27.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #200 / Sierpniowe ptaki 1968 w Kazimierzu nad Wisłą (pieśń o miłości)

Wielkie, ciężkie i groźne. Sunęły całymi stadami. Z za Białej Góry, od Puław, wzdłuż Wisły sunęły, na południe… Jakby na nas, rozbawionych jeszcze przed chwilą, baraszkujących beztrosko na rozgrzanej do białości sierpniowym słońcem nadwiślańskiej plaży. A przecież szły górą, ale my odbieraliśmy je, jakby na nas, szły…

I LY, ta twarda LY rozpłakała się pierwsza. O gołębim sercu, a duszy ze stali – LY, płakała! Wielkie łzy spływały po jej egzotycznej, do kwiatu podobnej twarzy. Bez żadnego skrzywienia, grymasu. W zapadłej nagle ciszy, pustce jakiejś, powstałej jakby z wypłoszenia naszej beztroski tym potwornym mrukiem, pomrukiem przerażającym wypełniającym całą przestrzeń wiślanej wody, wibrującym  w nagrzanym piasku, odbijającym echem od białych skał i powodującym drganie, dygotanie powietrza wokół nas – płakała.

… bo ciężarem największym
jest łza samotna
u oka zawieszona
ciężarem niechcianym, niepojętym
w wymiarze smutku, bezradności
w odliczaniu czasu nieubłaganie,
nieodwracalnym samotnością
– tej łzy
zawieszanej  w kąciku oka
– ciężarem niechcianym,
Jak los przesądzony wymiarem czasu…

Z zapatrzonej w niebo jej twarzy płynęły łzy, jak klęska nas wszystkich, jak bezradność akceptacji tego co działo się tu, teraz, ale przecież i  w kraju… Lecz, gdzieś daleko dotychczas, poza nami, nie tu! Nie tu, –u! W naszym azylu, naszym raju, miejscu świętym, Kazimierzu nad Wisłą! – łudziliśmy się. I nagle wszyscy, w tej ciszy pełnej złowrogiego pomruku, huku już właściwie – zapatrzeni w nie nasze znienacka niebo – jak odczuliśmy, rozpłakaliśmy się też. Cicho, z żalem, jakby okradano nas z wartości najwyższych, z rezygnacją jakąś zbiorową, z przeczuciem nadchodzącego czasu pożegnań, kresu naszej beztroski, tej namiastki czasu „dzieci kwiatów”, na jaki pozwalano nam  w PRL-u. Płakaliśmy, jak dzieci, może jeszcze dziećmi będąc… Żegnaliśmy dzieciństwo, młodość, przyjaźnie i miłości najpierwsze, czyste bez świadomości podziałów, wyborów do jakich zmusza często wiek dojrzały.

A było do tej chwili tak świetnie, jak tylko tu mogło być! I to od lat gdyż od lat zjeżdżaliśmy tu rodzinami całymi, pokoleniami wręcz spotykaliśmy się choć na parę dni w sierpniu, w Kazimierzu. Dorastaliśmy tu, wychowywaliśmy się razem, kochali, rozchodzili i… wracaliśmy, jak ptaki do gniazd – Sierpniowe Ptaki. Rozjeżdżaliśmy się po Polsce, po świecie, wykruszaliśmy się po trosze, ale kto żyw, kto tylko z nas mógł – wracał co rok, w sierpniu, do Kazimierza, choć na parę dni, do tych białych murów, zapachu floksów, Wisły zapachu, piasku rozgrzanego i macierzanek.

Do Kazimierza… bo:

FLOKSY, floksy,
Kolorowo
rozedrgane są kwiateczki
zapach słodki
– w Kazimierzu sierpień.
Rozebrane są podlotki,
rozpalone, opalone
i spragnione ciała.
Kwiatki, kwiatki,
rozedrgane kwiatów płatki,
zapach słodki,
floksy, floksy,
– w Kazimierzu sierpień.

Choćby Teresa, córka znanego dramaturga, nieładna, lecz inteligentna, choć krzykliwa, kochająca nieprzytomnie Muzyka. Pięknego, subtelnego muzyka, kompozytora aktualnie związanego z równie piękną i wrażliwą Żoli od antyków, przyrodnią siostrą Ly.

Żoli i Muzyk stanowili wspaniałą parę – oceniałem zawsze z zachwytem, jakby wyrzeźbioną z tego białego, otaczającego tu wszystko kamienia…

I drepcząca wciąż za nimi jak złośliwy troll Teresa, ze swymi dowcipami! – uśmiechnąłem się na samą myśl o tym. A jednak z malarskiego, mojego punktu widzenia byli wyjątkową grupą, godną najlepszego dłuta rzeźbiarza lub pióra pisarza.

Muzyk, urodzony w Pekinie syn polskiego dyplomaty, różnił się zdecydowanie od swego brata Toniego poglądami, chciał wrócić do korzeni i może dlatego na swój sposób lubił Teresę.

Toni, kończący w Warszawie razem z Doktorkiem i Piotrem medycynę, ani myślał zmieniać cokolwiek w swoim życiorysie. Zresztą nikt z nas nic nikomu nie radził, ani podpowiadał. Wiedzieliśmy o sobie wszystko, ale szanowaliśmy się wzajemnie i przyjaźnili nie zwracając najmniejszej uwagi na różnice rodzinne czy wyznaniowe.

Białe kamienie Kazimierza – myślę czasem, na zawsze chyba kojarzyć mi się będą jednak z Ly. Nawet po latach widzę ją ciągle stojącą na skale kamieniołomów, zasłuchaną, jak my wszyscy, w sierpniowe świerszcze. Jej skośne oczy widzę, białą sukienkę na opalonym ciele, rozwiewaną trochę przez wiatr znad Wisły…

Ba, zapach wręcz czuję – jej, czy macierzanek, głogów, czy polnych różyczek porastających zbocza –  i jej głos słyszę:

– Tak bym chciała to – machnęła ręka wokół – wchłonąć, ogarnąć, tym się stać – powiedziała w jakimś transie.

– Hmm… świerszcze na własność? Więc kup sobie kawałek tej ziemi – zaproponował Architekt.

– Ly, to, wybacz, byłoby chyba trochę… mieszczańskie – delikatnie, jak zwykle zaoponował Muzyk i natychmiast, by zniwelować najmniejsze chociażby podejrzenie o niesnaski, zwrócił się do Architekta:

– Jakże ty nie rozumiesz Ly!

Istotnie, muzyk i poetka rozumieli się chyba najlepiej, ale właściwie wszyscy rozumieliśmy się tam wtedy… Nawet bez zbędnych słów. I to ten rzekomo nie rozumiejący Architekt podarował właśnie Ly swoje najlepsze dwie prace malarskie wykonane tego lata. Widocznie wiedział, kto je zrozumie…Rysunki piórkiem, jedyne chyba pamiątki tamtych dni. Dlaczego nie robiliśmy zdjęć? Chyba żadnych zdjęć nie mamy, a może Doktorek ma jakieś? Doktorek, mąż swojej żony, a naszej Ly – poetki…

Doktorek… Zawsze traktowaliśmy go jako męża Ly, a to niesprawiedliwe!

Trochę filozof strzelający angielskimi dowcipami, rozbrajającymi i zarazem bawiącymi subtelnie całe towarzystwo. Mówił piękną polszczyzną (pradziadek ze strony matki – Sybirak od Powstania Styczniowego), ale od czasu do czasu używał przezabawnych czasów, czy trybów gramatycznych zapożyczonych jakby z angielskiego.

– Może tak „powracalibyśmy” na tę wyspę? – zwrócił się nagle z prośbą, gdy wypełnioną po brzegi łódką wracaliśmy któregoś upalnego z początku dnia w nieprawdopodobnym pośpiechu na ląd, uciekając przed burzą.

Kto nie widział letniej nawałnicy nad Wisłą, ten dużo stracił – często wspominam tamten moment. Czarne chmury dosłownie przywalały już Wisłę. Nie okrywały jej, jak kołdrą, a dosłownie przywalały, jak pokrywą jakąś ciężką, kamienną, spod której zaczynał wiać wiatr, porywający kryształki wody z powierzchni rzeki, powodujący szklistą, zacinającą mocno mgłę, zlewającą się z coraz mocniej narastającą falą.

Nasza łódź, typowa kazimierska „pychówka”, obciążona nadmiernie, groziła w każdej chwili wywrotką, z której (przy tej pogodzie) pewnie nikt nie wyszedłby żywy. Wisła była nieprawdopodobnie wzburzona, a on – „powracalibyśmy”!

– Po co?! – wykrzyknęliśmy zgodnym chórem, pamiętając oczywiście, jak wspaniale spędziliśmy tam czas. A zawieźli nas na tę wyspę utworzoną przez odnogę Wisły, w zakątek zupełnie dziki, tylko ptakom znany, obaj synowie sławnego malarza z willi „Od Aniołów” czy rekwizytów aniołów – sami Aniołom podobni…

Architekci to byli, malarze, znawcy sztuki, pisarze – Kazimierzacy, którzy nauczyli nas tam, wspaniałej zabawy – skakania w ostry wir rzeki. Wisła zahaczała o wyspę od wschodniej strony wyrzucając ze swego nurtu zwały piachu tworzące wysoką wydmę, podczas gdy od południa i zachodu, jej odnoga załamywała się o ten wyrzucany piach tworząc wir – nasze kąpielisko, by po tym zakotłowaniu połączyć się przy północnej stronie z nurtem głównym.

Skok, poddanie się zawirowaniu niosącemu w dół, dojście do dna w samym oku wiru i znów swobodne poddanie się sile wody wynoszącej na powierzchnię, aż do błyskawicznego odbicia się z jej kręgu, kołnierza na samym wierzchu wirującego leja. Tak, aby nie dać się wciągnąć kolejny raz do dna.

Co za frajda! Ryzykowna trochę, ale kto wtedy przyjemności chwili przymierzał do ryzyka!

Liczyła się chwila, emocja, wspólne przeżywanie – wyspy, Wisły, ptaków na niej – Kazimierza, wreszcie śmiejącego się do nas całą krasą nieprawdopodobnych proporcji architektonicznych dopiero stąd, z perspektywy wiślanej możliwych do właściwej oceny wprawiającej  w zachwyt! A wszystko to  w pełnym słońcu nagrzewającym piasek, wodę i nasze zmysły do temperatury Południa…

Odpoczynek i przy zachodzącym słońcu pieczenie złowionych ryb, oblepianych mułem wiślanym i ziemniaków  w asyście przelatujących czapli, rybitw, krzyżanek i całego nadwiślańskiego ptactwa nic nie robiącego sobie z naszej robinsonady.

Trochę piwa i kontemplacji  w zapatrzeniu, w zachwycie, nawet bez ogniskowych śpiewów, bo przecież każdy z nas śpiewał w duszy tę samą pieśń…

I wreszcie powrót, przyspieszony przez nadciągającą burzę. Więc teraz z niedowierzaniem, patrząc na Doktorka pytaliśmy:

– Po co?!

– Bo tam „zostałyby” – znów myląc, chyba ze zdenerwowania, tryby i czasy gramatyczne, wyjaśniał Doktorek – moje skarpety…

Ja i dziewczyny parsknęliśmy śmiechem, ale reszta towarzystwa, zwłaszcza ta przy wiosłach, była wściekła.

Ly zaczęła nucić „My Bonnie is over the ocean, my Bonnie is over the sea…”. Przyłączyliśmy się do niej i to rozładowało chyba sytuację. I nawet nie wiem, do dziś nie wiem, czy kiedy Doktorek „startował” z tą swoją prośbą o powrót, to żartował sobie z nas dla rozładowania grozy sytuacji, czy istotnie rozładowywał tylko swoje własne lęki?

Łódź pchana przez obu „Aniołów” przeskoczyła wreszcie nurt główny rzeki i już prawie bez trudu dobiliśmy brzegu, oddając ją  w ręce czekającego niespokojnie pana Paziaka.

Doktorek, rozmyślam o nim często – kwintesencja polskiej historii, mieszanki jakiejś historycznej, cocktailu dokonywanego przez dzieje na polskiej ziemi: syn matki pochodzącej z ortodoksyjnej katolickiej, patriotycznie – polskiej rodziny, uwikłanej w walki powstańcze zakończone zsyłką na Sybir, która fobie rosyjskie wpojone miała od dziecka i ojciec – ewangelik. Przesadnie spolszczony już w drugim pokoleniu Niemiec, który wartości polskie przyjął tak mocno za swoje własne, że jego ciągłym lękiem było widmo zniemczenia dzieci, dlatego starannie zacierał wszelkie swoje ślady i koneksje niemieckie, a dzieciom nadał imiona nie do wymówienia dla Niemców: Szczepan i Krzysia. I przez te fobie właśnie (matka wciąż powtarzająca „Ruscy tu wrócą!”, aż wrócili…), rosyjsko-niemieckie, w domu Doktorka rozmawiano po angielsku.

Angielska guwernantka, niania, lektura i korespondencja z całym światem tylko  w tym języku. Stąd jego przezabawne czasem, pomieszania gramatyczne. A jak i gdzie zdołał „zakołować” sobie na żonę Ly? – wszystkich nas gnębiło to pytanie. Coś o jakichś łubinach polnych pod Opolem Lubelskim – zniewalająco pachnących przebąkiwał, ale nawet piękna Żoli, przyrodnia siostra Ly, niewiele chyba wiedziała. Natomiast wszyscy wiedzieliśmy – wszystko o lęku. To uczucie znaliśmy aż za dobrze, towarzyszyło ono nam, naszym rodzinom, przyjaciołom od najwcześniejszych lat PRL-u i to bez względu na nasze pochodzenie czy powiązania społeczne.

I tylko tu zapominaliśmy o nim, w ciągu tych kilku dni odrzucaliśmy cały bagaż uprzedzeń, fobii wszelakich, jaki usiłował narzucać nam reżim. Tu czuliśmy się autentycznie wolni, beztroscy…

A w wymyślaniu beztroskich, szalonych zabaw najlepsze były Żoli i jej przyjaciółka – Mona, córka znanego malarza z Warszawy, który ozdabiał kościoły swymi religijnym obrazami.

Mona też, jak my wszyscy zresztą, malująca, rysująca, z łatwością znalazła wspólny język ze studentką historii sztuki z KUL-u, zwłaszcza że łączyły je z Żoli (kolekcjonerką antyków) dodatkowo przekonania religijno-wyznaniowe, chociaż to nie miało większego znaczenia wobec emocji jakie łączyły nas wszystkich.

Patrzcie! – krzyknęła któraś z nich, gdy pewnego dnia wychodziliśmy z „ESTERKI”, a właściwie to z restauracji pana Berensa, odebranej mu prawem kaduka i oddanej w użytkowanie LSS-owi pod romantyczną nazwą, upamiętniającą miłość króla Kazimierza Wielkiego do pięknej kazimierzanki Ester, hiszpańskiej Żydówki.

– Patrzcie, patrzcie, ściszyły głos do podnieconego szeptu i aż przykucnęły ze zdziwienia, czy już radości kombinując zabawę w swoim stylu..

A wychodziliśmy z tej restauracji po zaliczeniu wszystkich innych miejsc, gdzie można było potańczyć. Oczywiście bez kolacji, bo nie stać nas było na restauracyjne posiłki, ale i na wino w ilościach niekontrolowanych też nie, więc mimo woli przecieraliśmy oczy ze zdumienia bo przed nami stał… poranny już można powiedzieć warchlak. Dorodny, czyściusieńki wieprzaczek stał sobie przed knajpą, korzystając ze swobody, nie atakowany przez zaspane o tej porze kazimierskie Miśki, Strączki i Baryły, zaprzyjaźnione i wędrujące zwykle z nami. Patrzył na nas przez chwilę, po czym dał się znęcić Monie na skórkę od chleba pozostawioną pewnie dla ptaków na murku przed restauracją. Gruchnęliśmy śmiechem, bo ta, nie wiele myśląc, dosiadła go jak konia, korzystając z pomocy podtrzymującej ją Żoli.

Warchlak kwiknął, ale zdawał się również ubawiony, nie szarpiąc się, ani nie uciekając na boki, zjechał do Rynku i dał się prowadzić wokół studni z Moną na karku kierującej nimi Żoli. Pokwikiwał sobie przy tym chyba radośnie – dziwiłem się zaśmiewając jednocześnie do łez razem ze wszystkimi towarzyszącymi  w tym świńskim rodeo.

Zabawa trwała już moment, gdy nagle od Grodarzu pojawili się „niebiescy”, zwabieni pewnie naszymi hałasami. Puszczony nagle przez Monę warchlak ruszył wprost na nich z jakimś zmienionym z pokwikiwania na groźny charkotem, jakby wiedząc, kogo atakować, a my rozbiegliśmy się po bramach, szukając schronienia u znajomych. Tylko Ly została na placu boju – zauważyłem to, przyczajony w przejściowej bramie koło kina. Warchlak przeskoczył z impetem między zaskoczonymi milicjantami i zniknął gdzieś w rejonie Plebanki – domyślałem się po kierunku zanikania jego charkotu.

Ly… Patrzyłem przez chwilę jeszcze na nią – czy udaje pokrzywdzoną przez Amerykanów Wietnamkę (stały jej numer), co było bardzo na czasie, czy „bierze” ich na urok swego dekoltu, a może chłodna stal jej spojrzenia, jakim onieśmielała obcych, zadziała? Usprawiedliwiałem swoje i reszty towarzystwa  w końcu – tchórzostwo. Ale z tą „władzą” nie było żartów, każdy, kto odbiegał swym zachowaniem od ich norm poczucia humoru, był natychmiast traktowany jako „wróg ludu”, a to już było przestępstwo polityczne!

Nie wiem, co zadziałało na „niebieskich”, fakt, że Ly nie została zatrzymana, więc ja, co prędzej zagłębiłem się w rabatki, widząc, że kierują się  w moją stronę.

W Kazimierzu znali się wszyscy, więc bez problemu każdy z nas znalazł schronienie, korzystając z pięknego zwyczaju niezamykania drzwi na klucz na noc, zresztą – kto śpi nocą sierpniową w Kazimierzu! Przecież to chyba grzech – myślałem wciągając pełną piersią słodki zapach floksów, siedząc już w rabatce pod kinem. Ech floksy, floksy…

Da mi jutro pani Helena, westchnąłem wciskając się mocniej między jej maciejki i róże.

Kino – naszła mnie nagle refleksja, uspokojonego już trochę ciszą, jaka zapanowała w Rynku – przecież to synagoga!

Katolik ze mnie, wychowanek KUL-u, ale bolało mnie takie barbarzyństwo. Dom modlitwy zamienić na kino! Co za prostactwo tych tępogłowych rządzących nami prymitywów! Czułem zalewającą mnie, wcale już nie dziecinną złość. Jeżeli mnie to tak oburza, to co muszą czuć moi przyjaciele – Żydzi?

Cała rodzina Wysokiego, tak lubianego piosenkarza – od „Konika na biegunach”, naszego idola, guru naszego z tamtych dni, cudem uratowana z pogromu: Wysocki, jego brat Piotr i siostra Ajrin, ich rodzice – ortodoksyjni wyznania mojżeszowego, a jak zżyci z nami! Przeżyli okupację dzięki przyjaciołom, katolickiej, polskiej rodzinie, która ryzykowała własne życie, aby ich uratować i powiodło się, a teraz… Ech, wstyd, wstyd, aż splunąłem z obrzydzenia, czy z żalu, czy ze złości. Piotr uwierzył w ten zafundowany im, polskim Żydom, ostracyzm. Ma już  w  kieszeni „one way ticket”, pokazywał wczoraj i czeka tylko na decyzję siostry Ajrin, żeby opuścić kraj. A przecież to ich – tak samo jak i nasz – kraj, rozmyślałem  w maciejkach i floksach, gdy nagle usłyszałem nad sobą właśnie głos Wysokiego, ściągniętego widać moją telepatią:

– A tu jesteś! Aleś się zadekował – śmiał się ze mnie, a wtórowała mu Mona, miłość jego wielka, dla której ryzykował pozostanie w kraju, mimo gróźb SB-eków.

On był w lepszej sytuacji niż jego siostra, gdyż jemu religia pozwalała na związek z chrześcijanką. Kobiecie żydowskiej było to zabronione, a Ajrin kochała katolika – Malarza Drugiego – i planowali wspólną ucieczkę, o czym my wszyscy wiedzieliśmy, oprócz jej brata Piotra, który łudził się cały czas, że ona z nim wyjedzie.

– Mona mi zgłodniała, wyłaź, musimy „zorganizować” coś do jedzenia.

Stali na murku ulicy Lubelskiej, skąd widzieli mnie, siedzącego  w dole jak na dłoni.

– A gdzie reszta? – spytałem, gramoląc się z kwiatków.

– Pod SARP-em już są prawie w komplecie, Ly ich pozbierała.

Ly… To niepojęte, jak ona to robiła, ale nawet w najdramatyczniejszych momentach radziła sobie z „niebieskimi”. Córka amerykańskiego lotnika walczącego na ochotnika o polski Lwów w latach 20-tych i jego pierwszej żony, pani nawigator ich samolotu, Japonki, która tam, pod Lwowem zginęła… Ly musiała mieć coś z hartu ducha tych dzielnych ludzi.

Ojciec ożenił się po raz drugi z matką Żoli, dodając do jej fabryki piękny majątek ziemski, odziedziczony po przodkach – niestety położony za Bugiem…

Ale wszystko stracili w PRL-u, zostało znacjolizowane, ukradzione po prostu i Żoli czuła się jakaś gorsza, bo biedna między nami, odwrotnie niż przecież tak samo biedna jej siostra dumna Ly, która ze śmiechem opowiadała nam, jak traktuje „władzę ludową” okradającą ludzi.

– Kiedy pytali mnie o pochodzenie, zawsze odpowiadałam zgodnie z prawdą: „Robotniczo-chłopskie”. Bo czyż właściciel fabryki nie jest jej pracownikiem, a przecież to jasne, że w fabrykach pracują robotnicy – prawda? Pytała nas, trochę ironicznie, a chłopskie… Dodała po przerwie no, cóż – ziemia to ziemia, czy jest jej pół hektara, czy pięć tysięcy hektarów, co za różnica.

Nikt mnie o takie drobiazgi w latach pięćdziesiątych nie wypytywał, a moi pierwsi przyjaciele – fornale z czworaków – prędzej by sobie ręce dali poucinać niż by mnie wydali. To prawda. Musiała być bardzo lubiana, gdyż nawet teraz po latach, gdy spotkała któregoś z tamtych chłopaków i dziewczyn pracujących już jako kelnerzy  w lubelskiej restauracji – witali się „z dubeltówki” i ze łzami wzruszenia.

– Dopiero po 1956 zmieniłam wersję swojego pochodzenia na „inteligenckie”, choć nie wiem czy dobrze, bo już za parę lat straciłam prawo do „punktów za pochodzenie” przy zdawaniu na studia!

Roześmieliśmy się wtedy gromko, przy tych jej opowieściach, bo „kara za inteligencję” dotknęła chyba nas wszystkich. Ale teraz nie czas na wspominki, gdy trzeba „zorganizować” kolację, czy raczej wczesne śniadanie – przywołałem sam siebie do rzeczywistości.

– No, nie będzie to łatwe – stwierdził Architekt II – jakby czytając w moich myślach. Architekt Drugi… Nazywaliśmy go tak, w odróżnieniu od Architekta Malarza, chociaż i on był malarzem. Zresztą przecież prawie wszyscy popołudnia spędzaliśmy przy sztalugach. Należało to dobrego tonu, czy raczej stanowiło podkreślenie przynależności do wspólnoty, jak bakcyl przyjaźni łączącej nas mimo różnic.

Syn oficera zamordowanego w Katyniu – Architekt II – najbliżej był Alberta, też syna przedwojennego oficera i podejrzewam, że łączyły ich chyba wspólne zainteresowania nie tylko malarstwem, ale i urodą Żoli, choć formalnie każdy z nich miał dziewczynę…

Bo kochaliśmy się tam wszyscy na zabój! Nieprzytomnie, niepowtarzalnie…

I ten beztroski sierpień w Kazimierzu łączył, łączył ponad wszelkimi formalnymi i nieformalnymi podziałami, jakie tylko człowiek przeciw człowiekowi może wydumać. Nie czuliśmy ich, odrzucaliśmy je z założenia i byliśmy tacy szczęśliwi, rozrabiając, dyskutując i kochając się w wiklinach, aż całe zdawały się szumieć od tej naszej miłości i zakwitać białym kwieciem powoi czy niewinności naszej. Miłości, przechodzącej w krzyk czapli, rybitwy i całego innego ptactwa kazimierskiego aż pod niebo, wysoko, wysoko… Ze szczęścia.

– Chyba trzeba iść do piekarni – stwierdził, jak zwykle najprzytomniejszy z nas Malarz II.

– OK – zgodziliśmy się i ruszyli całą gromadą, przez mostek, pod ciągle jeszcze znajdującą się w ruinach, ale pracującą piekarnię. Zapach chleba czuliśmy właściwie już  w Rynku, ale tu uderzył w nas z taką siłą, że poczułem jak ślina zaczyna wypełniać mi usta.

Chyba nie tylko mnie, bo Malarz II puścił rękę Ajrin i podskoczył do otwartego okna. Sięgnął, pogmerał tam moment, syknął parząc się zapewne i… wyciągnął gorący bochenek.

Chyba tylko Albert trochę oponował i miał skrupuły etyczne co do naszych poczynań – wiadomo, syn oficera, ale… Zacałowały go dziewczyny, przejmując gorący bochenek, łamiąc się nim z nami. – Jak opłatkiem – pomyślałem z dziwnym, tkliwym jakimś uczuciem. Malarz II sięgnął drugi raz przez okno i widać było na jego twarzy pewien wysiłek.

Ciągnął coś, ale nie bardzo mu to szło. Nagle rozległ się krzyk – Ratunku!

I w oknie zamiast bochenka chleba pokazała się łysa głowa piekarza.

Nawet nie uciekaliśmy. Pokładając się ze śmiechu zataczaliśmy kręgi, wpadając jeden na drugiego. Pierwszy oprzytomniał Doktorek.

– Przepraszamy pana, powiedział, ale dziewczyny nam zgłodniały, więc chcieliśmy kupić chleb, ale jest zamknięte…

Tłumaczył nas, jak umiał.

Piekarz udobruchany nieco, a może bardziej jeszcze zaspany przyjął przeprosiny i pieniądze za parę bochenków dodatkowych. Łamaliśmy się tym chlebem w promieniach wschodzącego słońca, wędrując ulicą Krakowską w stronę campingu. Rozchodziliśmy się z wolna, ale nie na długo.

Jeszcze przed południem spotkaliśmy się znów – na plaży. Żal było spać, każdej chwili, nie spędzanej razem – żal nam było Kazimierza…

Rozbawione, roztańczone dziewczyny okładały nas zwiniętymi ręcznikami. Uciekaliśmy przed nimi, ale nie za bardzo…Wilgotne po kąpieli nasze ciała chłonęły ciepło piachu, szorstkość ręczników i erotyzm rozbawionych rąk naszych dziewczyn. Gdzieś z boku, spośród wiklin porośniętych białym powojem odezwał się głos bekasa, czy dzikiej kaczki spłoszonej może naszym hałasem. Popatrzyłem  w tym kierunku i zobaczyłem wolno przelatującą parę czapli – może poderwały się z naszej wyspy? – pomyślałem czule, jak o kimś znajomym, czy nawet bliskim, patrząc za nimi.

I wtedy usłyszałem ten szum, ten pomruk nadchodzący od Białej Góry. I Ly musiała go usłyszeć, bo reszta wciąż ganiała z ręcznikami.

Patrzyliśmy w niebo i czułem jak narasta mój niepokój, czy był to może jej, Ly, lęk, który udzielił się mnie?

Ly, czy czujesz, jak cień księżyca gra na skrzypkach twoich świerszczy? – powraca mi często pamięcią to pytanie zadane jej przez Muzyka, któregoś wieczora  w kamieniołomach.

– Tak, czuję i słyszę tę muzykę – odpowiedziała, zapatrzona wraz z nami w księżyc wędrujący nad kamieniołomami, ale ten cień, o którym mówisz, jest przecież w każdym z nas, tylko trzeba go odnaleźć w sobie, by móc tworzyć: komponować, konstruować, malować lub pisać – słyszę ciągle głos Ly.

– Nawet kochać – dopowiedział Muzyk. Ludzie nienaznaczeni tym cieniem nie potrafią kochać….

– Myślą tylko o posiadaniu, o własności, czy tak? – spytała, a może potwierdzała właściwie wnioski nasuwające się same.

– Chyba to miałem na myśli, podważając słuszność decyzji o posiadaniu świerszczy na własność – roześmiał się Muzyk. Ly odpowiedziała mu uśmiechem, wstając.

– Posłuchajcie – zaczęła z pamięci deklamować wiersz, czy może po prostu układać go na żywo. – Jestem gotowa. I nie chcę już świerszczy na własność w Kazimierzu …

Nic już nie chcę – na własność,
bo jestem gotowa przyjąć wszystko!
Wiatrem podane słowa
i myśli
i miłość.
I jestem gotowa odpłynąć…
Z wiatrem i słowem
podanym na miłość
nad Wisłę odpłynąć…
Jestem gotowa.
W Kazimierzu.

– O czym wy mówicie?! – Teresa dość ostro weszła w poetycką nutę romantyków. Przecież nawet nie znamy jutra! Czy nie widzicie, nie czujecie, że to mogą być nasze ostatnie wspólne wakacje? – wykrakała.

Zrobiło się cicho i jakoś drętwo, obco…

– Przecież Ly właśnie o tym chce nam powiedzieć – nieśmiało wtrącił Muzyk. Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Żoli przytuliła się mocniej do niego.

Podnieśli się, stając w świetle księżyca, zupełnie nierealnie piękni w tej poświacie, która nad siedzącą znów na samym skraju kamieniołomu Ly utworzyła jakby otoczkę, pole jakieś pełne blasku, gdy kończyła myśl:

– … bo własność, to w gruncie rzeczy tylko to, co nosimy w piersiach, co czujemy i czym możemy obdarzyć drugiego człowieka – przypomniałem sobie jej słowa teraz, gdy udzielał mi się jej niepokój, przeczucie, znak losu przeznaczenia; myślałem gorączkowo, stojąc obok niej na tej beztroskiej przed chwilą jeszcze plaży, płacząc i wsłuchując się w złowrogi szum samolotów lecących wysoko, wysoko, a jednak nad naszymi głowami, nad naszą Wisłą, lasami, wzgórzami, które nagle stały się inne niż przedtem, nim zobaczyliśmy te Przerażające Ptaki, te Potwory sunące z pełnymi brzuchami na Południe, na Czechosłowację do takich samych jak my, młodych, beztroskich, by ich zgnieść, zdusić na wiele, wiele lat…

Ale nie do końca jednak – myślę, patrząc często na oba rysunki, które wtedy Architekt podarował Ly. Jest to Mały Rynek i widok Kazimierza spod cmentarza, te same od lat…

Bo KAZIMIERZ – jest ciągle ten sam:

ciepłym chlebem pachnie – zawsze
i końmi w dni targowe
pachnie
i wikliną…
Bryzą spod kilwatera
za łodzią,
co jak otwarta księga
u łodzi się zaczyna
i kroplistą pianą
ślad znaczy na wodzie
skąd rozmarzona patrzę
na te same mury:
baszty, zamku i fary,
O wschodzie i o zachodzie
Słońca
patrzę na te same wciąż.
Ja – ta sama też,
lecz coraz bardziej inna,
ślad swój zostawiając
tuż przy nich,
jak kamyk przy drodze.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Olszewska-Schilling, Sierpniowe ptaki 1968 w Kazimierzu nad Wisłą (pieśń o miłości), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 200

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...