Próba rekonstrukcji
I
POCZĄTEK DNIA
Co rano budziła się ze mną moja przeszłość. Kiedy promienie słońca wydobywały jasne łodyżki kwiatów w oknach, budzili się razem ze mną koledzy, rówieśnicy zabaw, szkolni profesorowie i setki, a może tysiące ludzi. Budziły się natychmiast wszystkie przeżycia dobre i złe; nieruchome teraz i jasne, ożywiały się i wciągały mnie w dawno umarły świat. Ale dzisiaj przebudzenie było zupełnie inne. Cała przeszłość odeszła, a dokoła mnie była tylko teraźniejszość. Smuga światła słonecznego na ścianie, odgłos kroków na ulicy, jakieś dalekie sygnały. Po przebudzeniu znalazłem się na bezludnej wyspie, pozbawiony wszystkiego, co nagromadziłem w ciągu trzydziestu siedmiu lat życia. Nie było tu ani zabawek, które mi kiedyś przyniosła matka, ani zwierząt, których się bałem i które głaskałem po ciepłej sierści, ani liter, których się uczyłem. Musiałem budować świat od początku. Musiałem stwarzać wszystkich swoich przyjaciół i nieprzyjaciół. Wstawałem więc i z trudem przypominałem sobie tego wysokiego chłopaka, który wyskakiwał nagle zza rogu domu i rzucał za mną kamieniami, a później profesora matematyki, grubaska w błyszczących okularach, który wywołał mnie do tablicy i uśmiechając się słodko, stawiał mi w ceratowym czarnym notesiku dwójkę. Jego mały palec zakończony był ostrym paznokciem, który w czasie wywoływania przypominał sztylet. Grubasek był starym kawalerem i opowiadano o nim, że zamiast motyli zbierał okolicznościowe znaczki, które w czasie rozmaitych świąt wpinano obywatelom w klapy marynarki lub palta. Miał na desce całą kolekcję takich znaczków i przed wyjściem do miasta przypinał sobie właściwego „motylka”. W ten sposób zaoszczędził niewiele, ale hołdował zasadzie: „Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”. Teraz zaświecił złotym zębem w uśmiechu i zniknął w drzwiach klasy z paczką zeszytów pod pachą.
Najbardziej przy wydobywaniu zakopanych w ziemi przedmiotów, narzędzi i ludzi przeszkadzały mi zgiełkliwe godziny południowe. W tych godzinach do głosu dochodzi z niebywałą siłą czas teraźniejszy. Dzwonek dzwoni z małymi przerwami, które wykorzystuję na posiłek. Pali się szkoła w Chicago i policjanci trzymają za ręce oszalałych rodziców, którzy chcą rzucić się w płomienie. Z trudem musiałem wędrować znów przez ulice miasteczka, które spłonęło pierwszego września 1939 r. Była to praca wymagająca niezwykłej uwagi. Nie można było przecież zapomnieć o tym, że na rogu Krakowskiej i Długiej znajdowała się piekarnia. Tutaj na płaskich olbrzymich brytfannach świeciły gryśniaki lepką powierzchnią złotawej skórki. Tak łatwo ulatniają się zapachy i pamięć ich nie zatrzymuje, a cała moja praca byłaby daremna, gdybym w tej chwili nie poczuł zapachu chleba i bułek, ciepłego zapachu, który szedł z otwartych drzwi piekarni. Ciężka była walka z naporem różnych obrazów, które wypływały z pustki, przezroczyste jak góry lodowe, i rozbijały się z trzaskiem o siebie.
Wielki plac pokryty szarym gruzem to miejsce, na którym stała siedziba Adolfa Hitlera. Blok betonu jakby wywalony przez podziemny wulkan był jedynym kamieniem nagrobnym. Szedłem tym płaskim zimowym polem, a za mną na wietrze płynęła wielka czerwona flaga nad kolumnadą Brandenburgertor. Spiżowe konie runęły w galopie w dół albo w niebo i spłonęły razem z czarnym krzyżem swastyki. Teraz przez powietrze leciały białe płatki śniegu, a ja szedłem w stronę hotelu, gdzie uprzejmy kelner kłaniał mi się z uśmiechem i podawał kartę win i jadłospis wydrukowany w języku niemieckim i rosyjskim. Wybierałem jakąś potrawę, a on notował moje życzenia i na palcach odchodził w kierunku kuchni. Siedziałem przy stoliku i dotykałem ręką paszportu, który wypisany był na moje imię i nazwisko, w którym podany był mój rysopis z adnotacją, że nie posiadam znaków szczególnych. Paszport był prawdziwy i moje nazwisko było również prawdziwe.
II
CIĄG DALSZY
Sen. Noc. Sen. Rano obudziłem się bez światopoglądu. Było szaro. Zaraz potem otrzymałem gazetę. W gazecie przeczytałem przede wszystkim wiadomości polityczne. Jeszcze ciągle interesuje mnie to, co mówią „mężowie stanu”. Nie mogę zrozumieć po śniadaniu polityki wielkich mocarstw. Ale czasem zdaje mi się, że już coś pojmuję. Przy obiedzie, wieczorem znów nie mogę zrozumieć. O ile jeszcze mogę sobie w zarysach przypomnieć wczorajszą moją postać, to twierdzę, że nie byłem zaraz po przebudzeniu ani katolikiem, ani komunistą, nie byłem również tak zwanym „poetą”. Nie miałem własnego zdania. Zaraz po wyjściu z łóżka nastawiłem radio. Kiedy teraz tropię siebie, ledwo jakiś cień przesuwa się przez czas. Wszystkie siły trzeba zebrać. „Poetą” zresztą nie byłem przez cały wczorajszy dzień. Może dopiero przed snem, ale mam pewne wątpliwości, nawet jeśli chodzi o te kilka minut. Jak już powiedziałem, tego dnia obudziłem się bez zawodu, światopoglądu oraz charakteru. Nie będę się maskował: obudziłem się bez przeszłości. Bez moich złych przeżyć. Bez wrogów i przyjaciół. Bez kobiet. Byłem na prostej drodze do katastrofy. Ile pracy mnie czeka. Musiałem ze siebie najpierw stworzyć trzydziestosiedmioletniego Polaka, potem musiałem stworzyć ze siebie Europejczyka, który przeżył drugą wojnę światową i okupację hitlerowską w Polsce, następnie możliwie prędko trzeba było zostać mężem, ojcem, synem, bratem, zięciem, przyjacielem i wrogiem.
W tej chwili myślę o drugim śniadaniu. A przecież jeszcze nie odbudowałem swego światopoglądu. Czasu jest mało, a do jutra w tym stanie nie wolno żyć. Muszę wszystko zacząć od początku. W czasie takiego wyścigu każda stracona godzina to klęska. Przez cały dzień nic się nie zdarzyło. Oczywiście przejechał i odjechał tramwaj. Potem przyszedł młody człowiek i prosił o chwilę rozmowy. Teraz natknąłem się na główną przeszkodę przy rekonstruowaniu dnia wczorajszego. Nie mogę sobie z tym dać rady. Wczoraj w łóżku plan był jasny. A teraz nie widzę. Słyszę tylko, jak pieje za oknem kogut, i zdaję sobie wyraźnie sprawę z tego, że czas upływa.
Teraz muszę odtworzyć W… Jego ubranie, kamaszki, uczesanie, pryszcze na twarzy, uśmiech i słowa. Nie mogę nic uronić, ponieważ obraz świata będzie niepełny. Teraz pada deszcz. Ciepły, gruboziarnisty deszcz czerwcowy. Na stole stoi półmisek z fasolą szparagową. Zielone strączki polane są masłem. W. siedzi pod oknem. „Co mam robić? – pyta mnie. – Nie wiem, jak dalej pisać”. Ale ja nie odpowiedziałem. „Nie wiem, jak pisać dalej wiersze”. – „Nie wyrywaj muchom nóżek” – odpowiedziałem mu na to. W. uśmiechnął się do mnie niepewnie. „Nie rozumiem... co chcesz powiedzieć”. Ale ja powtórzyłem jeszcze raz: „Nie... nie trzeba wyrywać muchom nóżek”. To był rok 1949 albo 1950.
W. nie mógł zrozumieć, ale przez następnych pięć lat ja zamieniłem się w muchę. A W. był złym chłopcem, który wyrywał mi nie tylko nóżki, ale zamknął mnie w butelce. Kiedy brzęczałem cicho w zamkniętej butelce, W. wygłaszał gromkie przemówienia, pokazywał mi język, skarżył na mnie, że brzęczę. Jego śmieszna buzia zamieniła się w pięść.
W. straszył jeszcze przez kilka lat. Ale podobno w ostatnich latach zmienił się. Tak mi mówiono. Podobno załamał się, chciał popełnić samobójstwo, wreszcie zmienił się zupełnie. Mówią mi o nim: „To nie ten sam człowiek”. Ta ciągła bieganina wprowadza wielkie zamieszanie.
Kto nie może złożyć swojego świata, ten żyje z dnia na dzień. Nawet się nie domyśla, że go nie ma. Oczywiście, przykro człowiekowi, że siedzi zamknięty w sobie. Ale ci, co są na zewnątrz, po prostu nie istnieją. Dalej. Jeśli przejdę ten odcinek drogi, wszystko pójdzie jak z płatka. Tak sobie dodaję odwagi. Bo mam chęć się ukryć. Uciec od tego stołu i zeszytu, w którym zamierzam zapisać dzieje.
Przekreśliłem zdanie. A kto może mi zagwarantować, że to zdanie nie było najważniejsze. Jeszcze raz ulegam i przerywam swoją pracę. Przez trzy godziny czytałem gazetę, jadłem obiad, czytałem list, rozmawiałem z dziećmi. Dopiero w tej chwili znów przystąpiłem do pracy. Mam nadzieję, że jednak zbliżę się do siebie.
Ale się zgrzyta zębami. Trzeba ciągnąć te papierowe flaki dalej. Byle dalej od miejsca, gdzie padło stworzenie. Nawet własne ciało nie chce już służyć temu szaleństwu. A jednak papierowy sznurek jest jeszcze dość mocny. A może tylko ja jestem już taki osłabiony, że myślę: to są więzy. To jest papierowy sznurek. Ale ja nie szarpię zbyt mocno. Jestem ostrożny.
Uciekło znów kilka godzin. Teraz przy sztucznym świetle muszę jakoś brnąć dalej. Żeby nie przerwać pisania, żeby tylko nie dać sobie wytrącić pióra z ręki.
III
NOTATKI
FURGON Z MIĘSEM
W dziesięć lat po zakończeniu wojny.
Ulica była o tej porze ożywiona, z brzękiem mijały się żółte tramwaje, perkotały stalowo błękitne autobusy. Przekupki wykrzykiwały: „Bukiety, bukieciki!”. Kosze fiołków i zawilców pod ścianami kamienic. Boczną ulicą jechał furgon przykryty brezentem. Pod brezentem leżała góra świńskiego mięsa. Były to połówki świń, zamrożone w lodowni. Leżały sztywno jedna na drugiej. Wydłużone czarne ryje i wybite oczy; szynki zachowały barwę różową i woskowożółtą. Zobaczyłem znów tamten wóz… było to w styczniu roku 1945… po grudzie ciągnęli jeńcy wóz. Na wozie leżeli żołnierze. Nadzy albo w krótkich koszulach. W kalesonach. Bosi. Widocznie zwleczono z nich ubrania i buty. Leżeli sztywno. Żółte tyłki z ciemnym rowkiem między szynkami obijały się o siebie jak z drewna. Nogi wyciągnięte równo jak szczudła z czarnymi stopami. Głowy były przeważnie rozbite, zgniecione i jakby przemodelowane. Jedna z tych głów była wyciągnięta, rozwałkowana jak ciasto i zamieniona w krwawą karykaturę. Oczy, usta, zęby i uszy zostały jakby wymieszane. Jedna biała szczęka umieszczona między oczami, w czole, szczerzyła się na świat…
Na tej samej kartce zamieszczone były również inne notatki:
Połowa kwietnia
Jest wiosna, pachnie ziemia, powietrze i woda. Deszcz. Cisza. Pszczoła leci ciężka, cała w złotym pyle. Drzewa rozkwitły. Tylko akacje czarne i suche, ale wśród cierni już zieleń przebija. Świniarz wypędził stado, trawa po krótkiej burzy pojaśniała i światło ją oblało lśniące, żółte, ciche jak oliwa.
Kamienie, które czuję u nóg. Te dwa kamienie, które mnie ciągną w dół, to tylko zmęczenie. A pod stopami jest podłoga i ja siedzę na krześle. Jeszcze chwilami steruję. Ale już mam poczucie, że woda kołysze mnie, a ja z zamkniętymi oczami odpływam w nadchodzącą noc. Będę próbował uciekać. Noc mnie złapała. Daremne moje wysiłki. Byłem rozbierany. Wszystko, co powołałem do życia, odchodziło. Ludzie tworzeni z trudem za dnia szybko odchodzili albo zanikali.
Myśli
Nie mam sobowtóra. Wszystkie te myśli są moim własnym produktem. Myśli, nie uczynki. Na uczynki nie pozwalają mi warunki, w których żyję, i oczywiście strach. W myślach wszystko odbywa się czysto i jest doprowadzone konsekwentnie do samego końca. Nie odczuwa się temperatury, zapachu, wnętrzności nie ugniatają, w gardle nie wysycha. Lubię myśleć, pasjami lubię myśleć. Tak bardzo lubię myśleć, że specjalnie nastawiam budzik na godzinę trzecią lub czwartą. Przebudzony myślę. Myślę aż do rana. Rano zaczyna się wstawanie, praca i różne czynności. A wszystko to niewydarzone, upozowane, fałszowane.
IV
CIĄG DALSZY
Ale zanim doszedłem do tego krzesła, na którym siedzę i piszę, zanim doszedłem do dzisiejszego dnia, do tego popołudnia, w czasie którego wysłuchałem wiadomości o sytuacji w Berlinie, musiałem znów wrócić na swoje podwórko, do tego domu, który spłonął we wrześniu 1939 r. Tworzenie siebie zacząłem wczoraj od szkoły. Ale zapomniałem, że tych szkół było kilka. Tak trudno rozpoczynać z pustymi rękami. Ale nie mogę opuścić nawet jednego słowa, spojrzenia. Muszę również stworzyć wszystkich moich wrogów. Z wielką starannością muszę ich ubrać i jeszcze raz powtórzyć te sceny. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jaką wartość mają nasi przeciwnicy. Są przecież połową naszego życia, są solą w tej czasem mdłej, czasem słodkiej potrawie. Ze strachem rozglądam się za moimi wrogami. Są niezbędni. Ale oni ukrywają się albo mówią, że przeszłość się nie liczy. Mówią, że się do mnie przekonali, polubili, zapomnieli. Tutaj tkwi podstęp i pułapka. Wszyscy byli jednakowi, prawda? Nie trzeba się gniewać, to wszystko już było. Więc bardzo cierpliwie trzeba tłumaczyć magom, żeby się nie kryli, żeby się nie maskowali, nie zmieniali swoich uczuć. To wszystko jest mi bardzo potrzebne. Jesteście teraz moją własnością, jesteście we mnie uwięzieni jak owad w bryłce bursztynu. Na zawsze.
Ile trzeba włożyć pracy, czasu, ile staranności, żeby ich ubrać w tamte ubrania. Muszę w ich usta włożyć te same słowa, w oczy ironię, nienawiść i lekceważenie. Praca dawnych złotników jest czymś grubym przy tych moich zabiegach.
Gdzie ja pierwszy raz zobaczyłem W.? Co do mnie powiedział? Jakie były jego pierwsze słowa i jakie ostatnie? Słowa to najłatwiejsza jeszcze rzecz do odtworzenia. Ale gorzej jest z uśmiechami i spojrzeniami.
Rok 1945. W październiku pani H. przyglądała mi się ironicznie. Pamiętam, że mówiła o mnie lekceważąco w mojej obecności. Łatwo jest odbudować bufet, przy którym stałem. Było tam kilka osób. Muszę teraz odkryć jej twarz. Od tego czasu minęło prawie piętnaście lat. Zastrzelony został Gandhi, umarł Einstein, wystrzelono sztuczny księżyc, zarżnięto jakiegoś króla, były cztery wojny, pięć konferencji. Jednym słowem, zaszło sporo różnych wydarzeń. Bufetu już tam nie ma. Pani H. mieszka bardzo daleko. Wydałem dziesięć tomów wierszy. Nie liczę tysięcy książek, które przeczytałem. Zjadłem wiele obiadów. Tyle razy wstawałem i kładłem się spać. Byłem w Ułan Bator. Piłem w jurtach kumys. Strzelałem do sępów. Widziałem świątynię boga miłości w dawnym klasztorze na ruinach Karakorum. Widziałem Bajkał z wysokości jedenastu tysięcy metrów. Śmiałem się. Płakałem. Widziałem w Luwrze Giocondę. Jej tajemniczy uśmieszek. Teraz muszę odskrobać te wszystkie warstwy, żeby odnaleźć rysy twarzy pani H.
Mam dwie, trzy wersje jej twarzy. W dziesięć lat po tym uśmiechu z roku 1945 spotkałem przypadkowo panią H. w innym mieście, w innym lokalu i w towarzystwie innych ludzi. Ona była już inną kobietą. Ja też innym człowiekiem. Pani H. uśmiechała się do mnie bardzo życzliwie, mówiliśmy jakieś anegdoty. Pani H. ściskała serdecznie moją rękę i nawet zapraszała mnie do siebie. Oczywiście, ta nowa twarz i ten życzliwy uśmiech, i to zaproszenie kryjące w sobie pewną być może obietnicę – te wszystkie nowe elementy utrudniają mi teraz bardzo pracę. Nie mogę stworzyć pani H. Mam już ciało, ubranie, nazwisko, nawet fryzurę na głowie odtworzyłem z drobiazgową dokładnością. Tylko ten nowy uśmiech zamazuje mi jej właściwą twarz. Twarz z roku 1945. Muszę się jednak dokopać do tamtego uśmiechu. Albo stworzę panią H. razem z tamtymi ustami i ironicznym spojrzeniem, albo cała moja praca pójdzie na marne. Nie będę mógł stworzyć siebie z tamtego okresu. Jeśli zmienię jej uśmiech albo spojrzenie, cała moja praca będzie pracą pozorną. Tu chodzi o życie.
W tym czasie byłem rzeczywiście biedniejszy niż teraz. W roku 1945 nie miałem spodni i marynarki. Formalnie oczywiście miałem marynarkę, była to jednak marynarka darowana. Otrzymałem ją w darze od prezesa Polskiego Czerwonego Krzyża. Prezes dał mi wtedy bilecik wizytowy, z którym się zgłosiłem do magazyniera. Na bileciku było napisane: „Proszę wydać zdolnemu poecie X.Y. jedno ubranie, jeden koc i cztery kawałki mydła do prania. Pan X.Y. jest czarujący”. Pod tą opinią widniał podpis poczciwego prezesa ze wspaniałym staroświeckim zakrętasem. Otrzymałem granatową, pasowaną marynarkę w białe prążki. Spodnie również. Były jednak bardzo obszerne i kremowe, trzeba było przerabiać. Buty miałem stare, jeszcze z okupacji. Były to wojskowe kamaszki. Miałem wtedy już dwadzieścia cztery lata. Oczywiście dzisiejszy student, a nawet maturzysta, który idzie na zabawę w wizytowym garniturze, pewno myśli, że naszemu pokoleniu na strojach nie zależało. Ale odbiegam od tematu. Zostawiłem wszystkich przy bufecie, w roku 1945, i czekają na mnie. A to już przecież rok 1959. Zdaję sobie sprawę ze szkodliwości takiego rozkopywania starych pokładów; zamiast tworzyć nowe, wspaniałe sytuacje, odkopuję stare, głupie historyjki, z których ani ludzie, ani ja sam nie mam korzyści. Całe to zdarzenie, które przed chwilą próbowałem wskrzesić, trwało może dziesięć minut, tymczasem sam opis może mi zająć cały dzień. Już od kilku godzin opisuję te kilka minut, a jeszcze nie doszedłem do połowy procesu stwarzania pani H.
Nagle praca moja wydała mi się niepotrzebna i śmieszna. Kiedy sobie to uprzytomniłem, ogarnęła mnie wściekłość. Włożyłem sobie do ust pięść, żeby w przyległym pokoju nie było słychać tych jęków, pomruków. Zajmuję się rekonstrukcją pięciu słów i jednego spojrzenia. Wbiłem pióro w stos papierów. Złamałem. Darłem papier. Pani H. była już stworzona. Miałem odpowiedzieć na jej pogardliwe i ironiczne słowa. Jednak nie wytrzymałem. Gdybym jeszcze przez chwilę pracował nad tym zdarzeniem, miałbym dalszą drogę otwartą. Ale opuściła mnie cierpliwość. Wszystko się rozsypało. Pani H. i inne osoby były już prawie skończone. Wszystko było ułożone jak klocki w pudełku. Nie zapomniałem nawet o kocie, który siedział obok telefonu. Już pani H. zwróciła się do mnie... Ale w tym momencie rozwaliłem piękną układankę. A przecież bez pani H. i jej słów będę zawsze człowiekiem niepełnym. Wiem o tym, ale muszę odpocząć. Gdybym czuł w tej swojej pracy choć iskrę radości. Ale nie przyniesie ona pożytku ani mnie, ani nikomu na świecie. A jednak muszę wszystko odzyskać, jeśli chcę żyć. Czy myślicie, że nie ulegam pokusom? „Zapomnij o wszystkich złych, okrutnych przeżyciach. Żyj przyszłością!”. Ale przyszłością nie można żyć. Jeśli zgodzę się na najmniejsze ustępstwo, na najdrobniejsze, jeśli wyrzeknę się brodawki, ba, włoska na brodawce, jeśli zrezygnuję ze stworzenia brodawki na nosie W., jeśli zrezygnuję z jego uśmiechu, jeśli nie odnajdę słów, które o mnie wypowiadał w roku 1950, to mogę również śmiało zrezygnować z całej jego osoby. Zrezygnuję z jego osoby, z pisma, w którym odrzucał moje prace, z miasta, w którym odbył się ten fałszywy proces... Niestety, nie mogę iść na najmniejsze ustępstwo.
Jaśniej to wszystko mogę wytłumaczyć na przykładzie wojny. Zaraz po przebudzeniu dzisiaj rano przypomniałem sobie, że II wojna światowa wybuchła tego dnia, kiedy przypaliły się matce wiśniowe konfitury w piecyku.
Wyrzeknę się jednego elementu, potem drugiego, mogę dojść do tego, że wyrzucę ze siebie całą wojnę i okupację. Wtedy przed nicością nie uratują mnie ani metafory, ani dzieci, ani lampa na stole, ani podróż dookoła świata. Najmniejsze ustępstwo grozi katastrofą i zagładą tego świata.
V
PO TYGODNIU
W świecie zewnętrznym jeździłem pociągiem. Kupowałem bilety. Widziałem nowe obrazy. Widziałem dużo obrazów. Wypowiedziałem wiele słów. Teraz wróciłem. Nie mogę dojść do miejsca, które opuściłem w zeszły piątek. Muszę odzyskać ten tydzień. Mam przecież swoje zadanie. Zadanie zostało wyznaczone rano, zaraz po przebudzeniu. Zostałem zwolniony na kilka dni w celach zarobkowych.
Po długiej podróży, wśród wielkich domów i ścian, między afiszami i ogłoszeniami, doszedłem znów do tego pokoju i krzesła.
W czasie wędrówki po ulicach wielkiego miasta zaczepiałem ludzi i pytałem o dalszą drogę. Rozmawiałem o aniołach; pewien malarz opowiadał mi o tamtym świecie i o duszy. Widziałem kobietę, która opowiadała mi o miłości. Stała w kącie na stosie starych gazet. Uśmiechała się i płakała. Jakiś obcy człowiek leżący na tapczanie opowiadał mi o tym, że zajmuje się robieniem pieniędzy przy pomocy sztuki i sztuczek. Tłumaczył mi, że poezja jest niepotrzebna. „Tak się umówiono. Ale to jest, mówiąc między nami, niepotrzebne”. Między nami! Widocznie poczuł we mnie brata.
Ale kiedy on („między nami!”) powiedział, że poezja jest niepotrzebna, a po pewnym namyśle dodał, że również malarstwo jest niepotrzebne, to ja dodałem: „Ty też jesteś niepotrzebny”. Tego nie mógł zrozumieć. Wtedy powtórzyłem jeszcze dobitniej: „Ty też jesteś niepotrzebny”. Ani tym ludziom, którzy teraz jadą pociągiem, ani mnie. Mógłbyś w tej chwili na tym tapczanie „wyciągnąć nogi”. Ty biegasz jak szalony, wszędzie pokazujesz swoją twarz i na tej podstawie sądzisz, że świat pozbawiony takiej osoby: posługującej się twoją twarzą, dowodem itd. – że taki świat jest niepełny? Złudzenie. Wprawdzie siedzimy przez te dziesięć minut w pokoju, ale nie mamy ze sobą nic wspólnego. Ulegasz przyjemnemu złudzeniu, że jesteś potrzebny.
VI
ZATRZYMUJĘ SIĘ
Za godzinę będzie południe, a ja zajmuję się wszystkim i nie realizuję planu. Teraz ogarnia mnie panika. Jest już wiosna 1959 roku, a ja nie zdążyłem się zarysować. Zaczynam zbyt wiele prac, nie mogę zdążyć, wszystko leci mi z rąk. Znów składam się z głowy, która szybko mówi. Są tylko te ostatnie słowa pełne gniewu. Idiota! Noga stołowa! Banda łajdaków! Siedziałem przy stole z pluskwą, która wylazła ze stołka w kawiarni. Ale choćbym nie wiem jak się wściekał, ten błazen z wielkim białym nosem przyprawionym do czoła powie NIE. Jest to wyrok. Czemu nie zostałem świniopasem? Teraz odwrót jest już niemożliwy. Traciłem czas na rozmowy z matołkiem, a kiedy dopłynąłem do mojej wyspy, ujrzałem pusty plac. Rozrzucone belki, cegły. Wszystko się rozleciało. W. siedział na pniu drzewa. Kiedy podszedłem bliżej, okazało się, że ma całą twarz pokrytą plamami. Niestety, nie miał ani ust, ani oczu, również uszy zwiędły i odpadły. Była to pupa przedzielona pionową kreską. Nie umiał mówić. Kiedy dotknąłem jego głowy wskazującym palcem, palec wlazł jak w masło. Obok na ziemi leżała pani H. Była powiązana papierowymi sznurkami. Miała tylko jedno malusieńkie oko i dwa zęby. Wziąłem W. na plecy. Niosłem go długo nad brzeg. Umyłem mu nogi, owinąłem jego zimne gąbczaste ciałko w białe prześcieradło. Wysuszyłem go przy ogniu. Na gładkiej już powierzchni rysowałem poślinionym palcem twarz. Ukształtowałem jego wargi. Zrobiłem jamę ustną. Wprawiłem mu język. Jakiż kłopot miałem z językiem. Ciągle zmieniał kształt. Wymykał mi się z ręki jak glista, zmieniał się w kawałek drewna. Zbliżyłem usta do tego otworu i tchnąłem. Z jego ust szedł nieznośny smród, który przyprawił mnie o zawrót głowy. A jednak namalowana przed chwilą twarz ożyła. Spojrzał na mnie. Wyciągnął do mnie rączki i zaczął bełkotać.
Ale i ja tracę już cierpliwość. Noszę w dłoniach ogień. Chciałbym odejść wreszcie od W. Mam tyle pracy, a muszę cały czas poświęcać tej figurze. A on mnie jeszcze nie poznaje. Pić mi się chce. Chciałbym iść w pole. Dzisiaj jest pierwszy dzień wiosny. Po oziminie skacze zając. Śpiewają skowronki. W norkach piszczą młode myszy. Mój synek wrócił z pola i mówi do mnie: „Słyszałem dzisiaj głos wiosny”. A ja z uszami zalanymi woskiem odpływam od światła, zieleni, promiennych głosów dzieci i zanurzam się w ciemność. Jaskinię wilgotną, pełną odchodów, rozkładającychsięfigur,słów,powalanychgazet.Muszępowołaćdo życia panią H., starą szmatę, która pachnie eterem, naftaliną i piżmem. Muszę nauczyć mówić W On nic nie pamięta. Muszę zbudować miasto, dom, lokal, redakcję, w której W. żył idziałał.
Czy nie ma miłosierdzia? Zmiłuj się nad sobą! Zostaw ich wszystkich! To nie są nawet cienie. Zostaw ich i idź! Idź i nie oglądaj się za siebie! Czemu żyjesz na tym śmietniku? Czy nie widzisz, jak inni poeci unoszą się na skrzydłach miłości i nienawiści ku wszechludzkiemu szczęściu utrwalonemu w słowie w słowie w słowie w słowie w słowie w słowie?
Odrzuć wszelkie pokusy. W twoich warunkach jedzenie i spanie jest luksusem, a ty myślisz o wycieczkach w pole. W niemy i pusty siedzi na wyspie, a ty chcesz odejść? Nie czas teraz na zabawy z dziećmi. W. nic nie wie. Nie poznaje mnie. Biorę go za ręce i tłumaczę, że jest W. Jest moim wrogiem. To przez ciebie płakałem w roku 1950. Klęczałeś na moich piersiach i dusiłeś mnie. Kiedy otworzyłem usta, żeby chwycić łyk powietrza, zatkałeś mi usta papierem gazetowym. Czy nic już nie pamiętasz? A o muchach też nie pamiętasz? To było wcześniej. Teraz musisz zacząć wszystko od początku. Jeszcze nie umiesz mówić? Patrz na moje usta. Układaj tak samo wargi. Ja będę wymawiał pewne słowa. Powtarzaj za mną. Co one znaczą, dowiesz się w swoim czasie.
Mówiłem wyraźnie: Człowiek. Zaufanie. Sztuka. Miłość. Poezja. Dobroć. Oszczerstwo. Nienawiść. Błoto. Ambicja. Cisza. Milczenie.
Po kilku latach W. zaczął wymawiać wyraźnie słowa. Powoli zaczął pojmować różne znaczenia. Znów zaczął łączyć słowa. Mówił: „Dobry człowiek”.
Nauczyłem go mówić, czytać i pisać. Otwierał szeroko oczy i mówił do mnie z niewinnym uśmiechem: „Bracie, ja byłem twoim wrogiem. Chciałem ci wyrwać serce i język”. Przypominał sobie wszystkie słowa i uczynki.
W. żyje. Zdaje się, że znów jest człowiekiem. Patrzę na niego i mówię: „Człowieku, człowieku ...”.
A on ogląda swoje ręce i nogi. Z wielkim zdumieniem patrzy na mnie: „Więc my jesteśmy wrogami?”.
Zostawiam go samego na pniu drzewa. Teraz musi odbyć całą drogę od początku. Musi powtórzyć wszystkie swoje słowa, uśmiechy, milczenia i uczynki. Wrócę do niego przed zaśnięciem.
Tak dużo mam pracy przy ozdabianiu dużych liter. Dopiero ozdobiłem „A” zielonymi gałązkami. Chciałbym tam namalować małego srebrnego osiołka, który szczypie trawę. Każda najskromniejsza ozdoba kosztuje mnie wiele wysiłku. Pragnę jednak uczynić coś dla moich czytelników. Jeśli o mnie chodzi, lubię proste litery. Mogę je układać z wypalonych zapałek, ości rybich; najlepiej odczytuje się te litery z zamkniętymi oczami. Ale jest pewna liczba ludzi, dla których wykonuję czasem misterne, kolorowe, rzucające się w oczy ozdoby.
VII
DOCHODZĘ DO SIEBIE
Nie wychodź z tej celi. Tak długo ją budowałeś. Zostań z tymi, którzy odchodzą bez przerwy. Wiem, że ślepniesz o tej porze. Słońce już zachodzi i za chwilę zapali się sztuczne światło. Teraz trzeba się bronić. Ja wiem, że są pasy ratunkowe, koła, liny i łodzie. Są sklepy z książkami, gazety, apteki, kina. Ze wszystkich stron wszystko podąży na ratunek. Przybiegną na ratunek. Każdy ciągnie w swoją stronę. Nie będziesz prosił o pomoc, nie będziesz krzyczał. Nade mną chodzi w skrzypiących butach człowiek. Słońce już zaszło. Słońce zgasło. Śpiesz się! Teraz jest to wielkie ziewnięcie świata. Jeszcze jeden wysiłek. Właśnie o godzinie osiemnastej. Nie mogę teraz przerywać akcji. Nie mogę już związać.
Teraz trzeba chwycić oddech. Już idę. Dochodzę do siebie. Do czego ty dochodzisz? Do siebie?
Powtórz jeszcze raz. Milczysz. Nie chcesz się ośmieszać. Czy już dotarłeś do siebie? Opowiedz, jak to wygląda. Jak wygląda to miejsce, do którego tak długo wędrowałeś. Uciekałeś. Opisz to miejsce.
1959