17.02.2021

Trudna dojrzałość Marcina T.

Kiedy Marcin T. dorósł pierwszą swoją dorosłością, która się była dopiero co z dzieciństwa wykluła, rozejrzał się po świecie i zaprotestował. Jego zdaniem wszystko wokół poukładane było niezdarnie, jak w komplecie tandetnie zrobionych puzzli, które z trudem dają się ułożyć, a zestawione razem tworzą niezgrabny obrazek o wypaczonych konturach. Marcin pamiętał, że kiedyś w dzieciństwie dostał taką właśnie puzzlową pocztówkę w misie i bardzo się nabiedził, zanim udało mu się dopasować niesforne elementy. To samo odczuwał teraz.

Ale nie tylko on zobaczył krajobraz życia tak wyraźnie. Większość jego dorastających rówieśników buntowała się przeciwko temu co zastała, z całą swą młodzieńczą bezkompromisowością. Mieli wtedy jeszcze świeże powonienie, wyostrzony smak i wnikliwe spojrzenia. A pierwsze wrażenia zawsze bywają wyraźniejsze, niż te, przyćmione długoletnim patrzeniem. Nie wiadomo tylko, skąd czerpali moc wypełniającą ich buntownicze natury.

Urodzili się w domach, w których od pokoleń przeżywano życie maniacko pogodzone z umowną normalnością. W niedzielę zawsze gotowano rosół, a na drugie danie schabowego z kapustą. Przez cały tydzień wszystko szło swoim zwykłym trybem, chyba że jakieś święta wypadały po drodze. Wtedy przygotowywano inny, świąteczny wariant codzienności.

Marcin i jego koledzy mieszkali w nieokreślonym mieście, ani dużym, ani małym. Ich rodzice byli zwyczajnymi ludźmi, pogodzonymi z losem i hierarchią społeczną. Niewiele się od siebie różnili. Gromadzili co tylko mogli zgromadzić, zabiegali o to, o co należało zabiegać. Wydawało im się zupełnie normalne, że nie rozumieją swoich dzieci, podobnie jak kilka dziesięcioleci wstecz, oni nie byli rozumiani przez rodziców. Taka sytuacja ciągnęła się z pokolenia na pokolenie i nikomu nie przeszkadzała.

A Marcin dorastał i coraz bardziej się buntował. Rodzice zgodnie nad nim rozpaczali i tym sposobem cała trójka dobrze wypadała w swoich rolach.

– „Rady nie można sobie dać z tym chłopakiem” – jęczała matka Marcina, a ojciec po ojcowsku karał go, krzyczał, to próbował perswazji, aż tak mu się od tego język poplątał, że już w żaden sposób nie mógł się z synem dogadać. Wtedy zniechęcony machnął ręką i swoje ojcowskie obowiązki uznał za zakończone. Raz tylko krzyknął Marcinowi o chlebie, na który nigdy nie zarobi, jeśli dalej taki będzie. A matka, jak to matka, płakała, wyrzekała, przebaczała i po cichu, w tajemnicy przed ojcem podtykała Marcinowi pieniądze, albo smakołyki. Innym razem znowu błagała męża, żeby jakoś wpłynął na syna. I tak go wspólnie wychowywali, jak umieli.

Tymczasem Marcin przymierzał świat na siebie i widział, że źle na nim leży. Młodymi, bystrymi oczyma dostrzegał niejedno, a grasujące w jego organizmie dojrzewanie pragnęło wszystko zmieniać.

Powtarzał sobie czasami:

– Nie, ja nie mogę żyć tak jak oni. Przeraża mnie ta ich beznadziejna, bierna, łasząca się do ludzi egzystencja. Ja im pokażę, że można inaczej. To tylko kwestia odwagi.

I brnął Marcin we wczesną dorosłość, zmieniał kolory włosów, zmieniał fryzury, zakładał szalone stroje. Chciał, żeby go dobrze było widać na tle innych.

Pokolenie Marcina miało swoją muzykę, tak jak wszystkie pokolenia, które były przed nimi i nastaną po nich. Była to muzyka niezrozumiała dla niewtajemniczonych, czyli tych, którzy dorastali przy innej. Jednak dla Marcina i jego rówieśników nie istniały piękniejsze rytmy.

Pokolenie Marcina pisało wiersze. Były to wiersze zawiłe, nie do rymu. Ojciec Marcina w czasach, gdy chodził na kawalerkę nie mógłby ich recytować swojej dziewczynie, podobnie jak dziadek nie mógłby recytować wierszy ojca. Te trochę chropawe zwrotki, zrodziły się ze zbyt egzaltowanej fascynacji życiem i cierpienia zbyt teatralnego, młodzieńczego, bez dna.

W towarzystwie Marcin chętnie pił wino, wtedy łatwiej było mu przemierzać życiowe wyboje, o które zawadzała jego młodość. Mógł godzinami dyskutować z przyjaciółmi o książkach, koncertach, wystawach, krążkach z przebojami, o tym, co jest i co będzie kiedyś. Te spotkania dozbrajały go psychicznie.

Któregoś razu, wracając z imprezy spotkał sąsiada W. też wracającego z imprezy. Sąsiad ów właściwie niczym nie różnił się od innych sąsiadów Marcina, poza tym, że słabość do alkoholu utrudniała mu egzystowanie w pracy i w rodzinie. Jego żona, ekspedientka z pobliskiego spożywczego, nieraz w tej sprawie głos pod niebiosa podnosiła, lecz sąsiad głuchy był na jej krzyki i perswazje. Teraz szedł w krótkiej kurteczce ze sztucznej skóry i w utytłanych błotem spodniach. Mamrotał coś pod nosem. Kiedy się mijali sąsiad W. niespodziewanie zapytał:

– Ej mały, napijesz się ze mną piwa?

Marcin otrząsnął się z obrzydzeniem.

– „On myśli, że moje picie ma coś wspólnego z jego piciem. Moje wynika z wewnętrznej niezgody na nieznośną ciasnotę tego cholernego świata, a jego z nudów oczywiście, bo niby co on ma ze sobą zrobić”?

Jednak ku zaskoczeniu Marcina sąsiad krzyknął:

– Do dupy z takim życiem. Przedwczoraj pomidorowa, wczoraj pomidorowa, dzisiaj fasolowa, jutro rosół... Dosyć. Mam już dosyć tego kołowrotu. I zaklął szpetnie. Marcin był zaskoczony.

– Czego on może chcieć? Chociaż – zawahał się – kto wie, którędy on szedł zanim doszedł do swojego dzisiejszego położenia. A trzeba przyznać, że jest ono wyjątkowo pozbawione sensu.

Sąsiadowi W. zapewne też się tak wydawało, ale w dziwnie zwierzęcy sposób nie umiał określić swojego samopoczucia. Z jego punktu widzenia najbardziej przykry w tym wszystkim był kac, którego doświadczał następnego dnia i oczywiście jazgoty krzepkiej małżonki. Marcin znajdował się po drugiej stronie tego samego bieguna. Teraz dopiero zrozumiał, jak niewiele ich dzieli.

Wszelkie kompromisy uważał Marcin klęskę.

– Rzeczywistość trzeba naginać do własnej woli, a nie samemu się do niej dopasowywać – mawiał. I nie był w tych poglądach odosobniony.

Marcin i jego znajomi chcieli działać, by udowodnić wartość wypowiadanych przez siebie słów. Najpierw postanowili zreformować światopoglądowo własne domy. Reforma miała objąć pokolenie rodziców, wraz z rozmaitymi wypustkami w postaci cioć, wujów i kuzynów. Pominięto jedynie babcie i dziadków. Zdaniem Marcina szkoda było marnować energii na kogoś, kto i tak już się nie zmieni. Poza tym mącenie im ostatnich ziemskich lat uznali za barbarzyństwo.

Było ich tak wielu, młodych, nie opętanych jeszcze wewnętrzną destrukcją, która wszystko czyni niemożliwym żądając jedynie pokoju na wszystkich życiowych frontach. Wierzyli, że pokonają odwieczne schematy.

Marcin i jego znajomi chętnie czytali życiorysy ludzi niezwykłych. Pogardzanych, podziwianych, zdziwaczałych geniuszy, którzy do końca samotnie zdobywali swoją prawdę, według społeczeństwa nigdy nie osiągając stanu dorosłości.

– Oni działali w pojedynkę, zaplątani we wrogi im czas. Teraz jest o wiele łatwiej. Nasi rodzice stracili swoje marzenia na poskramianie rzeczy. Pragnęli nowych samochodów, mebli, zasłon w kwiatki... Toż to duchowa dewaluacja. Nie warto tak żyć – twierdzili zgodnie.

– Zdecydowanie największą przeszkodą są nasze domy – zdecydował Marcin. – Dlatego musimy czym prędzej pozbyć się wyniesionego z nich dziedzictwa, wtedy nic nie będzie nas ograniczało.

Jednak cząstkę swoich domów nosili w sobie, ta zaś przyczajona czekała, aż w zwichrzonych głowach zapanuje spokój.

Takie rozmowy toczył Marcin z kolegami do chwili, gdy ich dorosłość nie przybrała bardziej zdecydowanych form. Nic jeszcze nie zdążyli zmienić, poprawić, ulepszyć, a tu, zupełnie niespodziewanie sami się zmienili. Przebudziły się w nich zaszczepione od wczesnego dzieciństwa cząstki domów. Dzięki nim zobaczyli świat od bardziej powabnej strony. Podobnie jak niegdyś rodziców, przytłoczyły ich rzeczy, które chcieli zdobyć. Myśl o nich zakłóciła im spokój. Stracili wolność. I tak, z każdym dniem kruszał światopogląd Marcina.

Marcin stał się zupełnie nowym Marcinem. Szybko zrozumiał, że najlepsze miejsca są limitowane i niezapobiegliwym nigdy nie zostaną przydzielone. Toteż znowu zaczął walczyć, ale już nie z porządkiem świata, lecz o podporządkowanie się światu. Chciał wygodnie odnaleźć się w tej nieokiełznanej makroprzestrzeni, podobnie jak jego znajomi – niedoszli twórcy nowych prawideł życia.

Pustoszały ogniska, przy których Marcin jeszcze kilka lat temu piekł z kolegami kiełbaski. Teraz nie było komu ich piec. Wszyscy odeszli. Po niepokornych nawet ślad nie został. Złagodnieli, wygładzili swoje zawadiackie natury.

Już Marcin do szkół wyższych poszedł, już Marcin o dobrą praktykę w firmie się postarał, już markowy garnitur założył, już przed Marcinem wrota kariery stanęły otworem, już znajomi z zazdrością na niego patrzyli, a rodzice z dumą. Ubrania Marcina też przeszły metamorfozę. Z roku na rok stawały się coraz grzeczniejsze i zasobniejsze w drogocenne metki.

Uczył się Marcin pilnie. Egzamin za egzaminem zdawał celująco. Resztę czasu spędzał w firmie. Przestał włóczyć się byle gdzie. Koncerty i studenckie imprezy już były nie dla niego. Mozolnie wykuwał swoją przyszłość, dzień po dniu. Skrupulatnie planował szczegóły. Uwierzył, że tak wygląda szczęście. Wiersze przestał pisać, choć tak niedawno jeszcze pisał. Do jego codziennego słownika wdarły się za to nieużywane dotychczas wyrazy: firma, biznes, projekt. Żonglował nimi po mistrzowsku, powtarzał w różnych konfiguracjach, układał z nimi zdania, jak w dawnych, dawnych czasach na lekcjach polskiego. Rodzice byli z niego dumni.

– „Chłopak się udał. Ho, ho kim on jeszcze zostanie” – powtarzała matka do ojca, a ojciec do matki i wieść o marcinowych sukcesach szła echem po całej rodzinie.

Tymczasem Marcin stał na rozdrożu i dumał, jak by to wszystko ze sobą pogodzić. Chciał żyć inaczej niż rodzice, lepiej, z większym rozmachem. Pragnął mieć dużo i dużo znaczyć. Kto wie, może nawet kimś znanym zostać, albo chociaż wpływowym biznesmenem, takim o którym piszą w gazetach. Ale jednocześnie jakaś część jego osoby pragnęła obronić się przed niechcianym życiorysem, któremu ulegał sam nie wiedząc dlaczego.

Małomiasteczkowość w dużym mieście przekształcona w dużomiasteczkowość, otaczała go ze wszystkich stron, szczerzyła zęby sukcesu, obiecywała dostatnią stabilizację. Trudno było oprzeć się pokusie i zrezygnować z dobrego miejsca dla nierealnych mrzonek. Wziął więc Marcin udział w tym wyścigu, pokazał że nie jest gorszy od innych. Ci inni stale byli jego udręką.

– „Dlaczego tak dużo trzeba dla nich poświęcić? Prawie całego mnie zabrali, a wiem, że na tym nie koniec.” – myślał z goryczą.

Ale to nie oni zawładnęli całym Marcinem, to Marcin podsunął im siebie dobrowolnie. Jego własny lęk wybrał za niego. Lęk, że przestałby mieć znaczenie, że straciłby ludzkie uznanie. Życie dla samego siebie było dla niego sztuką zbyt trudną. Nie umiał jej opanować, mimo wielu prób.

Na bezdrożach diabeł kusi. Anioły rzadko tam zaglądają. Marcin kilka razy zakręcił się na pięcie, obejrzał dokładnie wszystkie możliwe drogi i ruszył do przodu dość szerokim, przetartym już traktem. Z daleka widział plecy tych, którzy przed nim wybrali tę drogę, ale największy strach wzbudzali w nim nadciągający z tyłu rywale. Oni odebrali mu spokój, sprawili że zawsze był czujny, gotowy bronić tego co wytargował od losu.

Milowymi krokami zmierzał Marcin do kariery. Niekiedy, dla wyrównania rachunków z samym sobą, sięgał jeszcze po jakąś lekturę. Szybko jednak z tego zrezygnował i czytał już tylko pozycje praktyczne – potrzebne w pracy. Na nic innego nie starczało mu czasu. Usprawiedliwiał się przed samym sobą mówiąc, że na urlopie nadrobi zaległości. Ale jakoś nigdy ich nie nadrabiał. Kiedy nie pracował, godzinami oglądał telewizję, bezmyślnie naciskając klawisze pilota. Nie miał głowy do niczego innego. A jednak łudził się jeszcze, że w przyszłości wyrówna intelektualne straty. Niech tylko trochę się urządzi, dorobi, zapewni sobie byt... Teraz bez reszty zawładnęły nim rzeczy. Został ich zakładnikiem i wcale nie tęsknił za wolnością.

Marcin był uprzejmym, opanowanym, radosnym marzeniem każdej firmy. Lubił atmosferę ładnej, czystej przestrzeni zagospodarowanej przez technikę. Szybko zżył się ze swoim biurkiem, z komputerem, z przydzielonym fotelem. Miał wrażenie, że ta praca jest największym wyzwaniem jakiemu kiedykolwiek musiał sprostać. Toteż cieszył się z otrzymanej roli i doskonale w niej wypadał.

Czas mijał. Marcin dorobił się, obudował rzeczami w dobrym gatunku, zdobył ludzki podziw. Wewnątrz siebie odczuwał jednak niedosyt. Znajomi szybko przekonali go, że brakuje mu rodziny – parametru niezbędnego mężczyźnie w jego wieku. Dlatego Marcin ożenił się, a wkrótce stał się też ojcem dwójki dzieci – chłopca i dziewczynki. Z czasem do tej gromadki dokupił rasowego psa. Teraz wyglądał jeszcze bardziej normalnie niż poprzednio.

Marcin idealista, Marcin niespełniony poeta, Marcin marzyciel, Marcin największy burzyciel porządku nie do zburzenia. A jednak to porządek zburzył Marcina, zaś jego młodzieńcze kopniaki nie zrobiły nawet najmniejszej rysy na rzeczywistości. Marcin antymaterialista cały świat by kupił, jeśli nie za gotówkę to chociaż na kredyt. Teraz stateczny Marcin przewodził rodzinie. Praktyczny Marcin zabił szalonego Marcina.

Razu pewnego, gdy sytuacja była u szczytu pomyślnego rozwoju Marcin miał sen, który można było nazwać proroczym. Zdziwił się, bo zwykle nic mu się nie śniło, no może poza fragmentami obejrzanego wieczorem filmu, albo szefem.

Początkowo w tym śnie panował zupełny chaos. Marcin niczego nie widział i nie wiedział gdzie jest. Po omacku szukał drogi, ale jej nie znajdował. Potem chaos jako tako się porządkuje i Marcin dostrzegł w nim samego siebie, lecz o wiele lat starszego. Sen ten był bowiem swoistą karuzelą z czasem, który tu płynął niezwykle szybko. Marcin odczuwał własne starzenie, najpierw nieznacznie, potem coraz dotkliwiej.

Zobaczył siebie w wirze codziennych zajęć. Pracował, awansował, innym razem szedł w dół, na niższe stanowisko, to znów wzbijał się w górę. Czuł jakby ktoś umieścił go na planszy jednej z gier, którymi często zabawiał się w dzieciństwie. Rzucasz kostką i przechodzisz kilka pól do przodu, rzucasz znowu, tym razem cofasz się w tył, pokonujesz przeszkody i dopiero po paru następnych rzutach odrabiasz straty.

Wciągnęła go ta zabawa. Za każdym razem, gdy dotarł do końca planszy z jednakowym zapałem zaczynał grę od początku. Razem z nim poruszały się też inne pionki. Marcin musiał bardzo uważać, żeby nie zagroziły jego pozycji. Po kilku okrążeniach, z których każde oznaczało jedno dziesięciolecie, ze zdumieniem spostrzegł, że od czasów młodości stale sunie tym samym torem, zaś plansza zawsze kończy się w jednym punkcie. Wiedział, że gra ma również wyższe poziomy, ale w żaden sposób nie udało mu się na nie dostać.

Kołował więc Marcin po swoim torze, z każdym okrążeniem zbliżając się do emerytury. Tak go zafascynowała ta zabawa, że nawet nie zauważył kiedy zleciało mu życie. Już dawno zapomniał o swej młodzieńczej chęci zmieniania świata i spostrzegł ze smutkiem, że tak naprawdę nawet go dobrze nie poznał. Tamten bunt z perspektywy czasu wydawał mu się nierealną mrzonką, przez którą trzeba było przejść, by przepoczwarzyć się w dojrzałego człowieka.

Marcin widział we śnie całe swoje życie, tak jakby ktoś pokazywał mu je przez szkło powiększające. Zobaczył też życie swoich dzieci, które nagle stały się dorosłe, a w pierwszym porywie młodości, podobnie jak niegdyś on, opętane zostały chęcią zmieniania rzeczy od wieków niezmiennych.

Marcin czuł, że w tym śnie coś kpi sobie z niego i z jego potomstwa. Chwilami wydawało mu się nawet, że wcale nie śpi, lecz wszystko to dzieje się na jawie.

Marcin widział siebie łajającego dorastające pociechy. O jak surowo przywoływał syna i córkę do porządku rozsądnymi słowami dobrze prosperującego konsumenta. Straszył ich źle płatnymi zawodami, perswadował im niepraktyczne pomysły, chciał żeby dzieciom było dobrze, chociaż on sam, mimo sukcesów wcale nie odczuwał zadowolenia. Jednak od dawna nie miał już zwyczaju zaglądania we własne wnętrze. Doskonale też opanował sztukę egzystowania z pewnym niedosytem. Marcin wierzył, że jego dzieci z czasem upodobnią się do niego. W końcu też były na niedzielnym rosole i schabowym z kapustą chowane.

– Im się wydaje, że świat zmienią. Nic z tego. Jak byłem młody też chciałem wszystko zmieniać zanim zauważyłem, że nie ma takiej potrzeby – mówił rozgniewany do żony.

Przytakiwali mu sędziwi rodzice:

– Nawet twoja babka Marcinku w młodości miała romans z jakimś pędziwiatrem. I co? Rozwiało się. Potem godnie wyszła za twojego dziadka, a szczęście samo przyszło. Dlatego o głupstwach można myśleć, ale postępować trzeba rozsądnie.

– Jesteście tylko zabawnymi dorobkiewiczami, ale mnie to nie wystarczy – grzmiał syn Marcina. Córka też niemało kłopotów sprawiała, bo jej się jakimiś bohomazami zachciało zajmować, zamiast poważnie pomyśleć o przyszłości.

– To jej przejdzie, musi przejść – uspokajająco powtarzał sobie Marcin.

Teraz senne lata znowu szybko pędziły do przodu odsłaniając przed śpiącym Marcinem dalsze losy jego i rodziny. Już syn zmądrzał, córka wyszła za mąż. Obydwoje chcieli się urządzić, zawładnąć kawałkiem gruntu i przestrzeni, odgrodzić go ścianami od reszty miasta, obstawić sprzętami codziennego użytku. Syn Marcina poszedł w jego ślady.

– Myślałem, że z tego chłopaka nie doczekamy się żadnej pociechy. I proszę jaka niespodzianka. No, ale w końcu na tym samym niedzielnym rosole i schabowym co ja był chowany – mówił Marcin do żony.

Syn Marcina też świata nie zmienił, ani go nie ulepszył. Właściwie odkąd wskoczył na planszę i zaczął rzucać kostką, nie robił nic innego tylko grał. Był z siebie zadowolony, tak jak przed laty Marcin – jego ojciec.

Z ojcem niestety miewał trochę kłopotów. Stary Marcin bowiem zdziwaczał, zaczął opowiadać głupstwa. Ba! Nawet swoją młodzieńczą gitarę wyciągnął z jakiegoś kąta i próbował na niej grać.

– Tato daj spokój, w twoim wieku już nie wypada – tłumaczył Marcinowi syn. Ale Marcin na nic nie zważał. Przeżywał właśnie dostatnią złotą jesień, którą towarzystwo ubezpieczeniowe obiecało mu przed trzydziestu laty, a zapewniła comiesięczna składka. Teraz jednak nie chciało mu się za te pieniądze używać reszty życia, jaka mu została. Doszedł do wniosku, że starość planowana z perspektywy młodości jest o wiele przyjemniejsza niż ta realna, która wysysa siły i pozbawia chęci. Gdyby to wiedział wcześniej, gdyby przewidział, że ogarnie go taka apatia. I pomyśleć, że kiedy płacił te wszystkie składki, wydawał się sobie taki zapobiegliwy.

Marcin próbował wypełnić sobie nieznośnie długie, emeryckie dni. Zapisał się nawet do biblioteki, ale gdy spojrzał na rzędy obcych mu tytułów, zniechęcony stamtąd wyszedł.

– Na nadrabianie dawnych zaległości już stanowczo za późno – stwierdził.

Żona wysłała go do lekarza. Poszedł i wrócił ze zmierzonym ciśnieniem oraz receptą na zbędne leki, z których najbardziej podobały mu się kolorowe witaminy w zgrabnym pudełku. Ze jego zdrowiem wszystko było w porządku. Nie miał na co narzekać. Lekarz poradził mu, żeby znalazł sobie jakieś zajęcie, wtedy apatia z pewnością ustąpi. Nikt jednak nie potrzebował Marcina. Na planszy zacieśniało się coraz bardziej. Teraz młodsi wygrywali z losem swoje rundy, walcząc o pogodną jesień.

– I pomyśleć, że jak byłem młody, tyle pożytecznych rzeczy chciałem zrobić, a potem... Praca, obowiązki i zapomniałem o wszystkim. Ba! Wstydziłem się moich dawnych marzeń – powiedział któregoś razu Marcin.

– Tato, twoje pokolenie, jak zresztą wszystkie starsze pokolenia przesiąknięte było niebezpiecznym z gospodarczego punktu widzenia idealizmem. A dzisiaj trzeba mocno stać na ziemi i najlepiej jeszcze czegoś się trzymać. Zagapisz się i wypadasz z gry. To zupełnie normalne. Nie możesz tego zrozumieć, dlatego jest ci tak ciężko – tłumaczył mu syn.

Po tych słowach Marcin objął go czule i pogłaskał po głowie.

– Mój ty malutki, milutki, głupiutki chłopczyku, napij się trochę mleczka, ty jeszcze rośniesz i potrzebujesz dużo mleczka.

Syn spojrzał na niego z niedowierzaniem i porozumiewawczo mrugnął do matki. „Coraz z nim gorzej”– mówiły ich oczy.

I tak Marcin świata nie zmienił, syn Marcina też, podobnie zresztą jak wnuk na rosole niedzielnym chowany.

Rano Marcin obudził się z bólem głowy. Wstał z łóżka i prędko ruszył do dziecięcej sypialni próbując po drodze odpędzić od siebie resztki fatalnego snu. Spojrzał na dzieci. Są. Obydwoje i chłopiec i dziewczynka. Zupełnie mali, tacy jak wieczorem, gdy kładli się spać. Odetchnął z ulgą.

Potem podszedł do lustra i długo przyglądał się sam sobie, jakby szukał w nim odbicia Marcina emeryta. Wszystko było w porządku. Starość dopiero nieznacznie pielęgnowała jego twarz .

Uspokojony zaczął szykować się do pracy. Włożył na siebie koszulę, garnitur, zawiązał krawat. Przed wyjściem spojrzał na żonę. – Taka, jak wczoraj, chociaż dziś wydaje mi się starsza – zauważył przed wyjściem z domu.

Przez cały dzień dokuczał mu niepokój i był kompletnie rozbity. Koło południa, kiedy ślęczał właśnie na tabelą cyfr, poczuł lęk przed tym co tkwiło w jego wnętrzu.

Gdy wracał z pracy najniespodziewaniej zahaczył o cmentarz. Nigdy wcześniej takie pomysły nie przychodziły mu do głowy.

– „To ten dziwaczny sen sprowadził mnie tutaj.” – przeleciało Marcinowi przez myśl.

Do tej pory perspektywa śmierci wydawała mu się czymś niedorzecznym, tyle miał przecież innych, ważniejszych spraw na głowie. Zastanawianie się nad takimi głupstwami dobre było dla poetów, albo filozofów, ale nie dla niego. Dzisiaj po raz pierwszy o niej pomyślał, podobnie jak o swojej starości.

Wszedł przez lekko uchyloną bramę. Zobaczył wysprzątane alejki, wypielęgnowane pomniki i stare kobiety o smutnych oczach uwijające się miedzy nagrobkami.

Marcin szedł przed siebie pogrążony w niemiłych rozmyślaniach.

– „Dlaczego do tej pory nikt nie znalazł rady na śmierć i nikt nie może dać człowiekowi wiecznej młodości? A tyle przecież już składano obietnic, tyle badań naukowych przeprowadzono. Wszystko na nic. Śmieszne jest to fałszywe klajstrowanie zmarszczek, to łatanie zwiędłej skóry na ciele. Więcej nasza cywilizacja nie może nam zaoferować. A co z genem prawdziwej, nigdy nie przemijającej młodości? Najwidoczniej mamią nas obietnicami nie do spełnienia. Ja już żadnego przełomu nie doczekam. Zestarzeję się i najzwyczajniej umrę, zanim odkryją sposób na nie starzenie i nie umieranie”.

Opuścił cmentarz, ale nie chciało mu się wracać do domu w objęcia kolejnego rodzinnego wieczoru. Musiał się uspokoić, wyciszyć. Czuł, że wszystko wokół niego nagle straciło znaczenie. Nie mógł już traktować siebie tak serio, jak dawniej.

Od czasu owego snu, Marcin mniej chętnie przeskakiwał pola na planszy, rzadziej się uśmiechał i stracił ochotę na niedzielny rosół.

( 2001)

Opowiadanie ze zbioru Stracić głowę

Wydawca: TORRUS

Warszawa 2002

ISBN 83-915348-2-0

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jolanta Cywińska, Trudna dojrzałość Marcina T., Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...