DYDUK
Nikt nie widział, skąd przyszedł.
Mówili, że pojawił się, gdy miesiąc
srebrnowłosy przystawił drabinę
do najwyższego klonu lub dachu
zapomnianej cerkiewki.
Czasem towarzyszył mu cień
lipcowy, wówczas brał w objęcia
złotolicą południcę. Potem padał
(ofiara najwyższego uniesienia).
Stateczni śmiali się z wariata,
dzieci twierdziły, że widziały
skrzydła - układał je w futerale
tak troskliwie, jakby nawlekał
krople rosy na źdźbła.
Graj Dyduk – prosiły.
Brał skrzypce i wyczarowywał
oberki łąkowe. Deszcz dudnił
na łopianowych liściach, wicher
akompaniował na akordeonie,
kuklik z kozibrodem wywijali
hołubce, przytulia tuliła się
do jastrzębca, dziewannę
porywał do tańca niecierpek
(baletmistrz nad baletmistrze).
Szaleniec! - wołali ludzie, a Dyduk
splatał struny w dźwięki (tak matki
pieszczą dziewczęce warkocze).
Jesienią przyprowadził kobietę.
To rusalica – mówił, gdy pytali. -
Będzie moją żoną, zamkniemy
oczy i zbudujemy sosnową chatę
z gontowym dachem i kogutem.
Tylko w takim domu świerszcze
ułożą najkunsztowniejsze fugi.
Nie pomagały boikeny, klopsy, renklody,
uśmiechy, które przynosił wioskowym
ani modlitwy malowane trzciną.
Pomyleniec! - krzyczeli wątpiący.
Wtedy odszedł. Księżyc schował drabinę.