast – jak bywało wcześniej – równać się smakiem z mecenasami, którzy zamawiali dzieło. Natomiast jego rozważania na temat Boga, Kościoła czy religii w ogóle mnie nie biorą… Zresztą to temat na osobny i długi list – przyznasz? Może na Wielki Post? PokaPoka – rosyjskie pożegnanie, coś jak pa, trzymaj się, po włosku: ciao.[9].
Procida, 16 stycznia
Wład
Władimir Dworeckij, mój rosyjski przyjaciel z Sankt-Petersburga. Były psychiatra, a obecnie posłusznik (oblat) w Обществе памяти игумении Таисии. Towarzystwo jeszcze nie ma statusu monasteru, ale obowiązuje w nim klasztorna reguła. Wład zajmuje się redagowaniem książek i rozwożeniem gotowej produkcji klasztornego wydawnictwa. Dworeckij zna język polski (może nawet ma Polaków we krwi, jego korzenie sięgają białoruskich przodków, przesiedlonych na Syberię w ramach reformy stołypińskiej, a jeden z protoplastów wojował z Polakami po stronie Chmielnickiego) i nasza korespondencja, która zaczęła się jeszcze na Sołowkach, liczy dziś parę setek mejlistów, które Wład skrzętnie przechowuje... On pisze do mnie po rosyjsku, ja do niego swoim wolapikiem. Wład uczył się polskiego w armii, przywiózł ze sobą podręcznik języka polskiego, wydany przez „Książkę i wiedzę” w kilku broszurach, aby łatwiej było ukrywać w „cholewie wojskowego sapoga i nie podpaść politrukowi, że umie się czytać w języku wroga”. To był rok 1980, w Polsce właśnie zaczynały się strajki... Zna świetnie polską historię, swego czasu robiłem mu mejlowe zajęcia z polskiej literatury, począwszy od Klemensa Janickiego i Mikołaja Reja, a kończąc na Adamie Wodnickim. Zaskoczył mnie kiedyś pytaniem o... Józefa Hoene-Wrońskiego? Wład jest tak zwanych „prawych wzgliadów", ceni Dugina i Putina, a ostatnio wydał cały scholastyczny dorobek kolumbijskiego myśliciela Nicolasa Gómeza Dávili – katolickiego tradycjonalisty – w jednym monumentalnym dwujęzycznym (hiszpańsko-rosyjskim) tomie, w przekładzie Jeleny Kosiłowej. Wład pracował nad Gómezem Dávilą kilka dobrych lat i przy okazji mnie zaraził gomezowskim bakcylem. Pierwszy raz na scholia „samotnika z Bogoty" Dworeckij natknął się w którejś z polskich gazet Bubla. Z polskich blogerów lubi Dziennik Gajowego Maruchy.