Najpiękniejsze co nieskończone. „Bez pożegnania”
Nie sposób rozpocząć pisania tekstu o takim tomie bez… drżenia. Nie tylko tego, które wynika z prostego połączenia faktów (debiutancki tom Julii Hartwig nosił, jak wiadomo, tytuł Pożegnania…), co sprawia, że piszącemu te słowa towarzyszy podobny lęk do tego, który być może odczuwali recenzenci Elegii na odejście czy Epilogu burzy Zbigniewa Herberta, Drugiej przestrzeni Czesława Miłosza
Nie będę jednak pisał o summie, codzie czy innych figurach zamknięcia, zostawiając rzecz historykom literatury. Zapewniam jednak: to nie zaniedbanie. Jak rozumiem, nieustająca pochwała rzeczywistości zawarta w tych wierszach – mimo że „nie ma już nic/ miejsca straciły swoje miejsce” – daje legitymację tym, którzy chcą do końca pozostać po stronie istnienia. Bez pożegnania. Z nadzieją na powrót.
Istotnie, nieomal we wszystkich utworach perspektywę wyznacza Minione. Ale nie można mylić go z tym, co przeszłe, czyli nieobecne. Słowo poetki zrasta się z samym źródłem bycia: pamięcią. Ostatecznie trwa tyle, ile potrafimy ocalić. „Do siebie niepodobni” nie odnajdziemy siebie nigdzie indziej niźli w słowie. Same obrazy zakrzepłe pod powieką czynią z nas „trudnych do rozpoznania”, niczym „na wyblakłych taśmach starych kronik filmowych”
Co tedy powraca? W tyglu pamięci zastyga dzieciństwo, rodzina, bliscy, traumatyczne doświadczenia. Bez trudu można wskazać w tomie teksty, które układają się w takie właśnie minicykle.
Już w jednym z otwierających Bez pożegnania wierszy odnajdziemy przejmujące i głębokie świadectwo wiary w prymat istnienia. Co jest fundamentem tego ostatniego? Oto odpowiedź ujawnia się w sytuacjach granicznych.
Pismo, które zdejmuje ciężar wojny z barków mężczyzny, z pewnością nie służy miłości. „Której kobiecie opisywano piekło pod Monte Cassino?” Ci, którzy wybrali milczenie, kryjąc w sobie tanatyczne skażenie, przywołani zostają w miłosnym słowie poetki
Niezmiernie interesująco rysuje się w tym tomie dialektyka słowo – milczenie. To drugie, jako rewers bytu zdaje się okalać zewsząd istnienie. Słowo dźwięczy w ciszy i tam na powrót się rozpływa. Poeta dobywa słowem istnienie zatopione w pamięci, ponawia to, co zawsze dąży do skrycia:
Był Wielki Piątek
Mieliśmy się spotkać w Notre Dame
Trochę spóźniona mijam klęczących na posadzce Annę i Jerzego
[…]
Jerzy Anno rozglądam się za wami znów jak przed laty
w Wielki Piątek w katedrze Notre Dame
gdzieśmy się nie odnaleźliJ. Hartwig, Pamiętam [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 13. [6]
Jeśli poeci istotnie mają moc stanowienia, to zapewne taką, która powołuje do powtórnego bycia nawet najdrobniejsze doświadczone rzeczy. Język poetki pozwala u-pamiętnić. Oddalenie i pustkę, która ogarniała Brodskiego. Tajemniczy moment zniknięcia Hrabala. Dwie koleżanki przestępujące granicę getta u wylotu Lubartowskiej. Genialną pamięć lekarza W., którego – dzięki niej właśnie – poetka ocala…
Poetyckie słowo jest tutaj także – jak pisał o tym niegdyś z dostojeństwem Heidegger – wdzięcznością myślenia. Za jego sprawą można złożyć hołd Vivaldiemu, którego muzyka „daje odpowiedź”. Monteverdiemu za cykl madrygałów – chór duchów opiewających nieoczekiwany powrót mistrza do żywych, rozświetlający bezsenną noc towarzyszącą dzisiejszemu słuchaczowi.
Spośród wierszy poświęconych – by zacytować Rilkego z Duinejskiego cyklu – „naszym wiecznie młodym zmarłym” zwraca moją uwagę zwłaszcza utwór zatytułowany Którzy odeszli. Czytam go w pierwszej kolejności jako przejmujące świadectwo, skrót przez wyobraźnię, osobowość, temperament dwóch wielkich polskich pisarzy (Herlinga-Grudzińskiego i Herberta). Ale zaraz potem wyłaniają się ramy swoistego traktatu teologicznego. Druga przestrzeń uformowana jest z tego, co umieliśmy z ziemi dobyć, na czym się wspieraliśmy. Ty, Boże, odnajdziesz ich „w miejscach które sobie wybrali”. Wytchnienie, prośba o przywrócenie siły zmysłów, nie zaś ezoteryczny udział duszy wspierającej się w absolucie. Zachwycony pięknem i prostotą czytelnik może zawtórować:
Ześlij mu więc Boże chłód oliwkowego drzewa nad głową
odpuść zatwardziałość
i obdarz łaską miary sprawiedliwej
przywróć zmysł węchu by poczuł zapach pieczonych mięs i tamaryszku
zbudź słuch ażeby mowa przewędrowanych krajów
znów radowała jego uszyJ. Hartwig, Którzy odeszli [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 14–15. [7]
Hartwig zresztą nie rozdziela ściśle porządków. Zaświat jest przedstawiony poprzez zaślubiny. Hieros gamos. To nie tylko zamawianie powrotu rzeczy pogubionych. Ziemia z Niebem splatają się w nieznanym uścisku:
Ci którzy miejsca swojego nie mają
którzy sami są ogniem i deszczem
Teraz się z wami bratająJ. Hartwig, W drodze [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 20. [8]
Bo „jeszcze nie koniec” – chciałoby się dodać od razu. Bo jedynym ratunkiem dla nas, kolejnym ocaleniem tego, co do życia nam niezbędne: nadziei, bez której – jak chcą filozofowie – nie sposób istnieć ani minuty, jest „utrzymanie rytmu/ wizja harmonii”
A tym jest – co zwraca szczególnie uwagę czytelnika – niespotykana chyba na taką skalę w twórczości Hartwig akcesja człowieka w przestrzeń mitu (w tym religii). Poetka sporządza krótkie notatki, będące wolnymi impresjami, dotyczące rozumienia pewnych sakralnych gestów i dogmatów. Przekaz biblijny zyskuje wartość dopiero wówczas, gdy zostanie przyswojony. Tutaj musi nastąpić „próba uczuć”. Nie jest jednak tak, że na użytek mojej orientacji w chaotycznym świecie mam prawo mit sobie przedstawiać, przetwarzać, a także zachowywać wobec niego dystans. Mit narzuca się w swoim stałym kształcie i jako taki należy go zaakceptować, a następnie dopiero – zapytywać o jego metaforyczność i traktować jako rodzaj poznawczej propozycji. Tak dzieje się na ten przykład w pierwszym fragmencie Pożegnania, przywitania, podziękowania, w którym postać niewiernego Tomasza po raz kolejny – z racji niezbywalnego pragnienia realności – staje się symbolem ludzkiej kondycji.
Zresztą Niebo jest teraz bliżej. Niezmącone niepewnością. Utrwalone w Logosie, w który wątpić jak gdyby nie ma podstaw:
To czuwanie nad brzemienną Panną
bo wiadomo jest od wieków że urodzi syna
który ma nam przynieść pokój
Oczekiwanie na świt
kiedy na samym szczycie lodowatej zimy
rozbłyśnie nieziemskie światłoJ. Hartwig, Adwent [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 55. [10]
„Znaki mogą być tylko ludzkie” – pisał Miłosz w Veni Creator. U Hartwig hierofanicznego gestu użycza także natura. W kręgu zimowego parku naraz „twarz Boga/ narysowana zgrabiała ręką zimy”
Owo sam na sam. Z Bogiem (wciąż pisanym także małą literą…), przestrzenią, innym, obcym. Nie jest jedynie źródłem radosnego uspokojenia. Tego, co „wielkie i straszne”, nie sposób nieść przed sobą nieustannie. To nie tyle niewyrażalne, co niemożliwe. Tęsknota do porozumienia ze zmarłymi i przedmiotami, które wciąż wytykają nam naszą niestałość i znikliwość, oznacza także pragnienie wytchnienia, uwolnienia spod ciągłego dyktatu „ja”:
Więc mówcie do mnie wołajcie do mnie życzliwie
choćby milczeniem
żebym nie musiała tak bez wytchnienia
być moim istnieniemJ. Hartwig, Odnaleziona kartka [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 46. [13]
A jednak to właśnie świadomość ostaje się jako źródło poetyckiego bycia. Pozostaje troska, aby słowo i obraz trafiały do wyobraźni, aby znalazły schronienie, w tych, którzy chcą i potrafią słuchać. Owo dotarcie, do-rzeczność sztuki sprawdza się, kiedy ta ostatnia odzwierciedla rzeczywistość konkretnych ludzi. Znajduje „schronienie w jej śnie”
W tym też przekonaniu tkwi wiara w niezbywalną wartość poetyckiego powołania. I dostojeństwa. Ostatecznie, po wyzwoleniu, kiedy wszystko z nas już opadnie, cierpliwemu, zgiętemu w pokorze poecie udzielona zostanie łaska powrotu. Tak przeto w symbolicznym wierszu Łabędź – nawiązującym, jak to widzę, do Baudelaire’owskiego Albatrosa – możemy przeczytać:
Będzie teraz płynął i płynął
i żadna grobla nie będzie mu przeszkodąJ. Hartwig, Łabędź [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 71. [15]
Fundamentem konstytucji człowieka-poety do końca pozostanie zdolność utrwalania. Hartwig nie będzie rozpaczać z powodu braku i utraty, które są naszym udziałem. Przeszłość nigdy nie będzie „dzwonnicą bez głosu”, jak pisał Staff w Alea iacta est. Nim wszystko zostanie odjęte, należy – to nasz obowiązek – ocalać i ponawiać. W pośpiechu, zatrzaskując już drzwi chciejmy jeszcze dosłyszeć „nazwisko niebiańskiej skrzypaczki”
Rozpacz przychodzi wówczas, gdy nie potrafimy już od-twarzać, gdy kontury zdarzeń, przedmiotów, rysy twarzy zacierają się z nagła, w najbardziej zaskakującym nas momencie. Chwila, w której Jest zmienia się w Było. Zostanie tedy „tyle co zapisane/ reszta roztrwoniona porzucona tam/ gdzie pamięć mogłaby wrócić gdyby potrafiła”
Nie myśleć o hipostazach, systemach, osobie. Pomyśleć o sobie jako pokonującym zapomnienie. Odwagi, wszak
Najpiękniejsze jest to co jeszcze nieskończone
Niebo pełne gwiazd niezapisane jeszcze przez astronomów
szkic Leonarda i urwana wzruszeniem piosenka
Ołówek pędzel zawieszone w powietrzuJ. Hartwig, Po omacku [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 74. [18]
Jesteśmy pełni kresu. Dzieł swoich ukończyć nie potrafimy, nie możemy. Przez to są nie-skończone. Najpiękniejsze. Wspaniały paradoks. Z radością pozostaje nam go przyjąć jako źródło naszego bycia (można też ucieszyć się ze słownej paronomazji: nieukończone/ nieskończone).
Mneme wspiera istnienie. Jako świadectwo piękna przynależy Erosowi. Ów zaś splata się – protestując tragicznie – z Tanatosem. Koło. Rondo spotkania. W którym miejscu by się nie znaleźć, rozwiązania, jak się zdaje, nie ma. Początek jest końcem. Ale to „śmierć się zaśmiała”
Jednak po zagubieniu
jednak po oczyszczeniu
zostaje niewyobrażalne
i komuś lub czemuś
o tym wiadomoJ. Hartwig, Dowód istnienia [w:] tejże, Bez pożegnania, s. 89. [20]
Bez pożegnania? Czekać zostaje na jeszcze jedno słowo, gdy wokół już tylko / aż niewyobrażalne. I ja będę czuwał. Długo w noc. „Choć ciemność jest gęsta”. Na razie „nie umiejąc zrezygnować z niczego”