Jedenaście
Zza okna. Zza wszystkich. Z nieznanego drzewa.
Nieznanymi dłońmi. Sypie mi się w twarz. Moja córka.
Na to drzewo nie ma miejsca wśród drzew.
Rośnie, bo się na mnie chyli. Chyli, ale jest napięte.
Czy się tak odbliźnia prastara głębia? Sukienka, gdy krawcowa
naciąga, aby podchylić? Bo nagie jest to drzewo.
Bo za chwilę w sukience.
I gdzieś na dole słychać stukanie obcasów
dziewczęcych. Stań przodem, teraz tyłem,
muszę wiedzieć, czy sukienka w sam raz. Dziecko,
nie kręć mi się tak. Stój przez chwilę w miejscu.
W kominie nasz wspólny znajomy, gołąb, chrypnie od arii miłosnych.
Zawsze na wiosnę tak. Aż chyba puchnie.
Ten sam chudy wiatr nagrywa, i odtwarza, i puchną razem.
Palce zza okien, wyłuskane orzechy. Nagie do obłędu.
Rozsypywane po parapetach.
Muzyka bębnienia.
I sprawnego nacisku, gdy przez chwilę orzechy razem,
rozsypane, ale z pnia, wrośnięte
i szprycowane z gruszki, jak u wziętego pianisty.
Muzyka wgięć.
Wginam się ścianą klawiszy.
Ale ona się czepia parapetów, gdy wciśnięte.
To ja, twoja matka, matka wieżowiec spod gołębia.
jedenastu wciśniętych pięter,
jedenastu wyjętych szuflad,
matka, która się nie poznaje.
Wiersz pochodzi z tomu Rozdziały, z cyklu „Białe Requiem”.