Korespondencja skamandrytów z archiwum Jana Lechonia
Zbiory archiwalne w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku zawierają nie dość jeszcze znaną przez badaczy i czytelników kolekcję listów do Jana Lechonia
Według skrupulatnego wyliczenia, jakie sporządził Bolesław Klimaszewski, w archiwum Jana Lechonia zachowało się 2 245 listów i kartek pocztowych pochodzących głównie z lat 1938–1956, wysyłanych regularnie bądź przygodnie przez ponad 400 osób
Oczywiście zainteresowanie ze strony Lechonia miało też wydźwięk czysto symboliczny – leczyło z osamotnienia, neurozy i rozpaczy. Skoro jakiś utwór poruszył znakomitego poetę, z tego powodu warto było narażać się na wszelkie pisarskie udręki. Zresztą terapia działała w dwie strony. Jan Lechoń oczekiwał od kolegów po piórze, poza zapowiedziami wiecznotrwałej sławy, natychmiastowych potwierdzeń rangi swojego pisarstwa. Zasady rytuału podziwiania określone zostały w sporej liczbie listów.
W nowojorskim archiwum kilka dokumentów pochodzi z lat dwudziestych. Widocznie Lechoń bardzo cenił te pamiątki, zapewne, przeprowadzając się do Paryża, zabrał je ze sobą. Tę najwcześniejszą chronologicznie niewielką serię tworzą listy Stefana Żeromskiego, w których pisarz wyjaśnia nieporozumienie towarzyskie (jakąś, pochopnie wypowiedzianą, niepochlebną opinię o Lechoniu) oraz spisuje impresje z pobytu w Gardone nad jeziorem Garda
Korespondencja sprzed wybuchu wojny, wysyłana z Polski do Paryża, gdzie Lechoń pracował w ambasadzie polskiej, zajmując się propagandą kultury, zawiera szereg ciekawych przyczynków na temat życia literackiego tamtych czasów. W owej mało liczebnej kolekcji znajdziemy listy Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Jana Parandowskiego, Ludwika Hieronima Morstina, Ewy Bandrowskiej-Turskiej. W czasie wojny, a szczególnie po wojnie, do Lechonia pisywali regularnie skamandryci – drugiego rzutu i pokolenia, sympatycy, wyznawcy i wielbiciele oraz jedyny tylko przyjaciel-poeta z dawnej „pięknej plejady” – Kazimierz Wierzyński. Powojennego Skamandra wspierali na obczyźnie Stanisław Baliński, Aleksander Janta, Juliusz Sakowski, Zdzisław Czermański, Wacław Grubiński. Na swych przedwojennych pozycjach świetnie okopał się Mieczysław Grydzewski. Nie należy też zapominać o sojuszach indywidualności pisarskich nie całkiem jednomyślnych w istotnych sprawach sztuki słowa i mniej znaczących po latach – polityki. Jako przykład dajmy relację Lechoń – Józef Wittlin. Listy Zofii i Rafała Malczewskich mają wymowę najbardziej dramatyczną, tworzą bowiem pełne przejmujących szczegółów zapisy walki artysty z degradującym działaniem choroby, osamotnienia i niedostatku.
Ciekawe są małe świadectwa odbioru, takie jak na przykład kartka, w której Wanda Landowska – czytelniczka wiersza – pisze o Sarabandzie dla Wandy Landowskiej: „Jestem szczęśliwa i podziwu pełna. Takie bogactwo myśli kunsztownie a z kryształową jasnością wypowiedziane!” (Lakeville, 15 marca 1950). Natomiast z kartki Kazimierza Wierzyńskiego, wysłanej z Sag Harbor 18 maja 1950 roku, dowiadujemy się, iż Lechoń zamierzał opatrzyć liryk z tomu Marmur i róża tytułem Menuet dla Wandy Landowskiej. Zapewne wybór nazwy gatunkowej tańca został ostatecznie podyktowany względami eufonicznymi
Jak trafnie o tym pisał Wojciech Wyskiel, formuła emigracyjności Lechonia była przemyślana, wyrazista, oparta na trwałych podstawach. Polegała na tym, by w warunkach „społeczności zredukowanej” polskiego środowiska literackiego w Nowym Jorku, przechować, zrekonstruować i ocalić wartości istotne dla przedwojennej warszawskiej elity twórczej – wytworzyć odpowiedni duchowy klimat, zorganizować właściwe instytucjonalne zaplecze
Omawiana korespondencja posiada sporą rozpiętość tematów oraz urozmaiconą skalę retorycznego wyrazu. Oprócz stylu indywidualnego piszących, w relacjach interpersonalnych wytwarza się osobny kod porozumienia. Wskazać też należy odrębną stylistykę, która wraz z upływem czasu jest modyfikowana i rozwijana, lecz przy całym bogactwie wariantów, zachowuje cechy stałe, świadczące o odrębności danego bloku pism epistolograficznych. A zatem inną „rozmowę na odległość” wiódł Wierzyński z Lechoniem, inną Grydzewski, jeszcze inną Malczewski czy Janta. Szczerość, jak wiadomo, w literaturze dokumentarnej jest konwencją szczerości, zwierzenia łączą się często z zabiegami autokreacji, z grą prowadzoną z czytelnikiem
W listach do Jana Lechonia wielość głosów mieści się pomiędzy komunikatami o rzeczach codziennych i przemijających a bardziej ambitnie pomyślaną ogólniejszą refleksją poświęconą egzystencji oraz historii. Wypełniając przestrzeń tematyczną pomiędzy tymi biegunami możliwości, zwróćmy uwagę na udręki zwykłego dnia – samotność, niedostatek, choroby czy dokuczliwy „wdzięk administracyjny” krajów osiedlenia, przewodniki praktyczne (jak się urządzać i przetrwać), oczekiwania i nadzieje związane z adresatem, sprawozdania z wyrobniczej pracy literackiej (i radiowej), projekty wspólnych inicjatyw, miłe sercu środowiskowe plotki, polityczne diagnozy, smutne zazwyczaj doniesienia z kraju. Również: wspomnienia odbudowujące dawne przyjacielskie więzi, rytuały wskrzeszania przeszłości, portrety i studia psychologiczne osób lub grup tworzących polską kulturalną diasporę, fantazmaty, sny i chimery wyobraźni, autoanalizy, wyznania. To przydługie wyliczenie i tak nie zawiera wystarczającej ilości szczegółów, ale nawet pobieżny przegląd uświadamia, iż list może zastępować prasowe doniesienia, pełnić rolę kroniki, wykorzystywać kompozycję nowelistycznego obrazka, przekształcać się w wyrafinowany esej, zbliżać się do zapisów z dziennika i relacji pamiętnikarskich, pasożytować na poezji lirycznej. Słowem list należy do wypowiedzi amorficznych i wielostylowych. Co więcej, często w jednym tekście epistolograficznym następuje przerzucanie się z gatunku na gatunek oraz igranie rozmaitymi stylami. Ta kapryśna i ulotna sztuka wymaga nieustannej zmiany reguł.
List ma być użyteczny i służebny, podporządkowany nieupozowanej codzienności, bywa jednakże portretem wewnętrznym autora, świadectwem intensywnego życia duchowego. Jeśli wyróżnimy korespondencje pisarzy, to często list pełni rolę autokomentarza, tworzy dodatek do dzieła właściwego, jest zaledwie brulionem pomysłów, ale także staje się samoistną literaturą wysokiej próby. W dwudziestowiecznych listach najważniejsze wydają się trzy tradycje: użytkowej rzeczowości (ten cel komunikacji jest najbardziej pierwotny), błyskotliwej wymiany myśli, lekkiej, niezobowiązującej rozmowy rozciągniętej w czasie, przerywanej kursowaniem posłańców (dziedzictwo klasycyzmu), wreszcie portretowania duszy – rejestracji afektów, zapisów poruszeń i uniesień (tradycja romantyczna)
W korespondencji skamandrytów romantyczna retoryka listu zaznacza się w sposób najsłabszy. Poza wskazanymi, dość oczywistymi, kontekstami podkreślić należy istotną rolę historycznej katastrofy, rozpoznania losów zbiorowych, elegijnego smutku przełamywanego przez ironię, groteskę i żart. W założenia tego szkicu wpisuję samoograniczenia. Pozostawiam na uboczu korespondencję o sprawach praktycznych – takich jak na przykład redagowanie „Tygodnika Polskiego” (te fakty zostały omówione chyba najbardziej dokładnie)
Skamander triomphans
Skamandryci na obczyźnie pragnęli utworzyć mocny ośrodek opiniotwórczy oraz ugruntować społeczny prestiż grupy. Oczywiście warszawskie sukcesy nie mogły się powtórzyć w identycznym kształcie, wszelako znów nadarzała się okazja, by zająć miejsce najważniejsze w poezji polskich emigrantów. Ustanawiać reguły życia literackiego, oceniać zjawiska artystyczne według własnej miary, wykazując wyższość formacji skamandryckiej. Tak Stanisław Baliński opowiadał o uroczystym spotkaniu z okazji otrzymania przez Jana Lechonia nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w liście z 4 listopada 1952 roku: „Wyjątkowo udany wieczór, na poziomie przypominającym najlepsze wieczory poezji w Warszawie, z „aurą i nastrojem”, zaś prywatną kronikę kulturalną zaopatrzył w taki oto komentarz: „Na premierach Hemara jest cały „polski Londyn”, coś jak Szopka Cyrulika, przychodzą zresztą nieraz tubylcy, bo ich to interesuje” (1 stycznia 1952).
„Szopka Cyrulika” to oczywiście znak markowy londyńskich spektakli. I choć nie należy negować aktualnej atrakcyjności tych przedstawień, ludzie przychodzili do teatru także dlatego, by przeżywać rewię wspomnień, powracać do świetnej epoki Tuwima, Hemara, Jarosy’ego. Zatem widowiska krzepiły emigracyjne serca, a wymieniający listy przyjaciele podtrzymywali się nawzajem na duchu. Warto było przypominać przedwojenne przewagi Skamandra, aby utrzymywać iluzję, że na emigracji nic, lub przynajmniej niewiele się zmieniło. Przeszłość wydaje się ważnym atutem, gdyż dodawała ona znaczenia obecnym sukcesom Jana Lechonia, które wyrażały się w nagrodach, laudacjach i podziwie czytelników.
Tak jak w Dzienniku Lechonia, w omawianej korespondencji poetyka skamandrycka staje się miarą dobrej poezji. W myśl tych założeń wartościowy artystycznie produkt mógł wyjść tylko spod piór Lechonia i przyjaciół, zaś wszystko inne pochodziło z obszaru estetycznego skażenia, naznaczone było błędem lub pretensjonalnością. Stanisław Baliński przypuszcza atak na Przybosia, Czuchnowskiego i Miłosza, ale przede wszystkim na preferencje oraz oceny krytyczne pochodzące z przeciwnego obozu literackiego skupionego wokół „Kultury”. I tak na przykład w sprawozdaniu z lektury zeszytu istotnego w dziejach paryskiego pisma (1951 nr 5) znajdziemy zdumiewające z dzisiejszej perspektywy oceny dotyczące Trans-Atlantyku: „okropny «paseizm» i nuda” oraz artykułu Czesława Miłosza zatytułowanego Nie: „«confession» Miłosza. Coś potwornego… […] Nigdy nie czytałem takiego samochwalstwa. Wiersze zaś, które drukuje jako swoje «credo poetyckie» są straszliwie słabe. Podziwiam Giedroycia i Czapskiego, że to puszczają” (27 maja 1951)
Młodsi poeci londyńscy, których na początku lat pięćdziesiątych zaczął drukować w „Wiadomościach” Mieczysław Grydzewski, zdecydowanie nie zasługują na pochwały. W oczach Balińskiego nowy Parnas londyński staje się chimerą przekornego, nieco zdziwaczałego redaktora (list z 29 marca 1952 roku). Poeci należący do owej pokoleniowej zmiany zdolni byli tworzyć jedynie utwory drugorzędne, niezbyt udatnie podrabiać artystyczne osiągnięcia Skamandra. Stanisław Baliński kreślił złośliwy portret londyńskiego środowiska literackiego. Poetę drażni przede wszystkim podniosłość oraz dęta powaga rytuałów kultury
Jednym ze znamion naszego środowiska, odziedziczonym po epoce międzywojennej jest – eskapizm humorystyczny. Właściwy mu dowcip […] po prostu rzeczywistość omija, uskakuje z drogi wielkim, tragicznym zagadnieniom, tragicznym powikłaniom, uchyla się od tragicznych perspektyw i tragicznych nakazów
T. Terlecki, „Wiadomości” 1 września 1946 roku. Cytat za: „Wiadomości” na emigracji. Antologia prozy 1940–1967…, oprac. S. Kossowska, Londyn 1968, s. 79. [16].
Właśnie „eskapizm humorystyczny” w listach z archiwum Jana Lechonia świadczy o żywotności ukształtowanego w dwudziestoleciu stylu towarzyskiego. Autor Arii z kurantem sprawował władzę podwójną: nad narodowym sumieniem i poczuciem humoru emigracyjnej elity. Był równocześnie wieszczem i odwrotnością wieszcza: kawiarnianym, karnawałowym królem
Lechoń wykluczał zarówno dyskusję światopoglądową, jak i „bebechy”; sama różnica zdań, w najbłahszej nawet kwestii, łamała reguły przyjaźni. Cóż więc pozostawało? Admiracja i żarty
W. Wyskiel, Kręgi wygnania…, s. 157–158. [18].
Radykalny sąd badacza nieco bym osłabił: na poważne tematy mogli (niekiedy i w ograniczonym zakresie) dyskutować z Lechoniem najbliżsi przyjaciele: Wierzyński i Grydzewski.
Ciekawym chwytem gloryfikującym Skamandra była inkluzja literatury obcej, a było to możliwe w przypadku, kiedy wrażliwość estetyczna i sposób odbioru świata w odczytywanych utworach zbliżały się do norm wypracowanych przez „piękną plejadę”. W liście Wierzyńskiego do Lechonia z 3 maja 1950 roku poeta i dramaturg Christopher Fry, autor sztuki Venus Observed, nazywany jest „angielskim Pikadorczykiem” i „naszym facetem”. Duże przegląda się więc w małym. W obszarze literatury angielskiej skamandryci posiadają nieświadomych swojej misji ambasadorów.
W omawianej korespondencji odbudowuje się świadomość grupowa. Przedwojenny Skamander zmartwychwstaje pod postacią liryczną, sentymentalną i humorystyczno-prześmiewczą. Piszący do Jana Lechonia przyjaciele cytują wiersze z Karmazynowego poematu oraz Srebrnego i czarnego, często rekonstruując niegdysiejsze nastroje i wzruszenia. W okolicznościach mniej radosnych, niż te przedwojenne, warszawskie, by nie tracić werwy życiowej, fantazji oraz humoru, kontynuują absurdalistyczne zabawy słowne. Ten rodzaj porozumienia, który w znacznej mierze składa się z fajerwerków lingwistycznych i obrazowych, parokrotnie dochodzi do głosu w listach Kazimierza Wierzyńskiego. Dajmy zatem krótką próbkę. Pewna znajoma dama:
w konkursach hippicznych w Madison Square Garden wystąpi jako „Szał” Podkowińskiego. Hrabia Marco Polo ma chodzić po drucie i deklamować Hoffmansthala bez siatki. Marylin Monroe kąpie się nago w przerębli i codziennie wszystko jej zamarza (26 marca 1953).
Humor ma tu kilka źródeł, takich jak pomieszanie wysokiego obiegu kultury z kulturą masową, krzywe zwierciadło amerykańskiej rozrywki, w której wszystko jest na sprzedaż oraz (na innym planie) znany wymieniającym listy pisarzom klucz personalny.
Jak starałem się udowodnić, w perswazyjnych i autoperswazyjnych wypowiedziach Kazimierza Wierzyńskiego i Stanisława Balińskiego, które przesuwały na plan dalszy historyczną katastrofę, oswajały troski egzystencji, brały w nawias niepewność losu wygnańców, głoszony jest nieodmiennie triumf Skamandra. Dobra przyszłość, oznaczająca uprzywilejowane miejsce grupy w literaturze polskiej, miała ułożyć się wedle reguł wziętych z przeszłości.
Adoracje
Pochwały Jana Lechonia to nieustający konkurs, w którym liczy się odkrywczość i trafność wyrażania. Potwierdzana w listach wielkość wieszcza emigracji nie może być przecież banalna. W nowojorskim archiwum znajdziemy sporo tego rodzaju wypowiedzi. Elogia układane były bądź to z uroczystych okazji, bądź to z potrzeby serca. Ciekawsze od oficjalnych pism i depesz gratulacyjnych
Usytuowanie poety w starannie dobranej sekwencji nazwisk niejako naturalnie wyznacza miejsce najwyższe w literackiej hierarchii. Tak na przykład w liście z 6 maja 1954 roku Juliusz Sakowski pisał do Lechonia:
Przed tygodniem brałem udział w dyskusji radiowej w Monachium pt. „Najpiękniejszy wiersz polski” […]. Chciałem mówić Twojego Jana Kazimierza, ale w ostatniej chwili zastąpiłem go wierszem To, w co tak trudno nam uwierzyć… (po prostu dlatego, że to lepiej mówię). W moim wyborze znalazł się więc Lechoń obok Mickiewicza (Polały się łzy) i Słowackiego (Bo to jest wieszcza najjaśniejsza chwała…).
Trzeba przyznać, że zestaw Sakowskiego świetnie się komponuje, gdyż żal i wielkość to w poezji Lechonia kategorie podstawowe. Oczywiście intencje nie mogły już być wyraźniej odsłonięte.
Podobne wieszcze paralele znajdziemy w listach Balińskiego. Relację z własnego odczytu w Związku Studentów poeta opatruje taką glossą: „I nowe pokolenie słuchające twoich wierszy, jak Mickiewicza…” (4 listopada 1952). Natomiast w zakończeniu listu z gratulacjami z okazji otrzymania przez Lechonia Nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie pojawi się aluzja do słów Zygmunta Krasińskiego poświęconych Mickiewiczowi: „cieszę [się] z pierwszej idealnej nagrody danej wielkiemu poecie, «z którego wszyscyśmy wyszli», choć on przecie jeszcze młody” (14 lipca 1952). Zresztą dokładniejsza parafraza „my z Ciebie wszyscy” pojawiła się już wcześniej – w liście z 4 lutego 1948 roku. Grydzewski, który z wielkim poświęceniem oraz nakładem sił i czasu przygotowywał do druku Poezje zebrane Lechonia (1954), w ocenie tego tomu posłużył się chwytem relata refero: „Julek [Sakowski – W.L.] twierdzi, że to najpiękniejszy tom poezji od Mickiewicza i Słowackiego” (20 sierpnia 1953).
Przez podobne pochwalne paralele wywyższona też zostaje twórczość prozatorska Lechonia. Pisze Grydzewski: „Drogi Leszku – właśnie przed chwilą dzwonił Stroński, że jest zachwycony Twoją prozą, którą czyta się jak Bez dogmatu Sienkiewicza. To porównanie z Sienkiewiczem i mnie się nasunęło” (17 grudnia 1948). Owo kolektywne homagium było czytelniczą reakcją na fragment powieści Bal u senatora zatytułowany Opowiadanie Czaplica, który ukazał się w „Wiadomościach”. Opisywana retoryka podziwu polega przede wszystkim na wyszukiwaniu analogii w kulturze, powtarzaniu wielkich słów oraz repetycji solennych gestów.
Kreowanie wieszcza miało wiele postaci. Adoracje Stanisława Balińskiego wspierają wspomnienia młodości:
[List Twój] był dla mnie wielką przyjemnością. Powiało jakimś świtem warszawskim sprzed wielu lat, gdy szliśmy razem przez miasto […] i ty czytałeś mi wtedy wiersz, jeszcze nie drukowany z przyszłego tomu Srebrne i czarne. Ileż niewiarygodnych przejść i zdarzeń – od tego młodzieńczego świtu, który tak pamiętam, jakby to było wczoraj o świcie (20 marca 1955).
Nie należy przeoczyć faktu, że Baliński jest niemal doskonałym wcieleniem poety sentymentalnego, a tego typu twórcy przywiązywali wielką wagę do pamiątek, nastrojów, chwil. W przestrzeni bukolicznej Warszawy sprzed lat, jawnie przecież idealizowanej, mógł spełnić się cud powrotu. Nastąpiło też potwierdzenie poetyckiej tożsamości. Jednoosobowe audytorium Lechonia jest niezmiernie cenne ze względu na to, że Baliński – wrażliwy poeta – zaświadcza o dwóch rzeczach najważniejszych: o młodości i sławie.
Wyszukany komplement zostaje przemycony w opowiedzianym przez Mieczysława Grydzewskiego śnie: „Śniło mi się, że był zlot wszystkich Twoich wierszy i że na prezydenta obrały Mackensena, a na wiceprezydentów Mochnackiego, Potockiego i Piłsudskiego. W ogóle miewam dziwne sny po szarych dniach” (2 lutego 1952). Znamienne, że wyróżnione tu zostają liryki z pierwszego okresu twórczości Lechonia i wspólnej literackiej młodości korespondujących ze sobą przyjaciół: Pieśń o Mackensenie, Jan Potocki i dwa znane utwory z Karmazynowego poematu. Zresztą krytyczny „sen mara” zgadza się doskonale z hierarchią ulubionych wierszy redaktora „Wiadomości”. W odczytywanych świadectwach wzruszenie lekturą stowarzysza się z czułym wspominaniem. Chodzi o wskrzeszanie pierwszych wrażeń czytelniczych, o ich ponowioną po latach świeżość. W tym przypadku zwykle rzeczowy (sceptyczny, ironiczny) Grydzewski rezygnuje z emocjonalnego dystansu: „Bardzo się wzruszyłem, odczytując wiersze o Słowackim i Malczewskim, także ze względu na wspomnienia uniwersyteckie” (28 września 1952); „Spłakałem się (dosłownie) przy odczytaniu na nowo wiersza o Boyu” (24 października 1952).
Warto zauważyć, że w opisywanych wymianach listów niewiele się mówi o poezji nowoczesnej. W ogóle szersza dyskusja estetyczna nie ma szans na rozwinięcie. Tradycjonalistyczny gust Lechoniowy wraz z podejściem impresyjnym, intuicjonistycznym – popartym wielokrotnie wykładaną teorią „poezji czystej” księdza Bremonda
Zazwyczaj jednak w listach skamandrytów poezja tradycyjna traktowana jest jako wzór dykcji doskonałej. Bez takiej miary nie można by wykreować wieszcza.
Antyobrzędy
W przyjacielskiej korespondencji więcej wolno niż w poprawnych listach do zwykłych znajomych lub w oficjalnej epistolografii opartej na formach konwencjonalnych. Ceremonie środowiskowe stają się przedmiotem kpiny. Obrzęd ulega przełamaniu. Zmieniają się sposoby mówienia, kostiumy, role. W konfidencjonalnym liście znakomita osoba, odreagowując sztywne zachowania, może być programowo niepoważna. Poprzez nastawienie zabawowe poszerzony zostaje obszar wolności.
Takie właściwości wypowiedzi znajdziemy na przykład w listach Wacława Grubińskiego. Oto pełna werwy odpowiedź na gratulacje Jana Lechonia wysłane z okazji 70-lecia urodzin autora Lenina: „Kochany, nie jestem jubilatem i nigdy nie będę. […] Póki co, wolę dziewczynę w łóżku, niż rozmowę z mędrcem, nawet z Platonem, gdyby żył” (8 marca 1952). W innym liście Grubiński tak tłumaczy lekceważące nastawienie wobec odznaczeń: „z orderów uradowałby mnie tylko taki, który by się składał z dużych brylantów. Nosiłbym go w niedzielę jak broszkę, w poniedziałek bym go sprzedał, żeby kupić samochód kochance” (30 lipca 1952). Według Grubińskiego liczą się bujny erotyzm, wigor życiowy oraz podniecająca lekkomyślność. Natomiast platoński idealizm i miłość platońska mają o wiele niższą cenę. Wacław Grubiński wówczas był postrzegany jako młodzieńczy siedemdziesięciolatek
Niechęć do ceremonii znajdziemy też w listach Kazimierza Wierzyńskiego, w których autor Korca maku parodiuje styl emigracyjnych powinszowań oraz uroczystości. Zacytujmy żartobliwe życzenia urodzinowe:
Kochany nasz Panie Pisarzu i Uczony, Kolonia Polska z Sag Harbour, osadnicy sprzed wieku, pionierzy, […] emigranci polityczni, uchodźcy, sybiracy, krakowianie, swoi znad Narwi, krajanie, prezesi, sekretarze, członkowie, bracia, XI Wardy inc., „wspólnemi łańcuchy opaszmy ziemskie kolisko” – my wszyscy rodacy Twoi ślemy Ci hołd i cześć i życzenia: 100 lat i 100$ (15 III 1950).
Natomiast Mieczysław Grydzewski swojej strategii odludka nadaje znamiona życiowego programu: „Przez 12 lat pobytu tutaj nie splamiłem się żadnym «uczestnictwem», nigdy nie byłem na żadnych zebraniu, żadnym obchodzie. Z Polską obcuję najlepiej, bo przez książki” (6 czerwca 1952).
Nie należy oczywiście zapominać o kompensacyjnym wymiarze listów do Lechonia. Otóż korespondenci byli na co dzień ideowymi przywódcami diaspory, cenionymi literatami, osobami z towarzystwa, od święta natomiast przeobrażali się w laureatów i jubilatów. Musiał więc istnieć jakiś obszar wolny od zaszczytnych obowiązków i obowiązkowych zaszczytów. Obszar, w którym możliwe było odreagowanie odświętnych zachowań. W kameralnej przestrzeni epistolograficznej powstaje zbawienny dla piszących skrawek karnawałowej kultury, miejsce błazeńskie – przedrzeźniania, parodii i zgrywy.
Dyskursy przyjaźni
W listach Wierzyńskiego, Balińskiego, Grydzewskiego, Grubińskiego, Janty, Czermańskiego, Sakowskiego porozumienie z adresatem powstaje w oparciu o różne wzory stylistyczne. Ta wspólnota przyjaźni jest osmotyczna wobec życia literackiego polskiej emigracji londyńskiej i nowojorskiej. Prywatne ustalenia wpływają bowiem na gust szerszego kręgu uczestników kultury. W tej partii szkicu interesują mnie jednak indywidualne portrety zaprzyjaźnionych z Lechoniem pisarzy. Każdy z piszących ma jakąś „sprawę” do Jana Lechonia, każdy opowiada osobistą historię. Jak się już powiedziało, „ja” przemawiające w listach to osobowość plastyczna, kreowana. Ustawianie się najbardziej korzystnym profilem należy rzecz jasna do sztuki epistolograficznej. Styl językowy, zespół środków i chwytów, mają tutaj niezmiernie istotne znaczenie.
I tak w wymianie listów Wierzyński – Lechoń w budowaniu dyskursu przyjaźni na pierwszy plan wysuwają się ewokacja miejsc młodości, gra, polegająca na niby-miłosnym wabieniu, obscena. Sentymentalna topografia Warszawy z czasów młodości zakreśla wspólny, pełen czułości obszar wspomnień. Niewinne erotyczne żarty pobudzały do śmiechu i niegdyś prowokowały, dopisując do męskiej przyjaźni ryzykowne asocjacje, a obecnie ten styl skamandryckich zabaw jest przedłużany. Prywatny kod aluzji, zachowując siłę śmieszącą, świadczy o niesłabnącej magii towarzyskiego obcowania. Subtelnego liryka, Kazimierza Wierzyńskiego, trudno podejrzewać o język koszar i wulgarność połączoną z łobuzerskim wdziękiem. W listach do Lechonia wyrafinowane przekleństwa, które mogą konkurować z Szewcami Witkacego, obsceniczne wyrażenia, birbancka rubaszność, odwaga niesmacznych konceptów służą próbowaniu granic dobrego smaku. Przewrotna jest taka komunikacja, która przekreśla społeczny wizerunek Wierzyńskiego-poety. Każda z niecenzuralnych fraz skierowana jest wyłącznie do adresata, wyróżnionego przecież w tak niecodzienny sposób. Ten dyskurs jest najzupełniej konfidencjonalny. Jakby Wierzyński pośrednio zapewniał swojego adresata: znamy się tak długo, iż oprócz problematyki serio, mogę ci ofiarować coś niezwykłego: głupstwo i zgrywę, groteskę i humor.
Najbardziej skutecznego sposobu porozumienia z Lechoniem Stanisław Baliński upatrywał w poetyce plotki. W tej dziedzinie osiągnął, podobnie jak Grydzewski, swoiste mistrzostwo. Londyńskimi nowinkami rozniecał zainteresowanie wygnanego do Nowego Jorku Lechonia. Przenosił wiadomości między Tamizą a Hudsonem. Krąg towarzyski pozostawał przecież dość wąski, liczba osób występujących na targowisku próżności zdecydowanie zmalała w porównaniu z przedwojenną elitą warszawską. O zażyłości z tymi osobami świadczą imiona zdrobniałe lub czytelne pseudonimy. Rzecz jasna plotki zatrzymują się na granicy sfery intymnej i obszaru publicznego życia. Kursują najlepiej w środowiskach zawężonych. Więcej jeszcze: w pewnym stopniu określają odrębność i tożsamość małych wspólnot
Tylko wtedy plotkowanie jest przyjemne, gdy uchyli się wszelką oficjalność. Stanisław Baliński wydzielone partie listów opatrywał zapowiedziami „Z plotek” (1 stycznia 1952); „A ploty swoją drogą” (14 lipca 1952); „Doniosę ci plotę romantyczną” (27 maja 1951). Bywało, że niektóre wiadomości opatrywał klauzulą „ściśle tajne”. Plotki nieraz miały posmak skandalizujący, bezlitośnie nicowały tajemnice bliźnich, albo też służyły karykaturalnym opisom małych środowisk literackich. Tak na przykład Baliński charakteryzował układy personalne w redakcji „Wiadomości” (20 marca 1955) lub przedstawiał polskie piekiełko z Domu Pisarza przy Finchley Road (na przykład 3 grudnia 1950, 4 listopada 1952 ). W prywatnej, anegdotycznej historii życia literackiego, spisywanej przez Balińskiego, wdzięcznymi tematami są „dziwaczenie” Mieczysława Grydzewskiego oraz polityczny konformizm Jarosława Iwaszkiewicza. Zwykle jednak w tych listach wyeksponowana zostaje czysto rozrywkowa funkcja plotki. Wszakże to, co prawdopodobne, jest ciekawsze od prawdy.
Stanisław Baliński konsekwentnie oddzielał grupę Skamandra od „całej reszty” środowiska emigracyjnego. Rzecz jasna pierwsza z grup bezdyskusyjnie ma rację w sporach estetycznych i środowiskowych kontrowersjach. Z tym nastawieniem łączą się dyskusje literackie. Epistolografia Balińskiego przechodzi niekiedy w omówienia krytyczne książek i periodyków. Jak poprzednio sugerowałem, w listach prywatnych nie trzeba troszczyć się o sądy wyważone. Mogą one pozostać niesprawiedliwe, złośliwe, impresyjne.
Plotkowanie w listach Mieczysława Grydzewskiego zajmuje ważne miejsce, lecz jest nierównomiernie rozłożone w czasie. Istny zalew plotek pojawia się w listach wczesnych – z roku 1948. Mianowicie Grydzewski dokładnie zdaje Lechoniowi sprawę z przetasowania życia prywatnego wspólnych znajomych, którzy wybrali pobyt na emigracji. W Londynie nastąpiło powtórne rozdanie ról towarzyskich i erotycznych. Te właśnie fakty wyzyskuje Grydzewski w prowadzonej dla przyjaciela sekretnej, skandalizującej kronice. Wprowadzenie jest obszerne i dokładne, zaś w późniejszych listach znajdziemy jedynie rozrzucone informacje o tym, kto z kim „żyje”, o notowaniach na literackiej giełdzie lub o więdnącej urodzie pań minionego czasu. Po ustabilizowaniu się układów w środowisku plotki mają już marginalne znaczenie.
Zwornik przyjaźni Lechonia z Grydzewskim tworzą działania niewdzięczne, pedantyczne, cerebralne. Najobszerniejsze bloki listów w tej korespondencji poświęcone są nieustającym korektom i „rewizjom” tekstów w związku poszczególnymi wierszami i szkicami, które Lechoń zamieszczał w „Wiadomościach”, lecz przede wszystkim długotrwałemu redakcyjnemu doskonaleniu poddawany był tom Poezji zebranych. Ów proces łączył się powracającą nieustannie dyskusją, która dotyczyła granic tekstowych ingerencji. Grydzewski miał swoistą teorię „arcydzieła ograniczonego”, w myśl której nawet dzieła największych pisarzy wymagałyby starannych poprawek. Problematykę pseudonimuje słowo „buterbrody” – niefortunny germanizm u Mickiewicza (12 czerwca 1949, 3 marca 1950). Maniakalnie sumienny redaktor raz po raz rozbraja gniew Lechonia spowodowany retuszami tekstów i właśnie w imię przyjaźni Grydzewski może sobie pozwolić na żartobliwe ujawnienie swojej przewagi: „Powiedziałbym Ci jak Kmicic Kordeckiemu: «Jesteście, ojcze, świętym człowiekiem, ale na wojaczce się nie znacie». «Jesteście, Lechoniu, wspaniałym poetą, ale na korekcie się nie znacie»” (4 października 1953).
Wspólne pasje teatralne
W listach Juliusza Sakowskiego do Jana Lechonia uderza troska o poziom intelektualny wypowiedzi. Podobnie jak Baliński i Grydzewski, umieszcza w omawianej korespondencji fragmenty dziennika lektur. Wszelako ważniejszy wydaje się tutaj porządek zwierzeń osobistych. Sakowski dokonuje bowiem obrachunku z własnym dorobkiem. Spowiada z kompleksów, przedstawiając w odcinkach historię literata (krytyka, eseisty, mówcy), któremu przyszło rozwijać się zbyt późno. Istotna jest tu interpersonalna relacja „wyższość” – „niższość”. Sakowski (tak jak inni korespondenci Jana Lechonia) swe listy kieruje przede wszystkim do literackiego mistrza, a na dalszym planie dopiero – do przyjaciela. I wreszcie trzecia płaszczyzna przyjacielskiego dialogu: Paryż i paryskość. Jakkolwiek Lechoń rozczarował się do wojennej i powojennej Francji, do kultury francuskiej i postaw światopoglądowych Francuzów
Z kolei Zdzisław Czermański w sugestywnych słowach kierowanych do Lechonia potrafił przekazać swój talent karykaturzysty. Natomiast Wacław Grubiński podkreślał elitaryzm. Wiedział dobrze, że adresat docenia sądy kapryśne i ekscentryczne, że stylizacja na dandysa odpowiada gustom Lechonia. Generalnie rzecz biorąc, we wszystkich blokach korespondencji (lecz w zróżnicowanym natężeniu) pojawia się polityka jako język porozumienia. W scenariuszach przyszłości tworzonych przez emigrantów niepodległościowych spotykają się nadzieje, marzenia i fantazmaty. Analizy quasi-politologiczne – z trudnymi do weryfikacji pogłoskami. Czynnikiem integrującym może też być pamięć świadków historii. Wacław Grubiński tak podsumowuje potworności wieku XX: „Patrzyliśmy na panowanie Szeli: Mussolini, Hitler, Stalin! Fantastyczne! Danton był wobec nich arystokratą, Saint-Just z Robespierrem – metafizykami! Griaduszczyj cham na naszych oczach zsuwa się do grobu w osobach Mołotowa, Berii, Malenkowa” (22 kwietnia 1953).
Warto też zwrócić uwagę na intertekstualność dyskursu przyjacielskiego. Podstawowy obowiązek jest taki: wiersze Jana Lechonia trzeba znać na pamięć. A zatem nawiązania do tej liryki tworzą język dla wtajemniczonych. I jeszcze kwestią wymagającą osobnego rozpatrzenia, która znacznie przekracza granice tego szkicu, pozostaje funkcja poetycka listów z archiwum Jana Lechonia. Korespondencja poetów do poety w sposób niejako naturalny wykracza poza zwykłą rzeczową deskryptywność listów. Wyzwala liryzm, sprzyja zwierzeniom wpisanym w literacką formę.
Interesujące ze względu na dyskursy przyjaźni wydaje się przejrzenie apostrof i zakończeń listów, będących zwykle elementami najbardziej konwencjonalnymi. Jednakże autorzy odczytywanej tu korespondencji przede wszystkim walczą z ową sztampą. Tak Kazimierz Wierzyński zwraca się do Jana Lechonia: „Kochany Lesiuszko”, „Kochany Lesiaszka”, „Kochany Leszaszka”, „Lesipuszku kochany” obok wyjściowego określenia „Kochany Leszku”. Lingwistyczne wariacje na temat imienia odczytywać należy jako pochodne przyjaźni i przywiązania. Zaspokajają one potrzebę czułości, poruszają dziecinne odczuwanie świata, w osobowości Lechonia skontrastowane z intelektualnym osądem spraw i zdarzeń
Na zasadzie wyjątku w liście Grydzewskiego znajdziemy apostrofę: „Złoty Kolego Serafinie” (1 kwietnia 1954). Stanisław Baliński rozpoczyna zwykle: „Drogi i Kochany Leszku”. Sakowski używa podobnych zwrotów „Mój drogi Leszku” lub „Mój drogi i miły Leszku”. Natomiast Aleksander Janta zatrzymuje się wpół drogi między pieszczotliwą apostrofą a oficjalnym otwarciem rozmowy w dość dziwacznym, rozchwianym stylistycznie zwrocie do adresata: „Drogi Panie Leszeczku” (16 lipca 1946, 10 września 1946). Imię Leszek zastrzeżone było dla kręgu przyjacielskiego. W bardziej oficjalnej korespondencji spotykane jest wyłącznie imię Jan.
Najwięcej inwencji wykazuje Kazimierz Wierzyński w formułach kończących listy do przyjaciela. Brzmią one jak epigramaty. Na przykład: „Ściskam Cię serdecznie / Kazimierz / pieśniarz / kucharz / służebny szpitalny / i duch niezłomny” (14 stycznia 1951). Oto inny zestaw fantastycznych pseudonimów: „Kolega-kaleka – Sęp – Majdrowicz – Maryna – Pilc – Fret – Micki – Pikadorczyk – przeszłość – a dziś tylko Twój Kazimierz” (29 kwietnia 1950). Te ludyczne maskarady składają się na szyfr prywatny, dający się w odczytać w szerszym kontekście korespondencji. Miniaturowa elegia oraz nostalgiczny smutek wpisują się w te autoironiczne kreacje. Pojawia się też purnonsensowa zabawa. Wierzyński podpisuje się bowiem: „Kazimierz-Atatürk”, „Kazimierz lwie serce” lub „Epaminondas”. W jednorazowych pseudonimach wziętych od wodzów, zdobywców i zwycięzców, rozpoznać należy ludyczną „wolę mocy”.
Kazimierz Wierzyński posługuje się stylizacją baśniową, nie gardzi sentymentalnym kiczem („wysłałem ten list wcześniej, by na czas zastukał w okieneczko”) i zgodnie z regułami skamandryckiej zgrywy mnoży wyznania miłosne oraz oferty erotyczne. Żartobliwie miesza styl oficjalnej enuncjacji z literackim cytatem: „Co zaś do uwagi, że Pan chce rzucić moją przyjaźń, pozwolę sobie zacytować słynne słowa Petrarki: «Nie chciałeś mnie kochać / Gorzko będziesz szlochać»” (10 października 1950). Nieskrępowany niczym taniec konceptów łączy się z kategorią przyjaźni. Im konfidencja bliższa, tym bardziej powiększa się obszar literackiej zabawy.
Korespondent winien jednocześnie ogarniać wiele spraw kulturalnych i życiowych. Sztuka epistolograficzna wyklucza monotematyczność. Jednakże wskazać należy tematy i myśli przewodnie. Każdy z piszących oczekiwał bowiem od Jana Lechonia czegoś innego. Wierzyński – kultywowania przeszłości, konserwowania przyjaźni, wsparcia duchowego, ożywczego humoru, Baliński – affidavitu (poeta planował przeniesienie się do Stanów Zjednoczonych), plotek i czytelniczej wymiany zdań, Grydzewski – wielkiej ilości nowych dzieł (taki apel, jak w liście z 2 września 1950 roku: „przyślij dużo rękopisów”, wciąż się powtarza), erudycyjnych przyczynków, sporów tekstologicznych, krytycznych opinii, Grubiński – poparcia w sprawie słuchowiska w amerykańskim radiu opartego na dramacie Lenin (4 kwietnia 1953 i 21 kwietnia 1953), Sakowski – kulturalnej rozmowy oraz wysłuchania neurastenicznych zwierzeń, Malczewski – pomocy finansowej oraz ludzkiego współczucia w chorobie. Wittlin eksponował choroby, depresje, lęki oraz - plany wydawnicze. Janta opisywał reporterskie podróże i bawił Lechonia dykteryjkami. Można oczywiście wskazywać ograniczenia natury poznawczej i stylistycznej, które wynikają z określonego typu kultury i ustalonych konwencji towarzyskich. Przedstawiony rekonesans wywołuje jednak wrażenie przeciwne: bogactwa problematyki oraz wielości języków porozumienia.
Prowadzony w listach dialog zostaje nagle przerwany w czerwcu 1956 roku. Jan Lechoń, żywo reagując na problemy życiowe przyjaciół, odpowiadając na ich rozterki twórcze, biorąc udział w kompensacyjnej zabawie słowem, sprawdził się jako nauczyciel i mistrz, adresat zwierzeń, współuczestnik emigracyjnej niedoli, terapeuta. Nie znalazł jedynie recepty na swoje własne życie.