Anna
‒ Jestem Anna – eteryczna szatynka wyciągnęła rękę na powitanie, drugą wskazując dzieci. – A to Piotr i Sofia.
Dzieci patrzyły na mnie nieufnie. Na twarzy Anny gościł uśmiech, ale jej oczy były poważne i trochę niepewne. Była jedną z tych osób, których wiek jest niezmiernie trudny do odgadnięcia; równie dobrze mogła mieć dwadzieścia, jak i czterdzieści lat. Odwzajemniłem lekki, niemal wiotki uścisk.
Dopiero co wróciłem do domu po tygodniu nieobecności. W czasie, gdy mnie nie było, Annę przywiózł z Przemyśla poznański wolontariusz.
‒ Dzieciaki są trudne do opanowania – powiedziała mi przez telefon Maja, moja żona. – Anna pacyfikuje je telefonem. Przygotuj się jednak, to wulkany.
Tamtego dnia tego nie widziałem. Sześcioletni Piotr patrzył na mnie z fascynacją i niechęcią jednocześnie. Wzrok trzyletniej Sofii był obojętny – dziewczynka rozglądała się po ścianach. Długo miało tak być.
Anna i jej dzieci nie były pierwszymi uchodźcami, których przyjęliśmy pod swój dach. Kilka dni wcześniej do Poznania przyjechał pierwszy pociąg z Przemyśla, a w nim Maria, jej córka Katia i jej jedenastoletni syn Artem.
Wziąłem od nich walizki.
‒ Thank you – Maria uśmiechnęła się, po czym powiedziała po ukraińsku do swojej mamy coś, co zrozumiałem jako: „I na tyle mojego angielskiego. Trzeba było się uczyć języków”.
Gdy dotarliśmy do domu, Maja pokazała im pokój i po polsku powiedziała, że mogą zostawić tu walizki. I że czeka obiad.
W czasie, gdy jedli, nerwowo sprawdzałem wieści zza granicy – wpadłem w ten nawyk już pierwszego dnia wojny. Artem zobaczył, że trzymam w dłoni telefon i zbliżył się, zerkając z zainteresowaniem na ekran. Uśmiechnąłem się do niego, włączyłem Google Earth i wpisałem miasto, z którego pochodził.
Chłopiec usiadł obok i wyraźnie się ożywił. Zapytał gestem, czy może przejąć telefon – podałem mu go, a on zręcznie powiększył widok małego punktu, sprawnie go przybliżając. Był to blok.
‒ Zdjes żywu – powiedział, po czym przesunął palce po ekranie. – A eta moja szkoła.
Poczułem smutek i wzruszenie. Nie mogłem tego wiedzieć – chłopiec również – ale być może patrzyliśmy właśnie na najszybciej dezaktualizujące się dane Google’a. To miejsce mogło wyglądać już zupełnie inaczej. Zielonego bloku mogło już nie być, a w szkolnym schronie zapewne kryli się przerażeni mieszkańcy. Pobliski plac zabaw prawdopodobnie świecił pustkami, a żelazne karuzele poruszał jedynie zimowy wiatr.
Tymczasem ekran telefonu pokazywał jeszcze letnie, tętniące życiem popołudnie w dużym, ukraińskim mieście; samochody na ulicach, mieszkańców wracających z zakupów, bawiące się dzieci.
Jeszcze chwilę temu był to świat tego chłopca; świat, który został brutalnie zniszczony bez powodu. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Podobnie jak tego, że kraje, którym dotąd ufaliśmy, spoglądały spokojnie na całą sytuację i bez pośpiechu proponowały sankcje. Zupełnie jak chłopcy obserwujący podwórkowego brutala okładającego kolegę i debatujący między sobą, której zabawki już mu nie pożyczą.
Początek wojny był czasem bolesnego otrzeźwienia, ale zarazem skupienia się na tym, co możemy zrobić my sami. Tu i teraz.
Dlatego też, gdy Masza, Katia i Artem przenieśli się do wioski sportowej na poznańskiej Malcie, gdzie już wówczas mieściła się duża społeczność uchodźców, podjęliśmy decyzję, że chcemy przyjąć pod dach nowych lokatorów. Tak przybyła do nas Anna.
Anna była absolwentką archeologii i pracowała zdalnie jako copywriterka dla rosyjskich agencji reklamowych. Choć spędziła z nami blisko trzy miesiące, nie poznaliśmy się bliżej. Kobieta była bardzo oszczędna w dzieleniu się swoimi przeżyciami. Zdradziła jedynie, że ojciec jej dzieci pochodzi z Bułgarii, ale mieszka w Rosji. Jako zagorzały zwolennik Putina chciał, aby Anna z dziećmi jak najszybciej przybyli do Rosji, ale ona odmówiła. Wtedy mężczyzna przestał płacić alimenty i Anna została sama.
Kiedy na dobre wybuchła wojna, razem z dziećmi opuściła dom i tydzień spędziła w podziemnym schronie. To tam podjęła decyzję, żeby uciekać na Zachód.
‒ Pobyt w schronie musiał być dla dzieci trudny – skomentowałem, gdy opowiadała tę historię.
‒ Byłam spokojna – wzruszyła ramionami – więc i one były spokojne.
W naszym domu jednak spokojne nie były. Szybko zauważyliśmy, że spędzając cały dzień na oglądaniu bajek i filmików w Internecie, miały nadmiar bodźców i rozpierała je energia. Piotr robił fikołki na łóżku i biegał od ściany do ściany, żywiołowo machając rękami. Nie zwracał zupełnie uwagi na naszą dwuletnią córkę Hanię, która biegła ku niemu, po czym upadała na podłogę z płaczem, gdy rozpędzony w nią uderzył.
Chłopiec nic nie robił sobie z moich prób dostosowania go do reguł panujących w domu i swobodnie wchodził na stół – podobnie robiła jego siostra.
‒ Na Ukrainie biegali po wszystkich meblach i nigdy nie było to problemem – wyjaśniła Anna.
‒ Muszą wiedzieć, że u nas tak nie można – tłumaczyłem, wskazując Hanię, która niezgrabnie, choć z szerokim uśmiechem próbowała wspiąć się po krześle na stół. – Dzieci mają mnóstwo swobody, ale są rzeczy, na które im nie pozwalamy.
Mieliśmy wrażenie, że Anna z każdą taką uwagą coraz bardziej zamyka się w sobie. Choć staraliśmy się być dyplomatyczni i ostrożni w słowach, za każdym razem brała dzieciaki pod pachę i zanosiła do swojego malutkiego pokoiku nad garażem, gdzie samotnie spędzali kolejne dni.
Nasi goście zasadniczo bardzo rzadko wychodzili z domu – nawet na pobliski plac zabaw, gdzie bawiło się mnóstwo ukraińskich dzieci. Zastanawiałem się wielokrotnie, jak wyglądało miejsce ich zamieszkania. Ich miasto było przecież dość duże i musieli tam często spacerować.
‒ Tam mieszka wielu Rosjan – powiedziała Anna podczas którejś kolacji. – To właściwie rosyjskie miasto.
Powiedziała to tak, jakby rosyjska inwazja była czymś wyczekiwanym i jej ton głosu mocno mnie zdziwił.
‒ Ale wciąż Ukraina. Donbas, Ługańsk, Krym – powiedziałem.
Spojrzała na mnie ostro.
‒ Krym zawsze był rosyjski. Moi dziadkowie pochodzili z Rosji i właśnie tam mieszkali.
Nagle zrobiło się niezręcznie i rozmowa się zakończyła. Anna wstała powoli od stołu i poszła do siebie, a ja zastanawiałem się nad dziwną naturą tej wojny. Wraz z niektórymi wypowiedziami naszej lokatorki odkrywaliśmy, że konflikt ten jest bardziej skomplikowany, niż się nam wydawało. Ale chociaż nie zgadzałem się z jej logiką, nie poruszałem więcej w jej obecności tematu wojny. Przestaliśmy o tym rozmawiać, jakby nie istniała.
Gdy nadeszły cieplejsze dni, Majka zapytała Annę o jej dalsze plany. Wielu Ukraińców zdołało już wówczas zorganizować sobie w Polsce samodzielne życie i byliśmy ciekawi, jak widzi to nasza lokatorka. Temat dzieci był już wówczas dość palący i chociaż zdarzały się spokojne wieczory, kiedy dziewczynki się bawiły, a nawet gdy urządzaliśmy razem orkiestrę albo czytaliśmy wspólnie książki, to jednak te ciche i spokojne momenty najczęściej szybko kończyły się jakąś awanturą. Źle czuliśmy się, wiedząc, że Piotr i Sofia, będąc u nas, nie żyją „po swojemu”, ponieważ albo zachowywali się nagannie, albo spędzali całe dnie w swoim malutkim pokoiku, mając karę.
‒ Nie mam co ze sobą zrobić – powiedziała jednak z rozbrajającą szczerością. – Nie mam pieniędzy.
Oczywiście zamykało to wszelkie dalsze rozmowy, ale otwierało toksyczne pole do domniemań. Anna bowiem paliła jak smok, przynajmniej paczkę dziennie. Lubiła kupić dla siebie i dzieci na obiad krewetki lub surimi, chociaż nasza lodówka – nieco skromniej wyposażona – stała dla niej otworem. Do tego całe dnie spędzała przed komputerem, utrzymując, że pracuje.
Nie pytaliśmy zatem o jej status materialny, ale z czasem zaczęła niepokoić nas sytuacja na poznańskim rynku mieszkaniowym. Praktycznie z dnia na dzień kurczyła się oferta mieszkań i pokojów do wynajęcia, a razem z tym – perspektywa bardziej niezależnego życia dla niej i dzieciaków.
Ten temat stał się wkrótce motywem przewodnim rozmów moich i Majki. Sytuacja Anny i jej dzieci była fatalna, a my do tego nie potrafiliśmy dać im namiastki domu, nie naginając własnych zasad. Robiliśmy to i tak, siłą rzeczy, bo dzieci Anny nie rozumiały polskiego – ale widzieliśmy, jak bardzo wpływa to na nas i naszą rodzinę.
Wcześniej nie mieliśmy żadnych oczekiwań co do wspólnego mieszkania, ale założyliśmy, że przynajmniej dzieci znajdą ze sobą wspólny język. Tymczasem nasza najstarsza córka zamykała się w swoim pokoju, niespecjalnie chcąc bawić się z Sofią, która nie rozumiała zasad zabawy, nie chciała w niej uczestniczyć albo ją brutalnie przerywała. Nasz syn własnym ciałem natomiast bronił wejścia do swojego pokoju, gdzie znajdowała się jego duma i chluba, kolekcja Lego. Piotr lubił bowiem traktować klocki dość obcesowo.
Dzieci w wieku sześciu i czterech lat nie rozumiały, czym jest wojna. I reagowały jak dzieci na inne dzieci.
Jedynie dwuletnia Hania lgnęła do nowych towarzyszy nawet wówczas, gdy nie byli nią zainteresowani. Było tak do czasu, gdy podczas zabawy Sofia nieoczekiwanie zaczęła okładać ją lalką. Widząc to, ruszyłem biegiem w ich kierunku z drugiego krańca domu, krzycząc jedyne uniwersalnie rozumiane hasło, które przyszło mi do głowy – Stop!
Sofia jednak ani myślała przestać i lalkę rzuciła dopiero, gdy dobiegłem do płaczącej Hani i wziąłem ją na ręce. Wówczas dziewczynka jakby zrozumiała, co zrobiła, odrzuciła lalkę i zaczęła krzyczeć.
‒ Mam do ciebie prośbę – powiedziała do mnie chwilę później spokojnym głosem Anna. – Nie krzycz na nią. Najwyżej zabierz swoje dziecko, ale nie krzycz na Sofię. Nie uspokoję jej już do wieczora. Nie wiem, co się z nią dzieje. Nie panuję na nią, nie mam nad nią żadnej kontroli, nie poznaję jej. Myślę, że cała ta sytuacja dopiero teraz coś w niej uruchomiła. Nie jest u siebie, nie wie, co się dzieje – i mocno to odreagowuje. Nie krzycz na nią nigdy, proszę.
Choć wszystko we mnie wrzało, słuchałem jej i rozumiałem ją. Wyobrażałem sobie, co przechodzi i jako rodzic miałem największy szacunek do jej spokoju i opanowania. Jednocześnie wtedy zrozumiałem, że być może nie będziemy w stanie żyć razem – być może nasze życia nie są do pogodzenia. Była to sytuacja, w której nie dało się iść na kompromisy. Ktoś musiał ponosić jej koszty.
‒ Poszukajmy im mieszkania – zaproponowałem wieczorem Mai. – Może uda się znaleźć chociaż jakiś pokój.
Zatonęliśmy w telefonach, ale już pobieżne sprawdzenie możliwości nie napawało optymizmem. Pal licho kaucję, pali licho miesięczną opłatę – byliśmy przecież w stanie jej materialnie pomóc. Problem polegał jednak na tym, że mieszkań ani pokojów zwyczajnie nie było. I to nie tylko w Poznaniu.
‒ Nie wygląda to u mnie najlepiej – mruknąłem.
‒ U mnie również – westchnęła Majka.
‒ Co robić?
‒ Nie mam pojęcia.
Kolejne dni były sinusoidą nastrojów. Anna coraz częściej zamykała się z dziećmi w swoim pokoiku i wychodziła z niego tylko na chwilę, aby przyrządzić im coś do jedzenia. Coraz rzadziej się do siebie odzywaliśmy, choć zdarzały się wyjątki, jak Wielkanoc, kiedy wspólnie na chwilę usiedliśmy przy stole, czy urodziny dzieciaków, które obchodziliśmy na dużym, zamkniętym placu zabaw.
Były to jednak sytuacje niecodzienne, poza którymi nie było między nami większej zażyłości. Coraz częściej spoglądałem na Annę krytycznie, gdy kolejny raz wychodziła na papierosa. Ale znów – pewnego dnia wpadł mi w ręce artykuł o ukraińskiej producentce filmowej, która po traumatycznych przeżyciach w swoim kraju uciekła do Polski. Nie była w stanie się podnieść i otrząsnąć po straszliwym ciosie wojny, nie zależało jej na tym, nie rozpoznawała siebie. Zaniedbana paliła papierosa za papierosem, pozwalając, by dni przepływały wokół niej. Straszliwy gwałt Rosji na Ukrainie nie pozbawił jej fizycznie życia, niemniej pozbawił sprawczości.
Po każdym takim artykule myślałem sobie: kim jestem, aby ich oceniać? Co ja wiem o tym, co się czuje po takich przeżyciach? Co oni sami o sobie wiedzą, na ile samych siebie poznają? Co w tej piekielnej zawierusze przynosi im jedyną otuchę, ukojenie, trzyma przy zdrowych zmysłach?
Może były to papierosy i moment sam na sam ze sobą? A może było to poczucie, że nie jest się już panem własnego losu – więc po co się starać, po co planować, po co odkładać, po co dbać?
Zdawałem sobie sprawę, że nic z tego nie rozumiem, a wszelkie próby ogarnięcia Anny, uchodźców, ofiar w Ukrainie własną ograniczoną empatią – czerpiącą przecież swą siłę z jakiegoś wyobrażenia siebie w roli drugiej osoby – nie przyniosą rezultatu. Kiedy potrafimy przewidzieć lub założyć konsekwencje czegoś, o wiele łatwiej jest stawić im czoło. Ci ludzie – choć w ich kraju wojna toczyła się tak naprawdę od 2014 roku – jeszcze nie wiedzieli, co ich poruszyło. Skąd my mieliśmy to wiedzieć?
‒ Mam! – krzyknęła któregoś dnia Majka, stając w drzwiach.
‒ Co masz?
‒ Mieszkanie dla Anny. Bez żadnych opłat, dla całej rodziny, tylko dla nich!
‒ Jak to?
‒ Jakaś dziewczyna odpisała na Facebooku na moje pytanie na grupie. Odnawiali pod Poznaniem mieszkania dla robotników z Ukrainy, ale odkąd jest wojna, nie chcą ich stamtąd wypuścić. Więc mieszkania zostaną udostępnione ukraińskim rodzinom do czasu zakończenia wojny. Bezpłatnie!
‒ To znakomita wiadomość! Powiedzmy jej – ucieszyłem się.
Anna zmarszczyła jednak brwi, spoglądając na nas nieufnie.
‒ Poza miastem? Jak daleko dokładnie?
‒ Jakieś trzydzieści‒trzydzieści pięć kilometrów. W pobliżu jest niewielkie miasto, można tam dojechać autobusem. A do Poznania jeżdżą pociągi, obok jest stacja – mówiła rozemocjonowana Maja. – Będziesz miała dla siebie ponad sto metrów powierzchni. Później ma dojechać jeszcze jakaś rodzina z Ukrainy, ale to i tak znacznie więcej miejsca niż u nas. Będziesz miała ogródek, dzieciaki będą mogły swobodnie biegać. Obok jest też sklep. To nam spadło jak z nieba.
Anna nie była jednak przekonana.
‒ Ale ja nie chcę mieszkać na wsi. Nie chcę mieszkać z kurami.
Nasz entuzjazm zgasł, a ja poczułem irytację. Zanim jednak cokolwiek powiedziałem, usłyszałem stanowczy głos Mai.
‒ Nie masz za dużo opcji. Pokojów na wynajem w Poznaniu nie ma, a jedyne dostępne są drogie. Jeżeli chcesz tu zostać i ułożyć sobie życie, rozważ to. Ta okazja może się już nie powtórzyć.
Anna obiecała to przemyśleć i zniknęła za drzwiami. Chwilę staliśmy z Mają bez słowa. Po chwili odwróciła się do mnie.
‒ Co to znaczy: nie chcę spać z kurami – powiedziała z niedowierzaniem.
Kilka dni później wyruszyliśmy z Anną, jej dziećmi i skromnym dobytkiem w stronę Wrześni. Kobieta była pozytywna i uśmiechnięta.
‒ Jedziemy do naszego nowego domu – poinformowała Sofię, gdy ta spytała, co się dzieje. Piotr siedział obok mnie i bez słowa studiował deskę rozdzielczą.
Myślałem wtedy, że nawet jeśli Anna jest zdezorientowana tą sytuacją – a miała pełne prawo tak się czuć – świetnie ukrywa to przed dziećmi. Można było mieć wrażenie, że całe życie czekała na ten dzień.
‒ Zobaczcie, krowa! – wołała po drodze, pokazując palcem. – Koń! Pola! Jak pięknie!
Piotr i Sofia patrzyli w zachwycie na uciekające za oknem samochodu pola. Anna była tylko z nimi i dla nich. Znów była ich trójka, jak przedtem.
Wreszcie dotarliśmy do samotnej wioseczki zagubionej wśród pól. Tam, w rozległym parku, znajdował się długi dom podzielony na części. W jednej z nich miała zamieszkać Anna.
‒ Nie zwracajcie uwagi na schody, wymagają jeszcze remontu. Wewnątrz jest ok – powiedziała administratorka, a ja przetłumaczyłem.
Anna uśmiechała się, jak wcześniej w samochodzie. Nie wiedziałem, czy jest to uśmiech radości, czy też grymas, który miał ukrywać smutek bądź rozczarowanie.
Kiedy jednak weszliśmy do środka, ciężar spadł mi z serca. Wnętrzne było przestronne, wyremontowane i czyste. Na rodzinę czekała zaopatrzona kuchnia, przygotowane łóżka oraz owoce na stole w pokoju gościnnym.
‒ Kuchenka dzisiaj jeszcze nie działa, ale przywieziemy obiad – powiedziała administratorka. – Ogród jest dla dzieciaków, przygotowaliśmy im także mały placyk zabaw. Mogą tam robić, co chcą; biegać, sadzić rośliny, kopać. Do drogi jest kawałek, więc pani może pracować i być spokojna o dzieci. Zresztą, obok mieszka jeszcze inna rodzina. Jest tam starsza pani, która często przebywa w ogródku, więc z pewnością chętnie na nie zerknie. Mam nadzieję, że będzie wam się tu miło mieszkało.
Przetłumaczyłem wszystko i wówczas zobaczyłem na twarzy Anny uśmiech rzeczywisty, jednoznaczny. Uśmiech ulgi.
Pożegnaliśmy się serdecznie. Życzyłem jej powodzenia. Obiecaliśmy pozostać w kontakcie.
I tak było.
Dwa miesiące później przyjechaliśmy na czwarte urodziny Sofii. Dziewczynka ucieszyła się na nasz widok i biegła przed nami, głośno anonsując wszelkiemu stworzeniu nasze przybycie.
Z domu wyszła Anna. Kątem oka zobaczyłem, że schody nie są jeszcze naprawione, niemniej kobieta zdawała się tym zupełnie nie przejmować.
Przywitaliśmy się ze szczerą, głęboką radością. Anna zaprosiła nas do ogrodu, gdzie pod rozłożystym klonem przygotowany był stół, a na nim kanapki, słodycze, napoje i ciasto.
Gdy już zaśpiewaliśmy Sto lat, zapytaliśmy Annę, co u nich słychać.
‒ Dobrze mi tu, spokojnie – odpowiedziała. – Chciałabym tu zostać przynajmniej do wiosny. Ale chyba wrócimy do Ukrainy, choć raczej bliżej granicy z Polską.
‒ A jak praca? – zapytałem.
‒ Nie pracuję już dla tamtej rosyjskiej agencji. Nauczyłam się stawiać horoskopy. Dla Ukraińców. Nie wiedzą, co się będzie działo, więc chętnie do mnie dzwonią. I oczywiście płacą, więc mam na chleb – przyznała z uśmiechem. – Sklep jest tutaj obok, przystanek też. Jak potrzebuje jechać do Wrześni, dzwonię po znajomego taksówkarza. Też jest Ukraińcem. Ale kupuję tylko jedzenie. Nie kupujemy ciuchów. Nie potrzebujemy wielu rzeczy, nie chcę ich magazynować.
Spojrzała przed siebie, na drzewa.
‒ Tak, pewnie wrócę, ale jeszcze nie teraz. Dobrze mi tu, żyję tym, co tu i teraz, nic nie gromadzę – uśmiechnęła się łagodnie. – Czuję się wolna.
Wojna trwała, trudne czasy nie minęły, ale w tamtej chwili – słuchając jej słów – czułem radość i wzruszenie.
*
W pierwszym tygodniu września w jednym z centrów handlowych zauważyliśmy znajomą twarz. Choć miesiąc wcześniej widzieliśmy się stosunkowo krótko, od razu się rozpoznaliśmy.
‒ Masza! – wykrzyknęliśmy. – Co u Ciebie?
Dziewczyna uśmiechnęła się na nasz widok szeroko i objęliśmy się spontanicznie.
‒ Dobrze – powiedziała całkiem poprawną polszczyzną. – Pracuję. Na zmywaku, ale zawsze praca. Mieszkamy teraz nad Rusałką.
‒ A jak Artem?
‒ Chodzi do szkoły – powiedziała z dumą. – Uczy się polskiego. Wszystko dobrze. Naprawdę wszystko dobrze.
Moglibyśmy rozmawiać dłużej, pewnie nadrobić braki z tamtego pierwszego spotkania, kiedy Nina nie mówiła jeszcze po polsku – było przecież tyle do opowiedzenia. Dzieci ciągnęły nas jednak dalej, a i Nina była w biegu. Zdążyłem jeszcze dodać, że Ukraina świetnie sobie radzi, na co dziewczyna przytaknęła z uśmiechem.
‒ Bądźmy w kontakcie! – krzyknęła za nią Maja.
‒ Będziemy! – odkrzyknęła Masza i na pożegnanie nakreśliła rękami w powietrzu znak serca – Będziemy!
Imiona postaci-uchodźców zmieniono.