Poezja nieuchwytności. 7 fragmentów na jubileusz Juliana Kornhausera
1.
W przygotowanej na 65-lecie poety antologii tekstów krytycznoliterackich poświęconych pisarstwu Juliana Kornhausera
Spośród polskich poetów, których debiut przypadł na lata, gdy na scenę wkraczało pokolenie ukształtowane przez doświadczenia Marca ’68 i Grudnia ’70 – Stanisława Barańczaka, Ryszarda Krynickiego, Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera […] – zdecydowanie najmniej mówi się i pisze o twórczości tego ostatniego. Nie do końca jasne jest dla mnie, dlaczego tak się dzieje. Mam jednak wrażenie, iż podstawowy powód tkwi w tym, iż pisarstwo autora Origami przyszpilone jest – niemal od zawsze… – do owego czasu, na który przypadły pierwsze, głośne i odważne wszak, próby literackie (właśnie – może „tylko” próby…). Ciąży na Kornhauserze swoiste przekleństwo – historia literatury!… Kiedy pojawia się bowiem każda kolejna książka poetycka czy krytyczna autora Zasadniczych trudności, od razu jest ona umiejscawiana w perspektywie, uprawianej przez tegoż twórcę w latach 70., poetyki nowofalowej i jej rozmaitych odmian i mutacji.
Tezę tę powtórzyłem następnie w Marzeniu, które czyni poetą
Przywołuję tę kwestię na początek mojego szkicu jednak nie po to, aby w tym miejscu dokonywać ostatecznej rozprawy z interpretacyjnym dylematem (czytać Nową Falę wbrew historii czy w ścisłym z nią związku), zapewne jednoznacznie nierozstrzygalnym. Przeciwnie – chciałbym zawiesić pytanie o konieczność kontekstualizacji tego pisarstwa, a podkreślić jedno z najpiękniejszych doświadczeń, które towarzyszy mi od lat w spotkaniach z dziełem Kornhausera: nieuchwytność.
2.
Bodaj pierwszy – tyleż przenikliwie, co niebezpośrednio – zauważył tę właściwość Jacek Gutorow, który napisał, że wiersze autora Stanu wyjątkowego rysują „wizję bytu jako otwarcie się na wszystkie języki”
Zmienia się skóra świata, zmienia się język. Poezja – pozwalam sobie na kategoryczny ton, będąc przeświadczonym, że wypływa on z lekcji, którą odebrałem od tego dzieła – nigdy nie powinna przeto zakrzepnąć w idiomatyczną formę. Poeta musi być ruchliwy, a nawet „niecierpliwy” – skoro wierzy, że przecież odnajdzie logoreę. To marzenie czyni poetą…
Wiersze Juliana Kornhausera są przy tym wszystkim – przy pragnieniu doniesienia mowy samej rzeczywistości, które być może tak często popychało poetę ku decyzji porzucenia raz ustalonej dykcji i wierszowej miary – uczciwe. Powstają one z czczości, wy-rzeczenia. I niesłychanego napięcia zmysłów, które towarzyszy doświadczeniu empatii, identyfikacji, wczuciu. Odejmowanie słów, długotrwała ekstrakcja, „ściąganie” języka w obraz, sugestywny, przejmujący – oto jedne z najcenniejszych w moim pojęciu elementów poetyki Kornhausera, które wciąż czekają na swoich, czułych dla poetyckiego wysłowienia, odkrywców.
3.
Razem z Kubą Kornhauserem układaliśmy w ostatnich miesiącach edycję Wierszy zebranych jego ojca. Praca nad tomem sumującym drogę poetycką autora Zjadaczy kartofli doprowadziła mnie do przekonania, że niepochwytność tego pisarstwa ma jeszcze jedno źródło: nie tylko właśnie ową formalną i stylistyczną zmienność (te w ogóle można by raczej uznać za jej konsekwencję), lecz także swoistą „nieobecność podmiotu”, będącego po częstokroć niewidocznym – ukrytym za zasłoną roli reportażysty, montażysty rzeczywistości – dla czytelniczego oka. Wiemy, że jest nim wprzódy namiętny, żarliwy rewolucjonista, nietolerujący półśrodków, gdy idzie o prawdę reprezentacji i reprezentację prawdy, później czuły rejestrator przemian zachodzących w międzyludzkim kościele. Za każdym razem widzimy go jednak jako tego, który uchodzi z kadru wiersza, wyrywa się poza ramę wysłowienia, sytuuje gdzieś na obrzeżu znanego mu świata.
Niewątpliwy paradoks: najskuteczniej można zaangażować się w odciskanie rzeczywistości, kiedy uda się od niej nieco oddalić…
4.
Kto wie, może uchwyci tę poezję właśnie ten, komu uda się odnaleźć i wyrazić ów punkt na granicy świata, w którym sytuuje się i przebywa mówiący w wierszach poeta? Może to jest najpilniejsze zadanie na przyszłość?
Ufam swojej intuicji, wierzę, że istnieje sekretna zasada łącząca sposób bycia poety z jego wierszami. Poezja Juliana Kornhausera mieści się dla mnie w tym, jak odwracał on nagle wzrok od rozmówcy i jak do niego powracał; w tym, jak w zamyśleniu ściągał usta i jak gładził brodę; w tym, jak szedł i jak przystawał z nagła ze wzrokiem utkwionym w szczyty dachów; w tym, jak wybuchał śmiechem, by za chwilę zamilknąć; w tym, jak z pasją poddawał coś krytyce, by naraz udobruchać się za sprawą brzmienia jednego wyrazu; w tym wreszcie, jak wypowiadał poszczególne słowa, ważąc je niemal zawsze w ustach; w tych jego zawieszeniach głosu, poczynionych jakby przez niepewność i drżenie, choć przecież zawsze wypowiadane przezeń sądy miały solidną podbudowę, były wzorem elementarnej ludzkiej sprawiedliwości.
5.
Więc widzę go w kilku sytuacjach, które już na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Może właśnie teraz jest czas, aby je stamtąd wydobyć, spisać, w tym momencie się nimi podzielić?
Pierwsza, czy po prostu jedna z wielu. Ale jakże znacząca, jakże charakterystyczna. Nie pamiętam już, jak to się stało, że pewnego razu w jednej z krakowskich kawiarni rozmowa doprowadziła nas do kardynalnego pytania o wiarę. I wówczas padły te mniej więcej słowa: „Wie Pan, gdy pytają mnie, dlaczego w moich wierszach nie ma miejsca na Transcendencję, odpowiadam zawsze: «Bowiem jestem poetą»”. Długo nie rozumiałem tego zdania. Nawet wobec niego się po cichu buntowałem, myśląc o poezji właśnie jako najdoskonalszej drodze do wyprowadzenia gdziekolwiek poza świat… Być może owo dyskretne wyjście, dystans, stawanie na krawędzi rzeczywistości, które charakteryzuje poetę, służy pośrednio sprawom, jakie winniśmy oddawać temu, co boskie: głęboko etycznemu świadectwu nędzy i wielkości człowieka, estetycznemu zachwytowi, który ponoć jedynie może nas uratować – dziejącym się w tej poezji.
Czy i to nie jest pilnym zadaniem dla przyszłych komentatorów dzieła Kornhausera?
6.
Dla mnie Julian Kornhauser jest także mistrzem empatycznej krytyki (choć wielu pamięta go jedynie jako nieprzejednanego kontestatora formacji „okołobrulionowej”). Spośród wielu książek poświęconych dziełu poetyckiemu Herberta głównie Uśmiech Sfinksa wnika w samo sedno poetyckiej dykcji autora Studium przedmiotu: w poczucie opuszczenia, lęk, drżenie, niepewność – obecne zwłaszcza w jego późnym dziele.
Czułemu spojrzeniu krakowskiego krytyka nie umykają ważne detale: tematyczne i leksykalne powtórzenia, drobne błędy stylistyczne w wierszach czy literowe w faksymiliach rękopisów (załączone przez wydawcę pierwszych edycji ostatnich tomów poety). Przywołajmy jeden z bardziej znaczących pod tym względem i piękniejszych fragmentów świadczącym o uważności i dyskrecji krytycznego komentarza. Studiując dokładnie i „czytając” układ szaty graficznej (reprodukcję obrazu Giorgionego na pierwszej stronie okładki Epilogu burzy oraz kopię rękopiśmiennej wersji Kwiatów), autor Poezjii codzienności pisze tak oto:
Rękopis ciekawy, ze wszech miar godny dokładniejszego wczytania się. Co zwraca moją uwagę? Nie tylko niewyraźne pismo, prowadzone drżącą – jak się domyślam – ręką, ale i zastanawiająca poprawka w drugiej strofie, a także duże litery pierwszych słów poszczególnych wersów […]. Zaś przede wszystkim rzucający się w oczy, drażniący błąd ortograficzny w słowie hojne (Herbert napisał „chojne dary”). Właściwie nie powinienem o tym wspominać, bo dla wielu to być może nic nie znaczący „szkolny” drobiazg. Ale jednak: […] widzę ten błąd i zaczynam się zastanawiać, z czego on wynika. Przecież chyba nie z nieznajomości ortografii. Skąd „hojne dary” pochodzą? Oczywiście z Kochanowskiego, z Pieśni XXV […]. Czy Herbert mógł zobaczyć w jakimś starym wydaniu formę „chojne”? – teraz tego nie rozstrzygnę […]. Ale te „chojne dary” wybijają się na czoło i dziwnie męczą, mówiąc mimo woli o samym poecie: jego bezbronności, starzeniu […]. Kochanowski w swojej pieśni zwraca się wprost do „Pana wszystkiego świata”. U Herberta pozostało tylko pytanie „komu te hojne dary”. Omdlewającemu ciału?
J. Kornhauser, Uśmiech Sfinksa, Kraków 2001. [5]
Czytając po raz kolejny te frazy, trudno mi oprzeć się pewnemu przemożnemu wspomnieniu. Jest piękny maj roku 2000, jako student przedostatniego roku polonistyki z bojaźnią i drżeniem wsłuchuję się w te właśnie słowa wypowiadane do nas przez Juliana Kornhausera w małej, ciasnej salce gabinetu, w którym mieściła się siedziba dyrektora uniwersyteckiej slawistyki w Opolu. Trwa ostatni wykład z monograficznej serii poświęconej pisarstwu Herberta. Nie wiemy jeszcze (być może nie jest tego do końca pewien sam Autor), że przedstawiane nam prelekcje złożą się za niedługo w Uśmiech Sfinksa (tekst o Epilogu burzy Profesor odczytuje już chyba z „Kontrapunktu”, na łamach którego premierowo był upubliczniony). Pamiętam tłok, duchotę (siedzi nas, studentów, zebranych na kilku metrach kwadratowych, dobrze ponad dwudziestka), a także otwarte okno, śpiew ptaków dobiegający z ogrodu na uniwersyteckim wzgórzu.
I tę nagłą ciszę, która zapada, kiedy dwóch Poetów spotyka się naraz w swojej bezradności, w języku bezgranicznej, kosmicznej nieomal samotności i Tajemnicy. Teraz to głos Profesora zamiera: „…wybijają się na czoło i dziwnie męczą…”. Pauza. Wzrok mówcy zawisa gdzieś ponad naszymi głowami. Namacalne nieomal milczenie zaś, które nastaje, jest i nabożne, i głęboko ludzkie; ma swój ciężar i gęstość.
„Komu te chojne dary komu?”…
7.
I widzę Juliana Kornhausera, który jak zawsze żachnie się, gdy zbyt bezpośrednio, zbyt zapalczywie, zbyt żarliwie wychwalam zasługi Jego pisarstwa. Jak teraz, gdy siedzimy przy stole we wrocławskim „Imparcie” po gali rozdania Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius, która w tym roku za całokształt pisarstwa przypadła w udziale właśnie Jemu. Jak bąkam, onieśmielony podniosłością chwili, te słowa o wdzięczności i jak mało udanie układam zgrzebną laudację.
Ten sam enigmatyczny, lekko pobłażliwy, ale w gruncie rzeczy przychylny i radosny uśmiech połączony z jowialnym żachnięciem. Jak dobrze, że ten sam. I że mogę go widzieć.