Nowy Napis Co Tydzień #093 / Puto i Ojczyzna. Re-forma patriotyzmu w „Trans-Atlantyku” Witolda Gombrowicza
Ten Gombrowicz to już jakaś obsesja…
Gombrowicz napisał w Przedmowie do Trans-Atlantyku z 1953 roku, że jest „pisarzem re-formy”, a w nawiasie dodawał „(mówię „re-forma”, ażeby uwydatnić, że idzie tutaj o reformę formy)”. Czyli nie był to sprzeciw wobec Polski w danej chwili dziejowej, lecz wobec narodu jako specyficznej formy polskości. Bo naród – jak każda zbiorowość – paczy człowieka i to w jego najgłębszej istocie, dlatego Gombrowicz postanowił wydobyć człowieka z Polaka.
Gombrowicz pisał, że pisarz nie powinien mówić o drugim pisarzu, a jeśli już, to o sobie na tle tego pisarza. Do tej pory się tego trzymałem, od pracy magisterskiej o jego Dzienniku, aż do Kronosa, a więc i teraz z tej perspektywy patrzę… A że piszę te słowa, rzucając kątem oka na ekran laptopa – tam właśnie idzie Marsz Niepodległości w mym rodzinnym Wrocławiu, z Jackiem Międlarem, byłym księdzem i z Pawłem Rybakiem (tym, co się wsławił spaleniem kukły Żyda na Rynku wrocławskim) i krzyczą: „Zakaz pedałowania”, no więc myślę sobie, jakby Gombrowicz zareagował? Azaliż nie przeciwko takiemu chodzeniu chodzili z Gonzalo wbrew Borgesowi u malarza Ficinati?
Przypomnijmy fakty. 21 sierpnia 1939 roku Gombrowicz przybył na okręcie „Chrobry” do Buenos Aires. Na niepokojące wieści o nadciągającej wojnie „Chrobry” odpłynął z Polakami dla Ojczyzny ratowania, a Gombrowicz został. Potem długo się tłumaczył, że nie zdezerterował, bo miał kategorię „D”, lecz się przyznał, że obawiał się nie tyle wojska czy wojny, ile tego, że mimo najlepszej woli nie mógłby im sprostać.
– Nie jestem do tego stworzony – mówił. – Dziedzina moja jest inna.
Gombrowicz przez pierwsze dziesięć lat w Argentynie nic nie napisał. Najpierw żył z dnia na dzień, czasami jako kloszard, potem pracował w banku. I tylko po dziesięciu latach zabrał się ponownie do pióra, by w 1953 roku opublikować swą pierwszą książkę po wyjeździe z kraju – powieść Trans-Atlantyk i dramat Ślub, wydane razem jako pierwszy tom „Biblioteki Kultury” w Paryżu. Treścią powieści są przygody Witolda Gombrowicza w Buenos Aires od chwili zejścia przez niego z polskiego okrętu „Chrobry”, opowiedziane łamanym językiem, stylizowanym na barokową gawędę, coś à la Jan Chryzostom Pasek. Schodząc z „Chrobrego”, Gombrowicz niejako wychodzi z Polski…
…a była to Polska tromtadracka, kraj ryngrafów, tytułów i szabel na ścianie. Polska Rejów, Sienkiewiczów, Boziewiczów i mociumpanów (cmoktających w rączki), tużurków, żakietów i sztywnych kołnierzyków, getrów i spodni w prążki. Polska niby szkaplerz na piersi, noszony jak pancerz Donkiszota. Polska, co zasklepiła się w sobie podczas długiej niewoli… Gombrowicz na obczyźnie wziął się z Polską za bary. Dokumentem był właśnie Trans-Atlantyk. Przy czym walczył z Polską nie na krzyże, jemu szło o sedno, o Ojczyznę, której przeciwstawiał Synczyznę, ha! Wziął stronę „przeciw Ojcu”. I tutaj się pojawia jedna z wielkich zagadek Gombrowicza – problem z ojcostwem.
Pisarz nie posiadał własnych dzieci, jednakże młodszych partnerów formował jakby synów, pożądając w nich tego, czego sam nie posiadał, głównie niedojrzałości. Sztuka, mawiał, musi być erotyczna, on zaś nikogo nie kochając, bo do miłości nie był zdolny (w wywiadzie sam się przyznał), pożądał w młodziutkich partnerach samego siebie sprzed lat. Lgnął do puto, bo tęsknił za chłopcem w sobie, chłopcem, którym nie był od dawna. Jak mocno go to nurtowało, widać pod koniec życia w Dzienniku, kiedy to wydumał, że urodził mu się syn z Mulatki. Ostatnia, ale jakże znakowa, mistyfikacja.
Nie należy też zapominać, że jego ostatnią partnerką była kobieta młodsza od niego o ponad czterdzieści lat, prześliczna dziewczyna z Kanady, pokolenie tak zwanych „drug and rock”, zrywające z kulturą ojców. Gombrowicz miał farta, że znalazł w Ricie Labrosse to, czego mu brakowało na starość: opiekuńczą i otwartą na różne przygody żonę i szukającą intelektualnego mentora córkę – w jednej osobie!
Wracając do Trans-Atlantyku i lat w nim opisywanych, był to dla Gombrowicza okres biedy i zarazem feeria zachłyśnięcia się innością na każdym kroku… Wychynął z Polski szwoleżerów epoki Berezy Kartuskiej, dla których gej to był „pedek”, znaczy człek zboczony, i zanurzył się w portową dzielnicę Retiro, gdzie na każdym kroku można było spotkać chi, jak oznaczał w Kronosie zarówno argentyńską prostytutkę – chica, jak i chico – „chłopca o ustach koloru zupy pomidorowej”. Pozostając anonimowym obcokrajowcem, mógł używać do woli obu płci, nie odróżniając ich w zapisie. Niejeden krytyk sugerował, iż porte parole autora w Trans-Atlantyku to Gonzalo, Metys, Portugalczyk z persko-tureckiej matki, urodzony w Libii, bogaty argentyński gej, który prowadzi grę przeciw staremu polskiemu wiarusowi i chce mu syna Ignaca wychędożyć – a nie bohater powieści, czyli Witold Gombrowicz, który mu jedynie pomaga w tej grze. Gonzalo jest niezwykłą personą w polskiej prozie (warto oddzielny portret napisać…) – to uosobienie różnorodności, inności i możliwości, podczas gdy papa Ignaca jest patriotą z krwi i kości, wyłącznym celem resztki jego życia jest wysłać syna do wojska dla Ojczyzny ratunku. Witold pomaga Gonzalowi, ciągnąc z tego procederu podejrzane smaczki, ale jednocześnie dąży, podsuwając Ignaca pożądliwemu puto, do przezwyciężenia Polaka (ojca) w synu. Jak mówiłem, związek ojcowsko-polski zaciążył nad sposobem odczytywania powieści Gombrowicza na tyle, że zasłonił jego prawdziwy problem – niewydarzone ojcostwo!
Gombrowicz nie byłby sobą, gdyby na tej wątłej kanwie fabularnej nie namotał różnorodnych wątków, począwszy od wspaniałej polemiki z Borgesem, a kończąc na prześmiewaniu Pana Tadeusza i Paska do kupy. Po obnażeniu człeka ze szkoły, rodziny i warstwy społecznej w Ferdydurke, w Trans-Atlantyku Gombrowicz odarł „ja” z kolejnej łupiny – jakby obierał cebulę, aże oczy płaczą – z łupiny „narodu” i teraz „ja” pozostawały już tylko Pornografia i Kosmos.
Dlatego myślę, że oglądając dziś Marsz Niepodległości we Wrocławiu na ekranie laptopa, mógłby to samo powiedzieć, co wtedy, zmieniając tylko „płyńcież” na „idźcież”:
A idźcież, wy idźcież Rodacy do Narodu swego! Idźcież wy do Narodu waszego św. chybaż Przeklętego. Idźcież do stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha i zdechnąć nie może! Idźcież do Cudaka waszego św., do Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Idźcież, idźcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was pomiędzy Bytem a Niebytem trzymał. Idźcież do Ślamazary waszej św., żeby was ona dali Ślimaczyła.
Dziękuję.
Neapol, listopad 2018