17.02.2021

Perspektywa ze szklanej góry

Do dziś wspominam moment, kiedy po przerwie w świadomości jaką jest wczesne dzieciństwo, usiłowałam zrozumieć swoją tożsamość. I wtedy właśnie okazało się, że mam na imię Izaura, a na drugie Andżelika. Gdy podrosłam, wyłącznie dla zachowania równowagi, na bierzmowaniu przyjęłam imię Czesława. Po babci, która z godnością potrafiła je nosić.

W szkole nauczycielki najczęściej wołały mnie po nazwisku, albo po prostu „numer dwa”. Bardzo nie lubiłam być numerem. Czułam się tak, jakbym przestawała być osobą, a stawała się cyfrą. Z czasem zaczęłam wyginać plecy lekko w tył, a głowę do przodu, żeby chociaż trochę przypominać dwójkę i dopasować się do tej szkolnej, cyfrowej rzeczywistości.

Gdy dorosłam, postanowiłam tak zręcznie urządzić się w życiu, żeby wszystkie trzy imiona do mnie pasowały. Moja matka zawsze powtarzała mi, że Izaurą Andżeliką nazwała mnie nie przez przypadek, lecz dlatego, że od wczesnej młodości walczyła z pospolitością. Czesławy nigdy nie mogła mi darować.

Niestety, z matką nie miałam lekko. Ona sama żyła jakby we śnie, między jednym serialem telewizyjnym a drugim. Całą istotą wczuwała się w ich romantyczne wątki. Świat w jej oczach wyglądał jak karykatura. Wykrystalizowane dobro mieszało się w nim ze złem sięgającym ostatnich poziomów swoich możliwości. Zwykle też to, co rzeczywiste postrzegała jako nierzeczywiste i odwrotnie.

Codziennie rano wychodziła do pracy, a gdy w niej wracała nie zastanawiając się dłużej na tym co jest, dawała olbrzymi krok w nierealność. Pstryk – włączała telewizor, który łkał z każdego cala powierzchni swojego ekranu, tkliwą miłością pana do służącej, służącej do pana, szwagra do szwagierki, króla do sklepowej, księgowej do dyrektora, albo w wersji kostiumowej, rycerza do księżniczki... Bo matka prawie zawsze oglądała filmy o miłości.

Zazwyczaj była to miłość niespełniona. Z tego niespełnienia powstawał następny odcinek i jeszcze dalsze. Potem matka zmywając naczynia, układała dla filmowych bohaterów zupełnie inne losy. Gdy w pobliżu akurat przebywała jej ulubiona kotka Milusia, pierwsza partia w okolicy, która każdy ze swych licznych romansów wieńczyła czwórką dzieci, matka również jej udzielała finezyjnych rad z zakresu kokieterii. Milusia jednak miała naturę absolutnie prostacką i za nic nie chciała uduchowić swoich wyłącznie fizycznych związków z samcami z sąsiedztwa. Poza tym często przebywała poza domem, w sobie tylko wiadomych sprawach. Wtedy całą wiedzę matka przelewała na mnie.

– Kiedy poznałam twojego ojca, starało się o mnie jeszcze trzech innych kandydatów: Stasio, Zdzisio i Gienio – wyliczała, zresztą nie pierwszy raz. – A ja wybrałam Wacława. Sama nie wiem dlaczego? Przecież tamci nie byli gorsi, ani mniej przystojni. Pamiętam jak Wacław, którego jesteś córką, codziennie przynosił mi bukiety czerwonych róż. – No a Stanisław obdarował mnie kiedyś, po sezonie kilogramem truskawek. Za jakie pieniądze on je musiał zdobyć? Zjadłam, ale mimo to wyszłam za Wacława. Może róże były odpowiedniejszym dowodem miłości, albo... tak mi się wtedy wydawało.

– Myślę, że dobrze zrobiłaś odpowiedziałam zbierając się do wyjścia, bo wiedziałam, że za chwilę będzie mowa o czekoladkach od Zdzisława i gorących pocałunkach Gienia.

– Dobrze zrobiłam?! Od dwudziestu lat nawet jednego komplementu nie usłyszałam. Och, gdybym to wcześniej wiedziała! Nie tak wyglądało nasze narzeczeństwo, nie tak. Kto mógł przypuszczać, że z romantycznego wielbiciela zrobi się nudny mąż. Zresztą może mężowie tacy być powinni? Szaleni, kochankowie istnieją pewnie tylko w filmach – rozżaliła się matka.

„Biedna kobieta, ile jest w niej jeszcze miłości, której wiek nie pozwoli rozkwitnąć – myślałam. Jak to dobrze, że my, ludzie nowego, pragmatycznego pokolenia, wychowanego w dobie komputerów i techniki cyfrowej nie jesteśmy tacy sentymentami”.

– Posłuchaj mnie chociaż raz – prosiła matka. Ty powinnaś kochać, jeżeli nawet nie drugiego człowieka, bo załóżmy nie potrafisz, to chociaż kwiaty, dzieci, no albo ojczyznę, czy jakąś inną rzecz. Tu popatrzyła na mnie z wyrzutem. – Ale ty nawet matki rodzonej nie kochasz, nawet przyjaciółki serdecznej nie masz. Nic. Zupełnie nic. Jesteś pozbawiona uczuć, pusta.

– Czy kiedykolwiek usiłowałaś napełnić mnie jakąkolwiek treścią? Nigdy! Przekazywałaś mi wszystko w formie skarykaturyzowanej, zafałszowanej. Prawdę odkrywałam sama. Na razie nie udało mi się jeszcze wyciągnąć ostatecznych wniosków w sprawie uczuć – wybuchłam gotowa do dalszej walki.

Ale matka najwyraźniej nie miała ochoty na dłuższą dyskusję o prawdzie, fałszu i stanie mojego ducha.

Z uśmiechu błądzącego po jej twarzy wywnioskowałam, że znowu myśli o czymś przyjemnym. Nie pomyliłam się. Za chwilę usłyszałam jej głos:

– Wiesz, opowiem ci wczorajszy odcinek „Zaklętych w kręgu miłości”. Posłuchaj: więc ona, córka tego lekarza, zakochała się w jego przyjacielu, starszym, ale niesamowicie przystojnym panu, który okazał się jej dziadkiem. Bo ten lekarz nie znał swojego ojca, bo tamten uciekł ze służącą, gdy ten jeszcze był malutki. Jej głos przechodził chwilami w tajemniczy szept. Nie. Nigdy nie mogłam wysłuchać jej do końca, a tym bardziej zrozumieć.

Kiedy matka wekowała swoje marzenia w słoiki, ojciec robił półki w piwnicy. Miały na nich stanąć te weki, z którymi ona jakoś nigdy nie zdążała. Ojciec długo się nie zniechęcał, jednak pewnego dnia odszedł zostawiając ostatnią, niedokończoną półkę. Widywano go potem w towarzystwie jakiejś kobiety, aż w końcu przepadł bez wieści. Matka została sama. Dorastałam więc w trudnej atmosferze, ale moje imiona wydawały mi się zobowiązujące.

Swoją pierwszą posadę zdobyłam w firmie, o której słyszałam, że kompleksowo dba o pracowników i to nie tylko od strony materialnej. Zajmuje się również wypracowywaniem zbiorowej duchowości na potrzeby konkretnych działów. Mówiono mi, że można tam bez problemów przechodzić po drabince stanowisk, coraz wyżej i wyżej. Zdarzały się podobno przypadki rozmaitych kopciuszków i innych przybłędów, którzy pojawiali się, szybko przebywali wszystkie szczeble kariery i odchodzili. Wyżej nie dało się już awansować, a nie mogli przecież stać w miejscu. To byłoby nie do wybaczenia, w świecie stawiającym na konkurencyjność. Mity miały tam niepokojącą popularność.

Firma zajmowała się ekologicznym wytwarzaniem przedmiotów nowej generacji, przy użyciu najnowocześniejszych technologii, uwzględniając rosnące zapotrzebowanie społeczeństwa na informacje. Oferta jej była tak rozległa, że dokładnie nie znał jej żaden z pracowników, pilnie pochylonych nad ekranami komputerów. Kiedy po raz pierwszy tam przybyłam, kilku z nich spierało się właśnie o słuszność jakiejś transakcji, której sensu nie znali i nawet nie wiedzieli, czy w ogóle doszła do skutku. Ich głosy były coraz bardziej podniesione. Spojrzałam więc pytająco na mojego towarzysza, który wyszedł po mnie do portierni i teraz nie odstępował nawet na krok, prowadząc kolejno do wszystkich mających nade mną panować zwierzchników.

– Pani się nie przejmuje – wyjaśnił mój towarzysz. – To zarząd w chwilach, kiedy jest mniej zajęć rzuca pracownikom do rozwiązania rozmaite problemy. Załoga musi wiedzieć, że tu się nie odpoczywa, tylko pracuje. Firma jest duża, rozwija się, walczy z konkurencją. Nie możemy sobie pozwolić, by ktokolwiek w cokolwiek wątpił. Ten sposób jest bardzo skuteczny. Najlepszych nagradzamy premią.

– Czy oni wiedzą o tych problemach na niby – zapytałam niepewnym głosem.

– Nie i pani też wkrótce nie będzie odróżniała tych prawdziwych od wymyślonych. Już niech panią o to głowa nie boli. Współpracujemy w wybitnymi psychologami i psychiatrami. Oni wiedzą, jak podejść nawet tych najbardziej odpornych na sugestię – wyjaśnił z zadowoleniem zacierając ręce.

Firma mieściła się w nowoczesnym, przeszklonym wieżowcu. Tonęła w zieleni sztucznych kwiatów, a mahoniowe meble z czarnymi blatami przytłaczały swoim dziwacznym prestiżem. Panie chodziły w garsonkach, panowie w garniturach. Za swoje ubrania zapłacili drogo i nie lubili, gdy ktoś przechodził obok tego faktu obojętnie. Wszyscy wyglądali na bardzo przejętych. Kochali życie i mieli zracjonalizowany stosunek do świata, nad którym jak im się wydawało w pełni panowali. Postrzegali go zresztą, jako wypadkową liczb, wykresów i niezawodnych wzorów. Dziwne, ale w tym miejscu nawet śmierć wydawała się czymś nierealnym, przestarzałym, wręcz absurdalnym, zwłaszcza że podczas przerwy obiadowej pracownicy chętnie rozprawiali o nowych osiągnięciach z zakresu genetyki i zbliżającej się erze ludzkiej nieśmiertelności.

Zostałam w firmie specjalistką i otrzymałam identyfikator ze zdjęciem i podpisem Izaura A. Berciak. Siedziałam przy swoim biurku i wykonywałam pracę, której nigdy nie zaczynałam, ani nie kończyłam. Po prostu w pewnym momencie przekazywałam ją dalej komuś, kto znowu jej nie kończył, tylko przekazywał następnej osobie.

Z czasem nabrałam dużej wprawy w przekazywaniu wszystkiego dalej i odcinkowym myśleniu. Moje życie stało się teraz uregulowane i przestało zaskakiwać czymkolwiek. Każdego dnia od nowa powtarzało się wczoraj, prawie tak dokładnie, jakby wracało to, co już minęło. Jedynie daty były inne i świadczyły o tym, że czas posuwa się do przodu. Zmieniały się też pory roku. Tylko dlatego w ogóle odczuwałam jakiś ruch. Zresztą tu, w budynku, nikt nie potrzebował ruchu dostarczanego przez planetę i nawet nikt go nie zauważał. Wszyscy byli pochłonięci wspinaczką wzwyż i klimatem panującym w poszczególnych pokojach. Przypominało mi to seriale oglądane przez moją matkę. Firma tworzyła zresztą samowystarczalną całość. Nie trzeba było wychodzić z budynku. To co potrzeba mieliśmy na miejscu, włącznie ze stołówką, kawiarnią, ogrodem letnim i zimowym.

I na miłość przyszła pora, bo to przeszklone miejsce miało sobie właściwe rodzaje miłości. Tak właśnie było ze mną. Prawdziwa miłość zza szklanych drzwi osłoniętych verticalami. Wielbiciel był moim szefem, nosił szary garnitur w prążki, markowy krawat, skórzany neseser. Jego rysy twarzy trochę mi się rozmywały, bo wszyscy pracownicy firmy po kursie: „Wygląd i osobowość w biznesie” stali się do siebie bardzo podobni. Co gorsza, to podobieństwo z każdym dniem było coraz wyraźniejsze, tak że niektórzy przerażeni zanikaniem własnej osoby, pospiesznie złożyli wymówienia. Niestety, jak się później okazało były to decyzje nieprzemyślane, bo konkurencja w obawie o swój wizerunek nie chciała ich przyjąć. Nosili przecież oblicza innej firmy.

Mój wielbiciel był jednak człowiekiem rozsądnym i takie głupstwa jak samoistna zmiana pracy nie przychodziły mu do głowy. Co innego na przykład biurowy romans. Ten zawsze człowieka zmienia i odświeża. Zwłaszcza, że podobną namiętność przeżył już dość dawno, jeszcze w czasach, gdy studiował na Wydziale Wielkiego Biznesu w Krajowej Akademii Ekonomicznej i zakończyła się ona błazeństwem.

Czas już był najwyższy na następne przeżycia natury erotycznej, zwłaszcza, że dzieci dorastały, a publikowane w prasie badania naukowe, liczbami i słowami przekonywały do zdrowotnych korzyści, jakie płyną z miłosnych uniesień w średnim wieku. A nauce trudno się sprzeciwiać.

Pewnego dnia, spoczęło na mnie natarczywe, przeciągłe, namiętne spojrzenie spragnionego mężczyzny. Byłam początkującą urzędniczką, zagubioną wśród stosu papierów, z których każdy mógł oznaczać koniec mojej kariery w urzędzie. Trochę musiało potrwać, zanim nauczyłam się nie rozumieć ich w sposób tak doskonały i pewny siebie jak inni pracownicy. Dlatego ta sytuacja nie była dla mnie wygodna.

„Teraz wszystko zależy od niego, ale i ja muszę postępować rozsądnie” – myślałam dostając lekkich dreszczy.

Rozpatrzyłam całą sprawę matematycznie, próbowałam przeanalizować ją przy pomocy komputera. Jednak ten, z natury tak precyzyjny, tym razem unikał jednoznacznej odpowiedzi. Musiałam poradzić sobie sama.

– Pani Izauro proszę posegregować te papiery, przybić pieczątkę firmy i przynieść je do mnie z powrotem. – To on zagrzmiał za moimi plecami rozmytym, podobnie jak rysy twarzy basem i żądał. Patrzył namiętnie i żądał usługi. Drżącymi rękoma stemplowałam dokumenty krzywo trzymając pieczątkę.

– Dziękuję – powiedział – może pani już iść do domu. Dziś nie trzeba zostawać po godzinach. Nachylił się tuż nad moim uchem i dodał prawie szeptem:

– Nasz prezes obchodzi dzisiaj urodziny. Cała kadra kierownicza składała mu z tej okazji życzenia stu lat prezesury. Osobiście wręczyłem prezesowi kwiaty od wszystkich pracowników firmy i zaśpiewałem solo piosenkę urodzinową. A on nie tylko obiecał mi nowy komputer i wygodniejszy fotel do gabinetu, ale wszystkim obecnym polecił rozdać z tej okazji talony do supermarketu.

Tu spojrzał na mnie z nieukrywaną dumą i dodał:

– Mniej ważni pracownicy, mogą w dniu dzisiejszym, o pół godziny wcześniej wyjść z firmy. Czy to nie jest wielki człowiek, wieki szef i prawdziwy przyjaciel ludzi, który rozumie potrzeby nas wszystkich?

– Tak, to prawda – odpowiedziałam trochę zdziwiona. Mój rozmówca tymczasem wstał, przeszedł się kilka razy po gabinecie, szerzej uchylił drzwi i zagrzmiał na cały głos:

– On nam ojcem i opiekunem. Nigdy nie miałem takiego prezesa. Wszyscy od początku do końca wiedzą, co mają robić. A jak zachęca personel do kreatywności. Pani, jako osoba nowa, jeszcze pewne nie wie, że co czwartek, każdy pracownik może zgłosić jakiś nowy pomysł na usprawnienie firmy. Najlepsze nagradzane są premią, albo talonami. Mamy też wewnętrzną loteryjkę. Bywają spore wygrane.

W zeszłym roku, zdobyłem w ten sposób wspólne zdjęcie z prezesem i to oprawione w pozłacane ramki. Wisi do dzisiaj nad moim biurkiem, o proszę zobaczyć i skierował w jego stronę palec wskazujący.

– To naprawdę niezwykle – odpowiedziałam z łagodnym uśmiechem. Nie wiedziałam, jak właściwie mam się zachować wobec takiej eksplozji infantylnych uczuć.

Tymczasem szef, wytarł sobie lekko wilgotne ze wzruszenia oczy i ciągle powtarzał:

 – Jak ojciec, jak ojciec, rodzony, rodzoniuteńki.

Nagle oprzytomniał, a nawet zawstydził się swojej szczerości, zwłaszcza, że siedziała przed nim osoba, nic jeszcze w firmie nie znacząca. Szybko więc zmienił ton na bardziej oficjalny i zakończył:

– Dla mniejszych, mniejsi są ojcami, bo u nas jak w rodzinie, nikt bez opieki nie zostaje. Spojrzał na mnie, a jego poprawna twarz, wciąż nie miała żadnego wyrazu, tylko łagodnie przechodziła w szyję, a szyja dalej w inne części ciała. Całość kończyły stopy w drogich butach.

– Ale właściwie nie o tym chciałem z panią porozmawiać – dodał manipulując przy krawacie i namiętnie spoglądając mi w oczy. – Czy wierzy pani w miłość? Taką na przykład miłość osoby w dojrzałym wieku, do kogoś młodszego. Odchrząknął, słowa mu się poplątały i nerwowo zaczął pocierać sobie czubek nosa. W miłość na przykład moją do pani, albo... no... pani do mnie? Eeeee... zająknął się znowu i coraz mocniej pocierał czubek nosa. – Nieee, lepiej porozmawiajmy o tym innym razem – zakończył niespodziewanie.

– Wszystko rozumiem – odpowiedziałam nie patrząc na niego.

– O proszę się nad tym zastanowić – dodał spoglądając wymownie i znowu chwycił swój nos.

Od tej pory przypadła mi w udziale rola biurowej faworyty szefa.

Pozostali pracownicy firmy pilnie nas obserwowali wymieniając po cichu uwagi, a całą sytuacje traktowali jak telenowelę, która codziennie na ich oczach stwarza kolejny odcinek. W napięciu czekali co będzie dalej?

Koniec przeszedł nieoczekiwanie i nie był filmowy.

Któregoś ranka, w naszym dziale pojawiło się trzech podobnych do siebie panów, ubranych w identyczne marynarki i krawaty. Przyszedł prezes i zastępca prezesa. Obydwaj zdenerwowani. „Kontrola” – słyszałam przerażone szepty.

Panowie otworzyli swe nieubłagane teczki, wyjęli z nich dokumenty i usiedli na trzech fotelach wokół biurka szefa. Przez szklane drzwi zauważyłam, że mój natrętny zwierzchnik zaczyna najpierw lekko, a potem coraz mocniej dygotać, a z nim cały fotel, cały gabinet się trzęsie. Trzech panów widocznie przyzwyczajonych do takich scen, obserwowało to spokojnie, ale po godzinie i oni mieli dosyć. Sami już zaczynali wchodzić w rytm tego dygotania. Rzucali na siebie przerażone spojrzenia i jeden drugiego się bał. Chcieli to jak najszybciej przerwać. Wołali: dosyć, dosyć. Stop. Winny, a wreszcie krzyknęli: „precz”.

Następnego dnia z pokoju szefa patrzył na mnie pusty fotel.

– Wywalili drania. Dorabiał się naszym kosztem – zawołali pracownicy.

Coś tam jeszcze poszeptali między sobą, snując ponure plany na przyszłość. Potem pilnie pochylili się nad papierami. Chcieli zrobić dobre wrażenie na nowym zwierzchniku, gdyby się wkrótce pojawił.

Ja natomiast poczułam się jakoś nieswojo. Doszłam do wniosku, że właściwie ten człowiek wcale mi nie przeszkadzał swoją natarczywością. Byłam nawet ciekawa, co jeszcze mogło się między nami wydarzyć. Jaką granicę byśmy przekroczyli? A teraz on powrócił na łono rodziny. Żona opatrywała mu zawodowe rany. Już miłostki nie dla niego. Może za kilka lat...

Wydawało mi się, że zaczynam rozumieć moją matkę i te jej tęsknoty za wielką miłością. Zadzwoniłam nawet do niej, żeby porozmawiać, ale okazało się, że matka szykowała się właśnie na spotkanie swojej sympatii ze szkolnych lat. Nie miała czasu niczego słuchać. Powiedziała mi tylko po matczynemu, żebym nie zrobiła żadnego głupstwa i wszystko przemyślała zanim w ogóle zrobię cokolwiek. Zapytała jeszcze, czy nie znam przypadkiem tygodniowej prognozy pogody, bo w sobotę wybiera się na wycieczkę za miasto. Przekazała mi telefoniczne pocałunki i odłożyła słuchawkę.

Życie wciągnęło mnie ponownie, nie pozwalając nad niczym dłużej się zatrzymać. Niedługo potem podjęłam decyzję. Koniec z Izaurą Andżeliką. Teraz chcę być wyłącznie Czesławą. Będzie mi łatwiej. Tamte imiona zbyt zawadzały o rzeczywistość, do której chciałam pasować. Moja matka nigdy nie powinna mnie tak nazwać.

Nie pomyliłam się. Jako Czesława Berciak miałam znacznie mniej kolizji, na czym dobrze wyszłam. Ja sama również się zmieniłam. Doszła we mnie do głosu zupełnie inna, niewidoczna dawniej część mojej istoty.

Niedługo po tej szczęśliwej odmianie poznałam Jurka Damiaka. Od pierwszego wejrzenia poczułam, że jesteśmy dla siebie zaprogramowani. Jurek, młody zdobywca życiowych sukcesów, od roku pracował jako główny specjalista w bardzo odpowiedzialnym dziale, bardzo poważnej firmy. Ukończył studia w Wyższej Szkole Finansów Wnikliwych i Dogłębnych, znał biegle dwa języki obce, udzielał porad w lokalnej gazecie, w rubryce „kariery i awanse”. Trudno było znaleźć lepszą partię dla młodej, ambitnej kobiety o zracjonalizowanym światopoglądzie. Nie daliśmy czekać przeznaczeniu. Po kilku uśmiechach i przelotnie zamienionych podczas służbowych spotkań słowach, chwyciliśmy swoje gęsto zapisane notesy. Długo wertowaliśmy kartki, na których były zaznaczone konferencje, zebrania, spotkania, próbując ustalić termin pierwszej, prywatnej kawy, przy której nie towarzyszyła by nam firma.

– Najlepiej będzie, jeśli umówimy się w środę, no powiedzmy o godzinie 16.45 w restauracji „Młody biznesmen”. To jedyny możliwy termin. Wszystkie inne do końca tygodnia mam zajęte – stwierdziłam po namyśle.

– Nie. To niemożliwe – jęknął Jurek Damiak. Moja firma przygotowuje się właśnie do nowej emisji akcji. W środę muszę dłużej zostać w pracy. Wiesz, jestem prawą ręką szefa. Nikt tego nie zrobi lepiej ode mnie. Zresztą, nie mogę go zawieść, zwłaszcza teraz, kiedy lada tydzień rynek pracy zaatakują drapieżni absolwenci ze szkoły Nowoczesnych Konstrukcji Finansowych. Już krążą w pobliżu naszego biurowca. Zależy mi na naszym spotkaniu, oddał bym za nie wszystko, ale nie mogę ryzykować. W jego oczach pojawił się obłędny strach. Zbladł i przyciszonym głosem wyjaśnił:

– Oni znają cztery języki obce, liczą jak komputery, mają 23 lata. Są naprawdę niebezpieczni i trzeba podchodzić do nich z największą ostrożnością.

 – Może w takim razie spotkajmy się w sobotę – poprosił.

Na to z kolei ja nie mogłam się zgodzić, bo właśnie powołano mnie do komitetu, który przygotowywał obchody piątej rocznicy założenia naszej firmy. Na wielką jubileuszową galę zaprosiliśmy dwieście osób, a główną jej atrakcją miały być zawody sprawnościowe. Długo zastanawialiśmy się w jakiej dziedzinie tę sprawność sprawdzić, aż wreszcie ktoś zaproponował, że najlepsze będą ekologiczne zawody w szybkości dojenia krowy. To zrobiło wrażenie. Nikt jeszcze nie wpadł na taki pomysł. W sobotę zamierzałam wybrać się na wieś, żeby trochę poćwiczyć. Przecież krowich wymion nigdy nie miałam w ręku!

– Więc może w niedzielę, wtedy obydwoje mamy czas – zaproponował bardzo nieśmiało Jurek.

– Dobrze, niech będzie niedziela – odpowiedziałam. Wpisuję cię na czternastą.

Spotkaliśmy się przy kawie. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Porozmawialiśmy o tym, co lubimy, a czego nie lubimy. Podyskutowaliśmy o szczęściu. Omówiliśmy sprawy dotyczące bytu dwojga pracujących ludzi w wielkim mieście. Po wnikliwym przeanalizowaniu sytuacji, wszystko wskazywało na to, że do siebie pasujemy.

W konsekwencji doszło między nami do rozkwitu uczucia zwanego miłością. Nie widzieliśmy więc powodu, dla którego nasze negocjacje nie miałyby zakończyć się pomyślnie. Po trzech miesiącach sfinalizowaliśmy przedsięwzięcie. Target został osiągnięty.

W taki sposób zostałam Jurkową Damiakową. Zostałam też kobietą szczęśliwą. Bywało jednak, że dręczył mnie jakiś dziwny niepokój, tęsknota, a czasami nawet strach, gubiony w świetlistym spojrzeniu komputera i optymizmie biurowca, w którym pracowałam. Gdyby nie to, moje szczęście mogłoby posłużyć za wzorzec do budowy kolejnej definicji tego stanu.

W tym okresie matka zamieszkała w drewnianym domu nad jeziorem, razem ze swoim szkolnym przyjacielem. Żyli miłością i przeszłością. Matka nosiła słomkowy kapelusz i suknię ozdobioną falbankami. Codziennie z tkliwością patrzyła w obcą trochę twarz starego, zmęczonego człowieka, w której nic nie zostało z dawnej urody i młodości. Ona wyglądała o wiele lepiej. Teraz spoglądając na przywiędły już bukiet polnych kwiatów od niego, przypominała sobie te wszystkie młodzieńcze uniesienia, obietnice, uczucia, które kiedyś w nich pulsowały. O jak niewiele już z tego zostało. Obserwowała kolejne zachody słońca i myślała, że trzeba umieć zatrzymywać w pamięci piękno przemijających chwil, by potem ich wspomnieniem ubarwiać sobie szarość zwyczajnych dni.

Właśnie o zachodzie słońca, w małym pokoiku, u wróżki siedziałam ja, jej córka, Izaura Andżelika Czesława Damiak i z wypiekami na twarzy słuchałam słów wyroczni. Racjonalne metody, zgodnie z którymi zawsze postępowałam, zaczynały mnie zwodzić. Niespodziewanie zapragnęłam konsultacji z nadprzyrodzonym. Liczyłam, że to przyniesie mi ulgę.

Naprzeciwko mnie kobieta z apokaliptyczną miną, robiąca rozmaite gesty, z wytężeniem wpatrywała się w karty. Były one dla niej niewiele bardziej czytelne niż dla mnie. Cztery domy królewskie przeplatały się ze sobą w rozmaity sposób, a ona cierpliwie usiłowała ułożyć z tego historię, która by jakoś do mnie pasowała. Wiedziała, że ludzkie zmartwienia od wieków krążą po kilku orbitach: miłości, nienawiści, władzy, pieniędzy, śmierci... Widziałam, że waha się co wybrać dla mnie. Wreszcie powiedziała:

– Bądź dobrej myśli. Masz powodzenie w miłości i w pracy. Nie widzę zmian na gorsze. Oddaliłaś od siebie emocje, nie działasz pochopnie, dlatego osiągnęłaś spokój i będziesz trwała w szczęściu. Usiłowała coś jeszcze dodać, ale wdziałam, że myśli plączą jej się w głowie. Wyrzucała z siebie tylko jakieś niezrozumiałe zdania, a wreszcie poprzestała na otwieraniu ust. Zrozumiałam, że wyrocznia na dzisiaj się wyczerpała. Pora była opuścić to miejsce. Pozostał mi racjonalizm.

Moja matka wpinała sobie we włosy kwiaty i zbierała bukiety. Ja po omacku błądziłam wśród szklanych ścian mojego biurowca. Dopiero teraz zauważyłam, że kojarzy mi się on ze szklaną górą, tak dobrze znaną z bajek. Na tej bajkowej górze, zawsze czekała na uwolnienie jakaś księżniczka. I zawsze ktoś po nią przychodził. Księżniczka odradzała się i była szczęśliwa. Jak długo, nie wiadomo. Podobno bez końca, dopóki żyła bajka. Koło mojej szklanej góry krążyło wielu ludzi, ale oni też byli więźniami, więc nie mogli, ani nie potrafili nikogo uwolnić. Dlatego wiem, że zostanę na niej aż do końca mojej bajki.

(2000)

Opowiadanie ze zbioru Stracić głowę

Wydawca: TORRUS

Warszawa 2002

ISBN 83-915348-2-0

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jolanta Cywińska, Perspektywa ze szklanej góry, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...