Schizofreniczny chrząszcz
Sakralny Syn. Leżę pod nim na wznak.
Franz, czy mogę być panią K?
Guenter, zamiast chrząszcza K, czy tak będzie ok?
Jeśli na ciemnej sukience, która trzyma mnie w garści
i na podbitym oku, z której zrobiona, to ok?
Nie żeby akt. I bez jaj, serio, ok?
Nie, nie jest to pozycja miłosna.
W kablach, za krótkich, trochę poplątanych.
Gdy przedłużaczem są najniższe źdźbła i wiatr je goni.
Dla mnie zawsze jest wietrznie. Ojcze kołującego drzewa.
Ojcze, ambiwalencjo. Aby zasnąć, modliłam się
do Syna.
Ambiwalencjo, Ojcze.
Bo może masz mnie pod paznokciem?
Bo może nie wiem, jak jesteś, kiedy jesteś Tatą?
Tato, kołujesz drzewem brody nade mną.
Hej, to nie jest święto. Może wcale nie pragnę byczyć się w Tobie
jak w długim weekendzie?
Znam świat plam, odbić. Jestem fragmentem
emaliowanej na wysoki połysk jezdni.
Wszystko było przewrócone, przeglądało się szybko w głąb.
Panie chrząszcz K, to jak: czy mogę swobodnie
korzystać z pańskiego sacrum?
Sakralny Syn. Kiedy pod nim na wznak, w chrząszczu K,
to jak mam na imię?
Mogę na wznak, jak chrząszcz K? Nie?
To jeszcze raz.
Sakralny Syn, leżę pod nim na wznak.
W pierścieniu z pazurami na oko.
W pustym, lecz tak pełnym, że bez dźwięku.
W łóżku na biegunach jak w piętce chleba, która wyschnie.
W żyrandolu, który nie świeci, a wskazanie go
zajmuje cały palec. W bałałajce albo fajce.
Obok purchawek. Te to potrafią dymić, gdy pogniewane.
W odpruciu.
I wymawiam głupie słowo „flizelina”,
a świat poznaję z elementarza, co nie daje uprawnień
do filozofowania.
Trzymaj mnie, flizelino,
postaw. Postaw bez kołysania.
Jaki świat jest jednak stromy.
Bardzo dużo w nim powiek jak w ptaku, gdy wzbija się, spada,
znowu spada. Świat się trzepocze w swoich wieżach
z czerwoną substancją.
Tato, w moją stronę zagnij wszelkie urwisko.
I jak świat faluje. Rozlewa się, leje człowiek,
Zalewa mnie woda z osób.
Topielec i piękna fala, wszystko razem.
Ojcze,
Tato, czerp mnie z wodnej przepaści.
Sakralny Syn. Leżę pod nim na wznak. Głupia flizelino,
nabierz mnie w ręce. Wystaw.
Albo chcę po całej powierzchni. Lecz ona cierpi,
cała. Łamią się kości i wystają. Czy uczucia to kości?
A najbardziej ze zgnieceń, ze złamań?
Nie z ustaw, nie z przepisów, a tak sobie, na całego,
że można być, zanim? Czy znacie uczucie nieba? Znacie ze mną,
przez uczone skarpetki. I że człowiek nasiany nisko? Tak,
jesteśmy strzeliści. Ludzcyśmy. Albo że wirujemy jak odważniki
z wiarą w wieczną zajezdnię? Ta nasza rozpętana ludzka część.
Ludzcyśmy. Czyż nie łamane są prawa uczuć na całej ludzkiej
powierzchni? Gdy depczą i chrzęści? Gdy wszystko razem to dołki,
dołki? Ludzcyśmy.
Jestem wgłębienie z twarzą
odciętą. Chcę wstać.
Wiersz pochodzi z tomu Rozdziały, z cyklu „Białe Requiem”.