Królestwo
Ten upał, poskręcana rzeka wyrzucająca na brzeg
owinięte roślinami zabawki i łby zarżniętych świń i krów.
Długie zęby wymyte wodą i żwirem.
Ten pomost, boisko, rana smarowana sadłem,
owijana chustką, by nie zobaczyli wychowawcy.
Niemy starzec wygrażający nam protezą
i tamten dzień — chudy, upośledzony chłopak przywarł
do siatki ogrodzenia, szarpał ją i wrzeszczał, a kumple
pękali ze śmiechu, gdy nie dał się zaciągnąć matce do domu.
Nie ma wybawienia. Nie ma ucieczek. (Pamiętasz tę opowieść
o bogu połykającym swoje winne czy niewinne dzieci, o wężu,
znoszącym na kamieniach jajo, z którego wychodzi
nagi mężczyzna — cuchnący pijaczyna bez sumienia?)
Oderwali go w końcu od siatki, ojciec zatargał do ganku.
Chłopak ślinił się. Wyglądał, jakby miał usta pełne gęsich piór.