25.04.2023

Bębenek

Nawet nie wiem, czy był blaszany… Nie pamiętam tego, choć pewnie był, bo przecież plastiku chyba jeszcze wtedy nie było. Ale ten mój mógł być i drewniany, obciągnięty skórą, boki miał czerwone, dość duży bębenek – mój skarb, nie tak duży jednak, by nie zmieścić się między prętami balkonu... A jaki wydawał dźwięk!

Kiedy wygrywałem na nim swoje melodie, byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, ośmioletnim zaledwie człowiekiem, ale jakże szczęśliwym !

Dostałem go od ojca. Na imieniny go dostałem, choć mama uznała, że to głupi pomysł: – Nie dość już tego bębnienia i maszerowania masz pod okami – skwitowała zakup taty, to ja byłem zachwycony.

Ale grać na bębenku wolno mi było tylko na balkonie i tam też go trzymałem, zawieszony wysoko na ścianie między doniczkami z kwiatami mamy.

Moje urodziny i imieniny wypadają równocześnie, tego samego dnia w czerwcu, kiedy dzień jest najdłuższy, więc kiedy otrzymałem ten wspaniały prezent, bębniłem sobie od samego świtu, aż do wieczora. Zwłaszcza, że odkąd Niemcy zamknęli naszą szkołę, czasu miałem dużo. Zresztą, gdyby nawet nie zamknęli, to przecież zaczynały się wakacje.

Ludzie w naszej kamienicy wstawali bardzo wcześnie, do pracy, bo okupacyjny dzień kończył się też wcześnie ze względu na godzinę policyjną, więc nikomu nie przeszkadzałem tą swoją muzyką, a bawiłem się świetnie .

Grałem ze słuchu i jak mi się zdawało, czy wymyślałem sobie tę zabawę, że przygrywam ludziom w ich zajęciach.

Oczywiście moja muzyka najlepiej pasowała do maszerowania, ale nie tylko.

Maszerowania było dużo pod naszymi oknami, bo w mojej zamkniętej szkole, do której zdążyłem pochodzić zaledwie rok, a mieszczącej się na tej samej, co i nasz dom ulicy – STRAŻACKIEJ w LUBLINIE – został umieszczony oddział lotnictwa Wehrmachtu. A w narożnej kamienicy naprzeciwko, w tak zwanym Domu Urzędniczym, najładniejszej chyba kamienicy w mieście dokładnie vis-à-vis naszej, umieścili garnizon pomocniczy tego lotnictwa.

Tak, więc maszerowali ci żołnierze, maszerowali, a ja bawiłem się, że oni muszą mnie słuchać, że muszą maszerować w takt mego grania.

Kiedy zmęczyłem się już uderzaniem pałeczkami, siedziałem sobie po prostu i patrzyłem. Obserwowałem ulicę z tego narożnego, półkolistego balkonu o różnych porach dnia i to właśnie dzięki tym obserwacjom nauczyłem się bezbłędnie rozpoznawać stopnie i jednostki poszczególnych służb Wehrmachtu. Byłem ekspertem wśród kolegów. Ale nie tylko w tym, byłem ekspertem, bo przez to granie i przesiadywanie na balkonie, polubiłem obserwować w ogóle klientów pani Kwietniowej, która prowadziła sklep spożywczy w parterze naszej kamienicy, tuż przy piekarni. Bo nasza kamienica była własnością państwa Zdybickich – rodziny piekarzy i chyba pół miasta zbiegało się do nas po chleb, zwłaszcza rano, gdy po nocnym wypieku piekarze wyjmowali go z pieców.

Wierzyłem, że to nie tylko zapach tego chleba, ale i muzyka mego bębenka , zwoływała ludzi pod  nasz balkon do piekarni.

Jakże ja się bawiłem, cieszyłem się wręcz, gdy wystukiwałem:

– Chodźcie, chodźcie, wyjmują, wyjmują, wyjmują chleb z pieca....!

Różni ludzie przechodzili. Najpierw ci w pasiakach. Szurgot ich drewniaków słychać było już z daleka. Z bardzo daleka, bo niosło ten klekot chyba powietrze, poprzez mgły poranne, z których wyłaniały się ich pierwsze szeregi od wschodu, od Majdanka.

Codziennie tak szli, dwa razy dziennie tam i z powrotem, wiele kilometrów, pod eskortą esesmanów (po trupich czaszkach na czapkach ich rozpoznałem).

– Do cegielni idą, do pracy – powiedział ojciec, gdy pierwszy raz pokazali się całym pasiastym pochodem, jak defiladą pod naszym balkonem.

Z początku tylko patrzyłem na nich, jeśli chciało mi się wstać tak rano, a potem zacząłem im przygrywać. Wesoło i rytmicznie. Czasem któryś z nich odwrócił się i zasalutował mi z uśmiechem do pasiastej czapki bez daszka, nie to co ci z Wehrmachtu, zaganiani i sztywni, w tym swoim marszu, choć przecież i im grałem na swoim bębenku:

– Marsz, marsz, idźcie stąd, idźcie.

i:

– Słuchać mnie, słuchać – tak im grałem.

Ci w pasiakach nie zatrzymywali się przy piekarni. Tylko odwracali głowy i jakby wdychali

zapach chleba... Tak było na początku, nim zaczęli uprawiać ten swój proceder…

Zaraz po nich, jak przeszli, albo i jednocześnie z nimi, zjawiali się pod piekarnią różni ludzie z miasta. Tacy zwykli i niezbyt mnie interesujący, chyba że jakaś awantura się szykowała pod sklepem. O, wtedy to nadstawiałem ucha!

Ale tak naprawdę to interesowały mnie dopiero panie, które przychodziły około jedenastej rano. Były jeszcze bez pończoch ze szwem wzdłuż łydki i bez tych swoich wysokich obcasów. Czasem nawet w szlafroku wyskakiwały z domu po lewej stronie Placu Sokoła, patrząc z naszego balkonu, a po przeciwnej do kamienicy, gdzie był garnizon niemiecki.

Włosy miały jeszcze nie podpięte, ale już pachniały perfumami tak, że ich zapach, tych perfum, przebijał prawie zapach chleba.

Gapiłem się na nie, odkąd Zbyszek, najstarszy chłopak z naszej paczki powiedział:

– Ty to masz dobrze, możesz sobie popatrzeć...

– Na co ? – spytałem

– No, na te dziewczynki– powiedział ze śmiechem.

– A, tak – odpowiedziałem, chociaż tak naprawdę to dopiero od tego momentu zwróciłem na nie uwagę.

Czasem, zwłaszcza wieczorem, patrzyliśmy na nie razem z ojcem, gdy wracał z pracy i niby na papierosa wychodził do mnie na balkon.

Wieczorem te panie wyglądały zupełnie inaczej. Włosy wysoko upięte, kwieciste sukienki i buty na wysokich obcasach. Spacerowały przed bramą swego domu, ruszając biodrami, a ich sukienki, poruszane rytmicznie biodrami, odsłaniały nogi w tych pończochach ze szwem...

Mama zaraz odwoływała tatę, a ja udawałem, że jestem bardzo zajęty grą na bębenku.

Miałem nawet wytłumaczenie, że siedzę na balkonie, przecież wyjść na dwór już nie mogę – mamo, mówiłem – zaraz godzina policyjna...

– Siedź, siedź, odpowiadała, ale tatę odwoływała do wymyślanych zajęć domowych.

A było na co popatrzeć wieczorem. Ci mundurowi Niemcy teraz nie maszerowali już, nie. Nie wskakiwali do swoich samochodów, ani nie ganiali, jak w ciągu dnia.

Ja też teraz przygrywałem tylko cichutko, pałeczki same tak, jakoś miękko mi chodziły po skórze bębenka, ledwie ją muskając...

Niemcy spokojnie, łagodnie jakoś rozmawiali z tymi paniami, wchodzili do tego domu i wychodzili....

Ruch był duży, ale zupełnie inny niż rano, choć zapach chleba był ten sam. Płynął w powietrzu i tak jak moja bębenkowa muzyka zdawał się być potrzebny, albo było odwrotnie i tylko mnie się wydawało inaczej.

Zapach chleba był silny. Zwłaszcza rano, świtaniem, był najsilniejszy właśnie wtedy, gdy nadciągał, poprzez szuranie i klekot drewniaków ten pochód Pasiaków. Jakby specjalnie dla nich ten zapach się natężał, nęcił...

A oni szli, popędzani przez esesmanów, a ja im grałem na swoim bębenku, aż pewnego razu to się zaczęło... Ktoś z nich coś rzucił w stronę piekarni, a od piekarni poleciał bochen chleba w kolumnę Pasiaków. Ruch obustronny był tak szybki, że zaspani esesmani z pewnością go nie widzieli. Ale ja widziałem.

Potem każdodniowy przemarsz „tych z Majdanka” przed piekarnią stawał się niemalże popisem cyrkowym, żonglerką jakąś, na którą nie tylko ja czekałem. Ludzie z miasta  przychodzili patrzeć na ten rzut, na tę grę hazardową, gdy złote pierścionki, obrączki, dziwne jakieś przedmioty leciały w stronę piekarni.

– Jak oni to przechowali – dziwił się ojciec.

– Jak ryzykują – martwiła się mama. Przecież za podanie im chleba na Nowej Drodze, Niemcy w zeszłym tygodniu zabili już kogoś.

A ja czekałem teraz co rano, na tę grę, na zabawę, jak mi się zdawało, bo piekarze odrzucali im bochny chleba, które znikały błyskawicznie w kolumnach Pasiaków, jak ich nazywałem w myślach.

Wszystko to, cała ta intrygująca gra odbywała się w wyczuwalnym prawie fizycznie napięciu przy akompaniamencie klekotu drewniaków o bruk i moim bębenkowym, rytmicznym wystukiwaniu marszowej melodii.

Aż rozległ się strzał. Bez uprzedzenia – strzał, a potem dopiero krzyk: „Schnell, schnell!”

Kolumny prawie biegiem minęły piekarnię. Na szosie został jeden, leżący człowiek w pasiakach. Po prostu został, z toczącym się po bryku okrągłym bochenkiem chleba.

Puściłem bębenek, gdy rozległ się strzał i odskoczyłem pod ścianę balkonu, a strzał widocznie zagłuszył dźwięk uderzającego o trotuar instrumentu, gdyż nie słyszałem go.

Zbiegłem po schodach najszybciej, jak mogłem .

– Mój bębenek – myślałem przerażony. – Mój bębenek...

Wypadłem na ulicę. Zupełnie pustą ulicę, bo ludzie pochowali się w domach.

Na trotuarze leżał kompletnie rozbity mój bębenek, a na jezdni w kałuży krwi jeden z Pasiaków.

I nawet nie wiem, czy to nie ten, który tak niedawno salutował mi wesoło do swojej pasiastej czapki bez daszka...

Tekst został pozyskany w ramach programu Tarcza dla Literata.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Olszewska-Schilling, Bębenek, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...