16.06.2021

Historia

Sławny król Wielki Złotozęb, tysiąckrotny kawaler Orderu Wielkiego Złotozębu, miał dwóch wiernych korsarzy do specjalnych poruczeń. Często wysyłał ich za morza, życząc sobie cudów świata. Były to brylantowe strusie przerażająco skrzące i chrzęszczące, które wyły rewolucyjne pieśni i chowały głowy w niebo. Były atramentowe kwoki, co wysiadywały genialne kurczęta o skrzydłach z brezentu i błoniastych oczach, za którymi czaiły się tajemnice bytu. Polarne niedźwiedzie, którym pod kudłami grały miliardy najszczerszych zwierzeń, jakby włączył ktoś jednocześnie tysiące najwspanialszych telewizorów. Był też kamień, który zamieniał się w czułą kobietę za dotknięciem i przenosił w krainy tak doskonałe, że król pękał ze szczęścia. Oglądał później kamień i przemyśliwał, czego by tu jeszcze zażądać, czego zaznać i co na tym świecie jest jeszcze do zaznania.

Któregoś dnia, po jednej z kolejnych, łupieżczych wypraw, przywieźli mu korsarze wielką, srebrną rybę. Zdobyli ją w tak ciężkiej walce, że wrócili jak nigdy poturbowani, ociekający krwią i tłuszczem pobitych wrogów. Całe zastępy broniły wściekle niezwykłej ryby, ale dzielność korsarzy, skutecznie zdopingowana nadzieją na uzyskanie przyobiecanego Orderu Wielkiego Złotozębu, przemogła wszelkie trudy. Przybyli więc zwycięsko, z minami triumfatorów, niosąc przed oblicze królewskie srebrnołuski łup. Król długo oglądał rybę i nie mógł jej się nadziwić, że taka wielka i zimna. Dotykał jej z tyłu, z przodu; przy pomocy królewskiej gwardii przewracał na boki, głaskał, cmokał. Lokaje przynosili mu coraz to nowe, atłasowe pantofle nasycone najróżnorodniejszymi kombinacjami zapachów, co podwyższało jakość i odkrywczość chodzenia, tak że „chodzenie” króla wokół ryby było – jakby to nie jeden król, ale setki królów chodziło, dotykało, cmokało. W końcu zzuł kolejne pantofle, usiadł, wydął wargi i po chwili dostojnego namysłu stwierdził krótko i węzłowato:

– Gówno.

Korsarze wyprężeni na baczność wybałuszyli oczy i wciągnęli w nozdrza co najmniej dziewięćdziesiąt procent wszystkich wonności zlokalizowanych w przepysznej komnacie genialnym zmysłem królewskiego Wonkreata, ale nie wyczuli nigdzie wrogiego zapachu, zawiśli więc pytającym wzrokiem na królewskiej łasce, która już tam gdzieś, pod stertami szat, brykała w piersi króla, by lada chwila objawić się przez usta. Król puszył się w sobie dłuższą chwilę (co ci biedacy musieli wtedy przeżywać!), raptownie nadął się i cisnął.

– Wy korsarskie, plugawe pomioty. A to co?

Korsarze wzruszyli ramionami i pokornie złożyli spojrzenia u królewskich stóp, jak tysiące malutkich, długowłosych jamników ze służalczo wystawionymi języczkami. Król nadął się jeszcze mocniej i cisnął:

– Wy macie czelność wzruszać ramionami, kiedy ja, król, was pytam?!

Jamniki pochowały języczki i zmieniły się w nieforemną, sparszałą kupkę worków po kartoflach, król kopnął w nią z zajadłością i zrobiło mu się znacznie lżej; korsarze stali na baczność, chwiejąc się na nogach, jakby istny sztorm burzył się pod wystudiowaną w starannej harmonii ręką królewskiego Komkreata komnatą.

– Won mi stąd! – cisnął król na koniec i zamilkł. Potem długo siedział sam na królewskim stolcu i przemyśliwał. Przed nim panoszyła się bezwstydnie przeogromna, srebrnołuska ryba. Myśli królewskie jak wojenne okręty zderzały się i gniotły, bo ryba ta wprost nie mogła zmieścić mu się w głowie. Leży takie srebrne bydlę przed królewskim obliczem i ani be, ani me. Czy ją dotknąć, czy opluć, czy zatańczyć na niej, ta nic – leży i się srebrzy. Gdy okręty w królewskiej głowie potonęły i burza ustąpiła ciszy, w której tkwił nieruchomo wrak z potarganym żaglem, skroń królewska zjeżyła się ze strachu i nieśmiała, trwożna myśl przebiegła głównym traktem królewskiego mózgowia: „A może to już koniec? Może już niczego nie zaznam? Może ta cholerna ryba to kres mojej radości i wtedy?”

– Nie!!! – zawył potężnie król i natychmiast wezwał nadwornego Metafizyka. On obejrzał dokładnie rybę, obsłuchał, pomacał i rzekł jak zwykle mądrze.

– Panie, w tym musi tkwić jakaś tajemnica.

–Tajemnica – jęknął król, aż zatrzeszczał niebezpiecznie stolec skonstruowany mistrzowską ręką królewskiego Stolckreata. Metafizyk zamyślił się głęboko i wydawało się, że już, już utonie, tylko nos sterczał nad powodzią jego myśli i palec, który wsadził ni stąd, ni zowąd do ust… Wtem olśniony zakrzyknął.

– Panie! Ta ryba jest na pewno do jedzenia!

Król odprężył się z ulgą, wstał i z dumą ujął pod brodę genialnego Metafizyka.

– Oj, ty, ty, nie wypadłeś ty krowie spod ogona. Nie darmo wysiedziała cię moja atramentowa kwoka.

To przywiodło mu na myśl zasługi korsarzy, skrzywił się z niesmakiem i stanowczo, w pogardliwym tonie dodał.

– Co tam taka parszywa kwoka. To dwór. Wspaniała, żyzna dla geniuszów atmosfera mojego dworu.

I błysnął złotym zębem, co mogło oznaczać zadowolenie ze świeżo spłodzonej złotej myśli. Metafizyk skłonił się ze skwapliwą aprobatą, ucałował w oddaniu jeden z pantofli rozrzuconych na dywanie i zniknął.

Na drugi dzień fanfary obwieściły miastu, że odbędzie się niesłychana uczta. Przybędzie z głębi oceanów przesrebrna ryba ryb, swoim przesmakowitym ciałem obwieści niesłychaną, tak wyczekiwaną od lat tajemnicę bytu. Na oczach tłumu ryba będzie rozebrana na części i smażona na wielkiej patelni, w garniturze z pieczarek, ślimaków i innych dodatków, które już z obszaru całego państwa zwozili okolicznościowo przyuczeni gońcy. Smażenie jako akt epoki nastąpi na specjalnie usypanym kopcu, który w rękach dziarskich budowniczych rósł niemal w oczach. Król przechadzał się po krużgankach, zacierał ręce, a jego złoty ząb wypotężniał i sięgał prawie do pasa, jak prześwietny stalaktyt rozświetlony radością jaskini królewskiej duszy.

Gdy wszystko było już gotowe, zagrzmiały fanfary i zebrał się rozentuzjazmowany tłum. W triumfalnej powadze, na srebrnej tacy tac, wniesiono przesrebrną rybę ryb i kucharze w srebrnych kitlach, ze srebrnymi piłami w rękach przystąpili do pracy. Tłum zafalował. Na kopcu zapłonął znicz… Lecz… cóż to? Piły odpadły z piskiem od ciała ryby. Spróbowali jeszcze raz – znów odpadły. Król przybladł trochę, przygryzł wargi, tłum poruszył się niespokojnie, znicz na kopcu płonął sobie spokojnie i… nic. Na królewską brodę ściekła kropla krwi. Tłum westchnął i zwiotczał. Kucharze odłożyli piły i zaczęli się naradzać. Coś sobie pokazywali, sprzeczali się, ale jakoś do niczego konkretnego dojść nie mogli. Wtedy wystąpił niestrudzony Metafizyk, król napęczniał nadzieją, tłum wyprężył się i uśmiechnął. Metafizyk obszedł rybę wkoło, kilka razy, zamyślił się i rzekł mądrze:

– Ażeby dostać się do wspaniałego gmachu wnętrza przesrebrnej ryby, należy wpierw pozrywać łuski, jak dachówki przed rozbiórką domu.

Tłum odprężył się i zawiwatował.

– Kilofy w garść! – zakomenderował król i sam w pierwszym szeregu rzucił się do zrywania łuski…

Ale cóż to? Kilofy z głuchym jękiem odpadały i mimo perfekcyjnej metodologii wytrawnych królewskich kilofmanów, nie chciały się wedrzeć pod mściwie zaciśniętą łuskę. Szamotali się więc wszyscy beznadziejnie, na czele z królem. Niektórym piana wyciekała na usta i oczy omal nie wypadły. Coraz częściej padał ktoś ugodzony kilofem, ale podnosił się i atakował wściekle. W końcu doszło do ofiar w ludziach, ale walka nie ustała. Po trupach przedzierały się następne szeregi i waliły w łuskę, kalecząc sobie boleśnie stopy. Coraz trudniej było ustać na nogach – dziedziniec przed królewskim zamkiem pokryła gruba warstwa krwi, piany i potu. Sytuacja doszłaby najprawdopodobniej do szczytu beznadziejności, na szczęście niezawodny Metafizyk wyrósł nad głową ryby jak głębinowy generalissimus.

– Stop machines!

Tłum stanął. Tylko król wpadł najwidoczniej w rezonans, bo walił jeszcze zacieklej, aż odpadający kilof złamał mu w połowie złoty ząb. Wtedy ustał i wodził półprzytomnym wzrokiem, jeszcze walącym tysiącami kilofów w łuskę, po zebranych. Metafizyk rozpoczął właśnie przemówienie.

– Drodzy poddani naszego niezwyciężonego króla, który… – tu wyliczył prawie wszystkie zasługi, po czym twarz jego mądra przybrała wyraz ascetycznego optymizmu, który harmonizował wspaniale z rybą ciągle jeszcze surową i ociekającym krwią tłumem.

– Ukochani w niezwyciężonym i miłosiernym królu… Jest ciężko. Bardzo ciężko. Ale my jesteśmy silni. Musimy znaleźć sposób, który z pewnością jest… Należy całą rzecz ująć w karby bezlitosnej analizy. Otóż, skoro ryba nie chce dać się przez łuskę, należy wziąć ją metodycznie i systematycznie, z uporem godnym jak najlepszej sprawy… Wiemy, że każde zwierzę ma swoje najczulsze punkty, poprzez które najłatwiej wedrzeć się do środka, a my zaczęliśmy od bariery najtrudniejszej, być może nieprzekraczalnej…– w tym momencie surowość tonu wypowiedzi przeszła w umiarkowany optymizm, który w miarę mówienia nabrał takiej skrajności, że zatrząsł sercami zebranych – …Czy wiecie, jakie góry najwspanialszego mięsa kryją się we wnętrzu?! – grzmiał entuzjastycznie Metafizyk – Dalej tam!… Przez jamę ustną!… Przez skrzela!… Poprzez odbytnicę!… Dalej tam!

Król już uspokojony, a raczej wytrącony z rezonansu, uniósł rękę ruchem dyrygenta i tłum wrzasnął:

– Dalej tam! – i już chciał się rzucić, ale Metafizyk wstrzymał gestem wzbierającą akcję.

– Specjaliści – wystąp!

Wystąpiło szerokie grono specjalistów i uderzono z impetem na jamę ustną. Z wielkim trudem udało się odciągnąć wargi i ukazały się tak straszliwe zębiska, że wszystkim opadły ręce… Zatem ruszyli na skrzela zwartą ławą, precyzyjnie, ale wyszła na jaw rzecz bardzo dziwna – ryba nie posiadała rybiego organu oddychania. Cóż, była to przecież niezwykła, niezbadana jeszcze ryba… Do odbytnicy dobierali się najwytrawniejsi w państwie erotomani, zaopatrzeni w potężne fallusy-kłujki sprzężone z młotami pneumatycznymi. Długo dudniło, rzęziło, ale odbyt okazał się równie nieprzejednany jak jama ustna. Zostało jeszcze jedno miejsce, gdzie nikt nie odważył się spojrzeć: oczy… Właśnie, oczy były niezwykle drażliwym dylematem państwa. Bowiem od niepamiętnych czasów, w dni powszednie, poddani tracili wzrok, który odzyskiwali po części w czasie świąt państwowych. Dlatego święta takie mnożyły się nieustannie, aż stało się to niebezpieczne dla wydajności pracy. Nie powołano jednak tak tutaj niezbędnego Wydziału Okulistycznego i działała tylko jedna w stolicy placówka z półślepym zagranicznym okulistą, który ledwie zdołał zaspokoić potrzeby co ważniejszych ministrów. A gdy ktoś w towarzystwie napomknął nieopatrznie o oczach, zawsze następowała krępująca cisza, nasłuchiwanie, bo wszyscy bardzo kochali swojego króla i nie chcieli mu robić przykrości z powodu tej drażliwej, jedynej dotychczas nierozwiązanej kwestii. Dlatego i teraz zamilkli i omiatali tylko wzrokiem poszczególne części ryby, z wiernopoddańczym ominięciem oczu. Aż tu Metafizyk wyszeptał szeptem tak potężnym, że wszyscy struchleli, a i sam nieustraszony król zatrząsł się i skulił:

– OCZY…

W ciszy miękkiej jak wata wspinał się do rybich oczu. Cisza towarzyszyła mu i niosła. W końcu znalazł się na wysokości prawego oka i zajrzał – stężał… Kiedy się odwrócił, był zupełnie siwy i nieprawdopodobnie pomarszczony, zestarzał się o dobre tysiąc lat. Tłum zamarł z przerażenia i ani pisnął. Król w szalonym zdenerwowaniu potargał na sobie szaty (biorąc pod uwagę mnogość szat króla, łatwo sobie wyobrazić jak długo trwała ta cisza). I stanął przed ludem nagi, skulony, na tle niezdobytego cielska ryby. Nie mając też więcej szat do targania, a i słów w zanadrzu, zaczął jak dziecko bawić się własnym przyrodzeniem i cichutko kwilić. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi, bo przerażająca cisza stanęła wszystkim ością w gardle. Metafizyk podkulił ogon i bezszelestnie kuśtykając, niezauważony zniknął. Wszyscy tkwili wyprężeni na ościstej ciszy, gdy powszechnie znienawidzona postać pojawiła się na głowie ryby, wytrącając zebranych z odrętwienia. Był to miejscowy Wieszcz więziony dotychczas za swoje urojenie w zamkowej wieży, który na skutek rozentuzjazmowanego doniosłością chwili sądu, skorzystał z prawa amnestii i przez cały czas nierozpoznany przebywał w tłumie. Wszystkim przypomniało się natychmiast jego wyszydzone przed laty i napiętnowane powszechnie proroctwo. A brzmiało ono (pojedyncze jego litery rozżarzyły się teraz w mózgach obecnych w przerażające dziwolągi):

 

Nadejdzie dzień srebrnej ryby. I w tym dniu wszyscy przewidzą. A przewidzenie będzie straszne. Rozpęta się wielka walka o mięso (cenzura skreśliła „mięso”). I ciała ludzkie legną pod sępami kilofów. I wzbiorą się i uderzą… I legną… I wtedy oczy ryby wydadzą straszliwą tajemnicę. I właściciel tej tajemnicy postarzeje się o tysiąc lat. I ucieknie, kuśtykając. Z podwiniętym ogonem. I wtedy ryba pęknie w huku tak potężnym, że nikt go nie posłyszy. I zapanuje pustynia.

 

Wszyscy rzucili się do ucieczki, dopadli najbliższej apteki, pozatykali sobie uszy watą i zamarli w oczekiwaniu… A tu nic. Ryba coś nie pęka. Mijają długie godziny, dnie, noce. A tu… nic. W końcu co odważniejsi powyciągali watę z uszu. Aż tu! – nic.

Po kilku miesiącach ryba stała się nieodłącznym elementem pejzażu stolicy. Wszyscy się z nią oswoili i rozeszli do domów (można by to potraktować jako jeden z niewielu przypadków oswojenia człowieka przez zwierzę). Wkrótce król przyszedł też do siebie (to znaczy do swojej przepysznej komnaty) i z wrodzoną sobie starannością dalej rządził państwem. Jednym z pierwszych zarządzeń było uroczyste poświęcenie ciała ryby na pomnik pamięci męki narodowej, a tuż obok miał zostać zbudowany ogródek jordanowski dla rozkosznych bohaterów wzrastającego wyżu demograficznego. O korsarzach z początku opowieści nikt więcej nie słyszał. Jeden tylko artysta wiele lat później nakręcił film o losach tych zapomnianych, zaginionych bez wieści animatorów przeszłych wydarzeń. Ale i to należy już do historii, filmu od dawna się nie ogląda, w archiwach zachowały się zaledwie fragmenty scenariusza, które zrekonstruuję i streszczę:

Król, wspaniały władca nad władców, miał dwóch wiernych korsarzy do specjalnych poruczeń. Ich ambitnej, bojowej działalności zawdzięczał w znacznej mierze splendor państwa (tutaj następowały sceny, które w artystycznym obrazie znakomitego filmowca oddawały ducha opisanych przeze mnie wydarzeń. Sprawa zrobiona była z wielkim smakiem, ale znana jest poniekąd z historii, więc podam tylko to, co przemilczano).Tak więc, gdy król po historycznym odetkaniu uszu przyszedł do swojej komnaty, po dokonaniu wieczornych ablucji i opracowaniu projektów o przekształceniu ciała ryby w pomnik pamięci męki narodowej i jordanowskiego ogródka dla milusińskich, wyjął z szafy oczekujących jak zawsze na rozkazy korsarzy (a połowa złotego zęba lśniła mu jak nigdy), postawił ich przed sobą i zapytał:

– Czy aby kochacie, łotry, hultaje, swojego władcę? – uśmiechnął się przy tym z wyrozumiałością majestatu i przekornie pogroził im palcem.

– Tak jest, najjaśniejszy panie! – zakrzyknęli chórem. Wtedy odprawił jednego i powiedział do drugiego z wielkim bólem w głosie.

– Jeden z was jest winien zdrady majestatu – tu wpił się krwiożerczym wzrokiem w korsarskie oblicze.

– To nie ja, panie – zaskomlił nieszczęśnik.

– Wiem – król skinął ręką, żeby się przybliżył i coś długo szeptał mu do ucha. Potem zawezwał drugiego i scena powtórzyła się. Dalsze wypadki miały przebieg następujący:

Dwóch wiernych królewskich korsarzy wyruszyło w rejs, każdy ze specjalnym poruczeniem. Zupełnie przypadkowo spotkali się na pełnym morzu. A nastąpiło to przy pięknym zachodzie podzwrotnikowego słońca, przy śpiewie latających ryb, co niewątpliwie podniosło wartość artystyczną filmu. Gdy zbliżyli się na odległość głosu, zakrzyknęli prawie jednocześnie: „Za zdradę majestatu!” i huknęła salwa. W krótkim czasie załoga spłynęła krwią i schroniła się w paszczękach rekinów. Zostali tylko dwaj korsarze, naprzeciw siebie, na samotnych statkach, wśród świstu kul, trzasku łamiących się masztów. Wkrótce zabrakło standardowych pocisków – razili wtedy w siebie czym popadło. Słońce już dawno zaszło, a wciąż słychać było łomot ciskanych sprzętów. Przez następny dzień ogołocili statek do żeber (jakimś cudem żebra trzymały się jeszcze na wodzie), a oni zaczęli ciskać w siebie garderobą. Kiedy i to się skończyło, w ostatnim, niezwykle dramatycznym akordzie obrzucili się wyrywanymi częściami własnego ciała. W końcu same zaciśnięte pięści opadły głucho na żebra okrętów. W wieczornej ciszy zagrzmiał grom, rozległ się upiorny śmiech i błysnęło złotą połową złotego zęba. Nadgniłe dziąsła nie wytrzymały jednak tak silnych emocji, ząb wypadł i uderzył w morze. Żebra okrętów spłonęły natychmiast i z kipiącym sykiem wyparowała woda. Na milczącą pustynię spoglądały tylko niezmierzone oczy Boga (cenzura zmieniła na „boga”).

 

Koniec.

 

Zakończenie dość naiwne, choć mocne w swoistej apokalipsie i na filmie, w którego produkcję wprzęgnięto rewelacyjne jak na owe czasy zdobycze techniki, musiało to ładnie wyglądać. Dziś w boga już nikt ni wierzy, a i zwykłe ludzkie oczy przestały być nawet modne. W ogródku jordanowskim zabawiają się wokół staroświeckiego posągu dziwnej ryby przyszli budowniczowie państwa. Źródła podają też, że twórca tamtego filmu nie dostał się nawet do nowoczesnego jak na owe czasy więzienia i nie podzielił, nawet w minimalnej części, losów prehistorycznego Wieszcza. Ot, żył i umarł nad jednym z kolejnych filmów. Choć analogia z tamtym proroctwem jest wyraźna, trudno już dziś ustalić, czy to twórcza inspiracja przeszłości, czy też oryginalna intuicja ówczesnego artysty. Ale przecież w końcu to tylko film.

 Teksty Szczęsnego Wrońskiego pozyskane zostały w ramach Tarczy dla literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Szczęsny Wroński, Historia, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...