Koniec pewnego sezonu
Krótki, ostatni dzień lata jest chyba najsmutniejszym. Niepewność i zapowiedź. Czego?
Przechyla się szala słońca, wiotczeje jego cięciwa – tak dotąd napięta na roześmianych twarzach dzieci.
Na przekór, na powrót, czytam ustęp o wiośnie z Nieba i ziemi Maraia. Kołysząc się w wyblakłym hamaku. Popołudnie nudy. Nie mogę oderwać się od lektury. Nie zapominaj o tym, że siły, które wyczarowały te cudowne twory, wywierają także wpływ na Ciebie, na człowieka.
Odpycham ogród – przeniknięty dzisiaj przedwczesną skazą. (Tak, zapewne wysnułem ją z siebie. Lecz czymże wreszcie jest owo „ja”? Czyż nie wzięło się z tego, co jest? A jest – poza mną?…). I nagle zdejmuje mnie lęk, jaki towarzyszy złodziejowi buszującemu w ogrodzie.
Niech wstąpi we mnie harmonia formy i frazy dumnego Węgra, nieufnego do końca. Który nie chciał być prowadzonym…
Niech wstąpi! – i zabliźni ranę.
Wszak jego słowa powstały – w zbudzonej twarzy i dłoni ujmującej pióro, w których odbił się pewien wiosenny poranek – odwołując mnie dyskretnie z obligatoryjnego podziwu, za który podpisałem cyrograf. Na ciemną wierność.
Czy myślisz, że siła, która tak bardzo zmienia świat, przenika na wskroś drzewa, pola, wody, nie przenika i ciebie, twojego ciała i duszy, nie kształtuje, nie obejmuje, nie buduje czegoś w tobie?
Owszem, Sandorze: nie tylko stwarzanie
Wiodę więc mój żywot bujny, wzbudzony przez człowieka w Tobie. Na ziemi, pod niebem. Ja – sługa uniżony,
nienasycony.
Przypisy
- Przekłady fragmentów Wiosny Sandora Maraia w tłumaczeniu Feliksa Netza.