10.05.2022

Między „Małym zwierzątkiem” a „potworem Pana Cogito”. Bestiarium Zbigniewa Herberta

[…]
spacer trwa i trwa
miliony lat

ale oto
na scenę
wchodzi
prawdziwy
potwór
Dinozaur z ludzką twarzą

idea
błyskawicznie
wciela się
w rzeczywistą zbrodnię

i całą idyllę
kończy
ponura jatka

 

Zbigniew Herbert,
Wycieczka DinozaurówZ. Herbert, „Rovigo”, Wrocław 1992, s. 35–36.[1]

Koń wodny i sroka

Co prawda we wcześniejszych tomach poetyckich Zbigniewa Herberta pojawia się „mały ptaszek”, „kot”, „wilk i owieczka”, „niedźwiedzie”, „kura”, „pies” (w towarzystwie Hermesa i gwiazdy), „słoń”, „ryby”, „młody wieloryb”, ponownie „ptak” – tym razem z drewna, ponownie „pies”, który rozpocznie wydeptywanie ścieżki. Wymieniam zwierzęta przywoływane w tytułach wierszy, nie wypada przecież zapomnieć chociażby o „żuku” spotkanym na leśnej ścieżce w Panu od przyrody. Zacznę jednak od Konia wodnego z tomu Studium przedmiotu. Niechaj pojawi się Herbertowski koń wodny w całej swej okazałości:

Koń wodny

nie jest duży koń wodny najwyżej
trzy cale
i pół

mocny pancerz chroni jego istotę
przewód pokarmowy narządy rozrodcze
węzeł cerebralny

poczciwy wygląd kasjera nad herbatą
nie odpowiada naturze mordercy wód słodkich i stojących

poluje na głowacza
nieomylnym kolcem
uderza w słabe miejsce u nasady głowy
sczepieni w walce
szamocą się długo
śród wiania glonów
i ciszy wylewnej

dwa razy w roku
tkają wodną miłość

po sześciu tygodniach
błoniasty brzuch samicy
pęka od nadmiaru ikry
wymiotuje ją w spazmach
ociera się o twarde przedmioty
potem opada na dno
cierpiąca łuska rodzenia

pod jesień
drugiego roku
konie wodne
umierają

na wieży glonu
milczy dzwon
i nie wytacza
łez jezioro

katedry koni wodnych
cyrki akwedukty
gdzie się zapadły
albo kiedy wzejdą

kto udowodni konieczność
kto przyjmie istnienieTenże, „Studium przedmiotu”, Wrocław 1995, s. 60–62.[2]

Nieprzypadkowo ten wiersz zaczyna się od negacji, nie należy tu bowiem sięgać po figurkę konika szachowego, nie należy tu od razu otwierać atlasu ichtiologicznego pod hasłem Hippocampus guttulus, to nie jest konik morski, lecz Hýdrippos – dosłownie: „koń wodny”. Miast wertować Życie zwierząt Alfreda Brehma, tom poświęcony strunowcom zmiennocieplnym, trzeba najpierw udać się gdzie indziej w poszukiwaniu wiedzy. Nie odnotowuje „konia morskiego” Zoologia Arystotelesa. Chyba nazbyt pochopnie szukalibyśmy odniesienia do Herbertowskiego zdania: „nie jest duży koń wodny” w Nowych Atenach Benedykta Chmielowskiego, który „konia wodnego” określa tak: „KOŃ Morski, po łacinie Hyppotamus, animal. amphibium albo Wodą i Lądem Zwierz bawiący się. Najczęstsza jego w Nilu rzece rezydencja, przy brzegach Afryki Południowej i na Insułach Philippinach, w Chinach, w Czerwonym Morzu, w Indyi Południowej, w Kraju Solafala. Jest Inwentorem Phlebotomii albo krwi puszczenia; gdy bowiem jaką cierpi affekcyą, idzie na ostrokończyste trzciny, niemi brzuch sobie kaleczy, krwie płynieniem zdrowiu swemu succurrendo”. Ostatecznie o hipopotamie dość rzeczowo pisze Pliniusz w swej Historii naturalnej.

O wiele bliższe są chyba uwagi, które odnajdujemy w bizantyjskiej redakcji traktatu znanego jako Fizjolog, tu bowiem czytamy:

O koniu wodnym [hỳdrippos]

[1] Istnieje zwierzę, zwane koniem wodnym. Górna połowa jego ciała ma kształt konia, dolna zaś – wieloryba. Koń wodny zamieszkuje morze we wschodniej krainie. Tkwi na skale, a fale nie czynią mu krzywdy. Wygląda, jakby był ze złota. Kiedy żyjące w morzu ryby zapłoną [pożądliwością], przybywają do wodnego konia. Te, które mieszkają na północy, płyną na południe, te zaś, które mieszkają na południu, płyną na północ. Jeśliby bowiem nie przybyły do konia wodnego, nie pozdrowiły go i nie pokłoniły mu się jako królowi ryb, nie stałyby się brzemienne. Kiedy zaś udają się do wodnego konia, samice płyną z przodu, a samce z tyłu. Rybacy zaciągają sieci na ich szlaku, a ryby, które są szalenie podniecone, łatwo wpadają w sieci i zostają pochwycone przez rybaków.

[2] Tak samo ludzie, którzy wiodą życie pijani rozkoszą, dają się pochwycić nieprzyjacielskim mocom.

[3] Kiedy zaś ryby odwrócą się od wodnego konia, samce płyną z przodu, a samice z tyłu. Wtedy samce zrzucają nasienie, a samice, podążając z tyłu za nimi, przyjmują je pyskiem i od razu stają się brzemienne. Oddzielają się od innych i już nie zostaną złowione.

[4] I ty zatem, duchowy człowieku, przybądź na wschód, czyli do Kościoła, i pokłoń się wodnemu koniowi, czyli Panu Bogu. Stań się brzemienny Duchem Świętym i oddziel się od grzechu i nieczystości, a już nie zostaniesz złowiony przez nieprzyjacielskie moce.

Dobrze Fizjolog powiedział o koniu wodnym„Fizjolog”, tłum., wstępem i przypisami opatrzyła K. Jeżewska, Wrocław 2003, s. 70.[3].

Niepokojące jest też i to, że Herbertowska próba demitologizacji legendarnego stwora – nie spierajmy się, czy chodzi o stworzenie opisane przez Fizjologa razem z całym obrokiem duchowym – takoż nie do końca jest precyzyjna. Niechaj nie niesie ukojenia klasyczna formuła quandonque bonus dormitat Homerus. Na marginesie tylko wspomnieć warto, że erotyczna sfera mitycznego konia morskiego powróci w Leśmianowskiej wersji opowieści o przygodach Sindbada Żeglarza„Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń, maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepia, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta. / Poruszał chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu. / Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się weń wpatrywały, aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy. / Ustawiły się szeregiem, jeden obok drugiego, i zachowując linię szeregu zaczęły harcować, pląsać i podskakiwać przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem, w chwili niespodziewanej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami. / Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane, zaprzestał swych pląsów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał się na nie rzucić, lecz masztalerze królewscy w okamgnieniu wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem nagłym. / Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego. Błyskawicznym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i znikł w falach. / Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły nie mogąc się oprzeć czarom i pokusom cudownego tańca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, która służyła za schronisko koniom. Cała grota napełniła się końmi i ludźmi. Przenocowaliśmy w grocie wraz z końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do miasta”. B. Leśmian, „Przygody Sindbada Żeglarza. Przygoda Pierwsza ”, Warszawa 1957.[4].

Jednak bliżej przyjdzie przypatrzeć się, tylko pozornie konik morski jaki jest – każdy wie. Rzecz nie w tym, by poetę przyłapać na nieznajomości przyrody. Otóż pojawia się niebagatelny problem. Skąd okrucieństwo u Herberta w próbie demitologizacji stworzenia, kojarzącego się Europejczykowi z figurką szachową, która w języku polskim zawiera w nazwie tyle samo sympatii, co „konik polny”? Co więcej: złowione koniki morskie dają się łatwo zasuszyć, razem z rozgwiazdami czy wypreparowanymi tak zwanymi diabłami morskimi (Lophius piscatorius). Skąd tyle drastycznych nieścisłości w wierszu poświęconym stworzeniu, o którym pełne ciepła uwagi znajdziemy bez mała w każdym atlasie zwierząt, zarówno adresowanym do dzieci, jak i dorosłych. Żeby to chociaż był „wąż morski”.

Specjaliści tak ową bestię widzą:

Konik morski (Hippocampus guttulatus). Ryby te, długości dwunastu centymetrów, nie mają płetwy ogonowej, a ogon ich został przekształcony w narząd chwytny, którym czepiają się roślin wodnych, korali itp. Charakterystyczne jest ustawienie głowy przygiętej pod kątem do tułowia, i to właśnie stwarza pewne podobieństwo do łba konia. Ciało ma barwę brązową z białymi cętkami i punkcikami. Konik morski żyje w Morzu Czarnym, Śródziemnym oraz u wybrzeży zachodnioeuropejskich aż do Anglii, częsty bywa w Kanale i u wybrzeży irlandzkich; w pozostałych częściach Morza Północnego i całym Bałtyku nie ma go. Przebywa w osłoniętych zatokach skalnych, gdzie przyczepia się do roślin, aby stąd atakować przemykające opodal zwierzęta służące mu za zdobycz. Świeżo wylęgnięte koniki morskie muszą zaczerpnąć powietrza znad powierzchni wody, żeby wypełnić gazem pęcherz pławny. Jeżeli im się to nie uda, to wkrótce opadają na dno i giną. […]

Godne uwagi są ich pozycje spoczynkowe. Koniki morskie i wężynki owijają się ogonami dokoła każdego nadającego się do tego przedmiotu, przy czym może się zdarzyć, że splatają się wzajemnie i tak całym kłębem wiszą nieruchomo w wodzie. Ryby te mają znaczne możliwości zmiany barwy: przestrach, głód albo ból powodują ich blednięcie, dobre odżywienie i dobre zdrowie pogłębiają tony zabarwienia. Bardzo swoista jest wreszcie opieka nad potomstwem, o które troszczy się samiec, gdyż nosi on jaja na swoim ciele aż do ich wyklucia. Bywają one bądź po prostu przyklejane do ściany brzucha tworzącej plastrowate wgłębienia jak u wężynek, bądź też opiekunowi wytwarza się na ciele specjalna komora lęgowa, do której samica składa ikrę jak u konika morskiego albo w rodzaju iglicznia. W ten sposób jaja są nie tylko doskonale chronione, ale częściowo także odżywiane w tym urządzeniu, ponieważ naczynia krwionośne ojca rozrastają się szczególnie w miejscach, gdzie są przyczepione jajeczka. Płyn komory lęgowej ma inny skład niż woda morska: jest mniej słony, zawiera więcej żelaza oraz substancji organicznych, oddziaływa często dezynfekująco chroniąc rozwijające się jaja przed grzybkami. Podczas tej samczej „ciąży” warstwa naczyń krwionośnych komory lęgowej rozrasta się do pokaźnej grubości, pod koniec okresu lęgowego jednak uwstecznia się. Podobna forma opieki ojca nad potomstwem w żadnej grupie zwierząt nie jest wyrażona tak krańcowo (s. 129–130).

Konik morski nie może polować na głowacza, albowiem jeden w wodach słodkich, drugi zaś słonych żyje. Przywołany w wierszu Herberta poczciwy – acz dzisiaj do bezpowrotnie minionej przeszłości należący – wizerunek kasjera nad herbatą wymaga pewnego komentarza, odwołania do Dziennika 1954, gdzie Herbert występuje w roli chronometrażysty w zarządzie torfowisk. Ale nie w tym rzecz.

Herbertowskie monstrum z wiersza pt. Koń wodny definitywnie burzy piękno śpiewu Arijona, uświadamia, że nigdy już nie będzie tak, jak kiedy na świecie panowała harmonia, już nigdy nie będzie dane powiedzieć:

patrzcie jak uśmiechają się zwierzęta
ludzie żywią się białymi kwiatami
i wszystko jest tak dobrze
jak było na początkuZ. Herbert, „Arijon” [w:] tegoż, Struna światła, Wrocław 1994, s. 82.[5]

A nie jest to jedyny przypadek wprowadzenia okrucieństwa do świata, który okrucieństwa raczej nie zwykł dostrzegać.

W nieodczytanym jeszcze do końca tomie Zbigniewa Herberta opowiedziano prawdziwą historię sroki. W tomie tym znaleźć można między innymi wiersz, będący pozorną kontynuacją demaskowania prawdziwego oblicza natury. Jest to wiersz następujący:

Pica pica L.

od wczesnej wiosny
do późnej jesieni
rankiem
za oknem mojej sypialni
przelatuje
sroka

w annałach
kronikach genealogicznych
zwana Pica pica
z rodu kondotierów
krwawych i podstępnych

niech nas nie zwodzi
czystość kolorów
soczyste listowie nieba
niepokalana biel śniegu

tylko jej śpiew
śpiew grzechotnika
odsłania jej
prawdziwy charakter
morderczyni niemowląt

należałoby
powściągnąć zachwyt
przestrzegać
piętnować
rzucić klątwę
zedrzeć z niej
obłok zachwytu
którym osłania zbrodnię
wtrąca w wahanie
lekkomyślne dusze

co zatem czynić
co czynić wypada

– ha
wiem co zrobię

wynajmę
księdza Jana Twardowskiego
piewcę rodzimego drobiu
jako Egzorcystę Natury
do specjalnych poruczeń

kiedy ksiądz
wyjdzie nagle z cienistego
konfesjonału zagajnika
ptaszysko może dostać
zawału serca ze strachu
i na miejscu skonać

zresztą księdzu przyda się także
trochę ruchu
na świeżym powietrzuTenże, „Epilog burzy”, Wrocław 1998, s. 36–38.[6]

Tym razem obiektem demaskacji staje się ptak pospolity i gadatliwy – mianowicie sroka.

Popularne atlasy zwierząt podkreślają przede wszystkim urodę stworzenia: „Mimo że nie jest ona barwnie upierzona, należy do najpiękniejszych przedstawicieli naszego świata ptaków. Głowa, piersi, grzbiet, skrzydła i ogon są czarne z niebieskim, zielonym lub purpurowym połyskiem, zaś reszta upierzenia – biała. Piękna dodaje jej długi, schodkowany ogon”J. Hanzák, „Wielki atlas ptaków”, Warszawa 1976, s. 432.[7].

Sprawa zaczyna prezentować się zdecydowanie inaczej w autentycznych zwierzęcych „kronikach genealogicznych”:

Sroki (rodzaj Pica) na ogół podobne są do wron, lecz posiadają dłuższy niż ciało, wyraźnie schodkowany ogon. Upierzenie ich zawiera czarne i białe barwy, o pięknym metalicznym połysku. Wśród nich nasza rodzima sroka pospolita (P.pica) jest wielkości gołębia. W Europie spotykamy ją od Nordkapu aż do Morza Śródziemnego, w drzewostanach śródpolnych, na skrajach lasów i sadów. Gdzie nie jest płoszona, staje się niezwykle ufna, a nawet wręcz natrętna. [...] Pożywienie stanowią owady, robaki i małe kręgowce (myszy), a również części roślinne (jagody, ziarno i źdźbła zbóż). Na wiosnę plądruje niemiłosiernie gniazda bezbronnych ptaków. Na ogół uchodzi za szkodnika, toteż wolno do niej strzelać przez cały rok.[...] Daje się zazwyczaj łatwo oswajać, można ją też nauczyć gwizdania piosenek i wymawiania słów. Skłonność srok do chowania błyszczących przedmiotów dostarcza człowiekowi wiele uciechy, lecz również i niemało kłopotuA. Brehm, „Życie zwierząt. Ptaki”, red. J. Żabiński, tłum. Z. Stromenger, Warszawa 1962, s. 493–494.[8].

Ten suchy i raczej niechętny ptakowi wywód Alfreda Brehma (dla którego „sójka na większą uwagę zasługuje”) nie oddaje chyba w pełni obecności sroki w naszym życiu codziennym, przez przysłowia poświadczonej. Bo to i „dwu srok za ogon łapać nie należy”, i „gapić się można jak sroka w gnat” (chociaż to raczej wronie przystoi, niekiedy „gapą” nazywanej), i z niejaką dumą powiedzieć można o sobie samym, że się „nie wypadło sroce spod ogona”. „Srokę złodziejkę” często spotkać można, sroka ptakiem jest pospolitym: „sroka ze krza, w dwie w kierz” ku utrapieniu ogrodników. Jako że łatwo daje się oswajać, bywa uznawana za sympatyczną, chyba nieprzypadkowo trafiła do rozważań Niedźwiadka o Bardzo Małym Rozumku:

Co to, sroczko gadatliwa:
Kiedy brzęczy, to nie śpiwa,

Powiedz, jak się to nazywa,
Sroczko-Skoczko gadatliwa?A.A. Milne, „Kubuś Puchatek”, tłum. J. Tuwim, Warszawa 1973, s. 66.[9]

Jednak w jednej z wielu wersji popularnej zabawy „sroczka kaszkę ważyła” pojawia się jakiś ślad wiedzy o jej prawdziwej naturze: „najmniejszemu nic nie dała, urwała główkę i poleciała”. Wreszcie, sroka swej nazwy użyczyła „srokaczowi” – koniowi o maści mieszanej, czarnobiałej. Ptak ten zrobił raczej poślednią karierę literacką. Pojawia się w formie zdrobniałej w sielance Szymonowica:

Sroczka kczekce na płocie: będą goście nowi!
Sroczka czasem omyli, czasem prawdę powi.
Gdzie gościom w domu rado, sroczce zawsze wierzą,
I nie każą się kwapić kucharzom z wieczerzą.
Sroczko, umiesz ty mowić! powiedz, gdzieś latała?
Z której strony goście jadące widziała? Sz. Szymonowic, „Sielanka dwunasta. Kołacze” [w:] tegoż, „Sielanki polskie z różnych autorów zebrane, a teraz świeżo dla pożytku i zabawy czytelników po raz trzeci przedrukowane i poprawione. Koperstychami ozdobione”, Warszawa 1778. s. 72.[10]

 Przede wszystkim jednak pospolicie skrzeczy:

Zawsze chłopaczek postępowy
doktryną i prywatą mierzy –
i myśli, że mu orły z głowy
lecą, a to się sroka pierzy?K. Przerwa Tetmajer, „List do Warszawy przed wojną”.[11]

 Chyba tylko w poezji Czesława Miłosza sroka położyła podwaliny pod rozważania natury fundamentalnej:

Sroczość

Ten sam i nie ten sam szedłem przez las dębowy
Dziwiąc się, że muza moja, Mnemozyne,
Nic nie ujęła mojemu zdziwieniu.
Skrzeczała sroka i mówiłem: sroczość,
Czymże jest sroczość? Do sroczego serca,
Do włochatego nozdrza nad dziobem i lotu
Który odnawia się kiedy obniża
Nigdy nie sięgnę a więc jej nie poznam.
Jeżeli jednak sroczość nie istnieje
To nie istnieje i moja natura.
Kto by pomyślał, że tak, po stuleciach,
Wynajdę spór o uniwersalia.

Montgeron, 1958Cz. Miłosz, „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada i inne wiersze”, Kraków 1980, s. 12.[12]

W miejsce sporu o uniwersalia Herbert proponuje scenkę jakby z bajki przeniesioną, bajki, którą można by zatytułować Sroka i ksiądz. I to ksiądz nie byle jaki, bowiem: ksiądzpoeta – Jan Twardowski. Bajki o zakończeniu chyba przerażającym, bowiem przynoszącym motyw nagłej i niespodziewanej śmierci „ptaszyska”. Ha – zaiste bajka to makabryczna i przerażająca. Ale przecież nie jedyna to osobliwa bajka Herberta, przypomnijmy tu chociażby Guzik: „Najpiękniejsze bajki są o tym, że byliśmy mali. Ja lubię najbardziej tę, jak to raz połknąłem kościany guzik. Mama wtedy płakała”Z. Herbert, „Hermes, pies i gwiazda”, Wrocław 1997, s. 108.[13].

Zacznijmy jednak od naruszenia reguły decorum, która w tym wierszu ma zastosowanie. Przypomnijmy chociażby, że święty Franciszek nie tylko oswoił dzikie turkawki, ale miał także kazanie do ptaków, tak oto zrelacjonowane przez świadków naocznych:

Idąc w ducha rozpędzie, nie dbając o drogę ni ścieżkę, doszli do grodu pewnego, który się zwie Sawurniano. I zaczął święty Franciszek kazać. Najpierw jaskółkom, które świegotały, rozkazał się uciszyć, póki nie skończy kazania. I usłuchały jaskółki. [...] Idąc z zapałem tym dalej, podniósł oczy i ujrzał drzew kilka obok drogi, a na nich mnóstwo nieskończone ptaków. Więc dziwił się święty Franciszek i rzekł do towarzyszy: Czekajcie mnie tu na drodze, pójdę kazać do mojej braci ptaków”. Wszedł na pole i tu zaczął kazać do ptaków, które siedziały na ziemi. I wnet te, które były na drzewach, zleciały ku niemu i wszystkie siedziały nieruchomo, póki święty Franciszek nie skończy kazania. [...] Treść kazania świętego Franciszka była taka: „Ptaszki, braciszki moje, bądźcie zawsze wdzięczne Bogu, Stwórcy swemu. Zawsze i w każdym miejscu winniście go chwalić, bowiem pozwolił wam swobodnie latać wszędzie i dał wam odzienie podwójne i potrójne.  I przeto jeszcze, że zachował wasz rodzaj w arce Noego, by nie ubyło rodzaju waszego. Bądźcie mu również wdzięczne za żywioł powietrzny, który wam przeznaczył. Nadto, nie siejecie i nie żniecie, a Bóg was żywi i daje wam rzeki i źródła do picia; daje wam góry i doliny dla schrony i drzewa wysokie do budowania gniazd waszych. A chociaż nie umiecie prząść ani szyć, Bóg was odziewa i dziatki wasze, więc kocha was bardzo wasz Stwórca, skoro wam tyle zsyła dobrodziejstw; strzeżcie się, bracia moi, grzechu niewdzięczności i starajcie się zawsze chwalić Boga”. Kiedy święty Franciszek mówił te słowa, wszystkie ptaki zaczęły otwierać dzióby i skrzydła rozwijać i z czcią schylały głowy aż do ziemi, okazując ruchami i ćwierkaniem, że ojciec święty sprawia im rozkosz wielką„Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu”, tłum. L. Staff, Warszawa 1946, s. 69–70.[14].

Bez wątpienia i sroki były słuchaczkami tego kazania, bez wątpienia z kazania tego wyciągnęły właściwe wnioski, A jednym z nich jest: „charaktermorderczyni niemowląt”.

Przeciwko podłemu charakterowi wystąpić ma „piewca rodzimego drobiu”, mający na swoim koncie m.in. wiersz pt. Przepiórka (drób dziki także pozostaje drobiem), także autor następującego Wiersza z dedykacją:

Zbigniewowi Herbertowi

tu znowu jest tak samo i nic się nie zmienia
trójkątne liście brzozy i olchy okrągłe
akacja pachnie jak za czasów Prusa
obowiązkowo bo zawsze przed deszczem
altana niby bliska a woła z daleka
młodej kobiety bój się przed starą uciekaj
leszczyna rodzi swój orzech laskowy
tak sobie dla zagadki nazwany tureckim
ogórki jak wiadomo rosną tylko nocą
pszczoła staroświecka jak z carskiego złota
na trzeciej parze nóżek trzyma swój koszyczek
poznasz tu łatwo jak kto się uśmiecha
koń rży pies merda wół w dobrym humorze
żeby było zabawnie ustawia się bokiem
cień drzewa w samo południe pokazuje na północ
święta cebula krewna zdechłej lilii
strip-tease przyzwoity zasłania swym płaczem
chamka czapla bezczelna coraz bliżej wody
denerwuje bociana bo ma palce żółte
znów Pan Bóg kocha żabę nie za to że skrzeczy
żaba skrzeczy dlatego że Pan Bóg ją kocha
a Pan Bóg jest tak prosty że musi być duchem

Pan Cogito zdumiony meandrami świata
niech wybaczy te wiersze rwane prosto z krzakaJ. Twardowski, „Na osiołku”, Lublin 1986, s. 12.[15]

Czyżby to był kolejny dialog poetycki, jak miało to miejsce w przypadku takich wierszy Herberta jak: Do Ryszarda Krynickiego – list, Widokówka od Adama Zagajewskiego, Do Yehudy Amichaja, Do Czesława Miłosza? Wiersz jednak jest poświęcony sroce, stawia księdza Twardowskiego, nawet jako poetę, w niezręcznej sytuacji. W wierszu, o którym mowa, pojawia się wzmianka o „prawdziwym charakterze” ptaka, ujawnianym mimowolnie. Jest jednak coś, co odróżnia wiersz o sroce od wiersza pt. Bezradność i od innych wierszy Herberta. To jest wprowadzenie formy bezosobowej, słowa: „należałoby”. Chociażby w wierszu Pan Cogito o potrzebie ścisłości czytamy:

musimy zatem wiedzieć
policzyć dokładnie
zawołać po imieniu
opatrzyć na drogęZ. Herbert, „Raport z oblężonego Miasta i inne wiersze”, Wrocław 1992, s. 91.[16]

W Potędze smaku pojawia się także jednoznaczna wskazówka:

Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebówTamże, s. 93.[17]

Forma „należałoby” domaga się dopowiedzenia: „ale”. Miast owego dopowiedzenia pojawia się konstatacja o wynajęciu „Egzorcysty Naturydo specjalnych poruczeń”.

Ostatecznie ocalało i „ptaszysko”, ale także i towarzyszący mu „obłok zachwytu”; nie padła tu klątwa – jak ma to miejsce w Koniu wodnym, Dębach czy Rodzinie Nephentes. Co najmniej dziwne i zastanawiające jest tu użycie słowa modalnego. Powiada John Austin: „To, co człowiek mógłby zrobić, wcale nie jest tym samym co to, co zrobiłby; mógłby chyba strzelać do ciebie, gdybyś był w zasięgu strzału, ale to bynajmniej nie znaczy, że strzelałby”J.L. Austin, „Jeżelisy i mogowce” [w:] tegoż, „Mówienie i poznawanie. Rozprawy i wykłady filozoficzne”, tłum., wstępem i przypisami opatrzył B. Chwedeńczuk, Warszawa 1995, s. 278–279.[18]. Mówiąc zaś „należałoby coś zrobić”, człowiek powiada o tym, czego sam nie zrobi; „należałoby” nie jest tym samym, co „należy zrobić”. Poprzez powiedzenie: „należałoby”, czynność do zrobienia zastaje zaledwie zasygnalizowana, nie staje się imperatywem, jak ma to miejsce w przypadku zwrotu: „należy”Por. Tenże, „«Mówiąc...» a „«poprzez powiedzenie»” [w:] tegoż, „Mówienie i poznawanie…”, s. 666–677.[19]. Podmiot mówiący w wierszu Pica pica L. poprzez powiedzenie „należałoby” dochodzi do wniosku – odkrycia: – ha/wiem co zrobię”.

Wniosek ów niewiele ma wspólnego z tym, czego dotyczy wypowiedź na temat tego, co należałoby zrobić. Drastyczne rozwiązanie zasygnalizowane przez użycie czasu przyszłego będzie w tym przypadku dotyczyło jednego osobnika, konkretnego ptaka, nie zaś całego gatunku – jak miało to miejsce w innych wierszach Herberta poświęconych naturze. To rozwiązanie jest złagodzone przez wprowadzenie słowa „może”; tzn. „może tak być, ale nie musi”. Tak też nie będzie, sroka jednak nie przestraszy się księdza jako księdza – taki już ma podły charakter, a może raczej: taką ma naturę. Potencjalne rozwiązanie umożliwia wyeliminowanie jednego, jedynego ptaszyska, które – dosadnie mówiąc „szlag trafi”, w niczym nie zagrozi całemu rodowi „kondotierów krwawych i podstępnych”. „Żebyś na miejscu skonał” – powiadamy w momencie szczególnej irytacji, w chwili bezsilności.

A dość zajrzeć do cytowanego już Życia zwierząt Alfreda Brehma, by „ptaszysk” ukrywających swoją podłą naturę pod pięknym upierzeniem znaleźć o wiele więcej; znalazłaby się tu i „kukułka”, której Jan Twardowski poświęcił osobny wiersz. Zwrot „należałoby powściągnąć zachwyt” oznacza na dobrą sprawę coś szczególnego, oznacza także: „ja nie jestem w stanie tego zrobić”. Ale jest to inny powód bezsilności niż ma to miejsce w wierszu Bezradność. Podejrzewam, że przywoływany – może i niestosownie – na pomoc „piewca rodzimego drobiu” nie spełni pokładanych w nim nadziei.

Zbigniew Herbert, autor Przesłania Pana Cogito, w tym przypadku kapituluje: drastyczne rozwiązanie jest tylko projektem  przedstawionym w czasie przyszłym – nieprawdopodobnym. Dlaczego tak jest? Może dlatego, że sroka to ptak wróżebnyPor. K. Moszyński, „Kultura ludowa Słowian”, t. 2: „Kultura duchowa”, cz. 1, Warszawa 1967; tu jednak autor ogranicza się do napomknienia: „W szczegółowe rozpatrywanie mniej lub więcej znanych prognostyków czy znaków wróżebnych, za jakie lud uważa odzywanie się w pewnych warunkach czy w pewien sposób wron, kruków, srok, kukułek itp. nie będziemy bliżej wchodzili”, s. 410.[20], o czym wspominaliśmy już przy okazji sielanki Szymonowica, obdarzony jednak dość szczególnym darem: „[...] gdy na wiosnę lepi gniazdo, zdaje się najprzód robić jego plan i zakładać fundament; w połowie marca robi w niém otwór ku pewnej stronie świata, który niekiedy odmienia przed zniesieniem swych jajek, lecz już go potem nieodmienionym pozostawia. Chłopi dają na to baczenie, i z téj także strony naprawiają swą słomianą strzechę, będąc pewni, że z tej strony nie uszkodzi zabezpieczonej chałupy ani wiatr, ani słota”O. Kolberg, „Dzieła wszystkie”, t. 15: „Wielkie Księstwo Poznańskie”, część 7, Warszawa 1962, s. 59.[21].

Ale chyba nie to jest powodem ocalenia sroki. Być może wyjaśnienie zawarte zostało w zakończeniu wiersza:

zresztą księdzu przyda się także
trochę ruchu
na świeżym powietrzu,

być może wyjaśnienie zawiera się w sensie spójnika „także”. Być może spójnik ten łączy jednako podmiot mówiący jak i potencjalnego „Egzorcystę Natury”. Być może problem w czym innym leży. W tym mianowicie, co powiedziane zostało na początku wiersza: „od wczesnej wiosny / do późnej jesieni”.

Ostatecznie autor tego wiersza jest autorem Modlitwy Pana Cogito – podróżnika, to jego bohater literacki funkcjonował właśnie jako wędrowiec, nawet kiedy świat przemierzał dość osobliwie:

tak oto
na obu nogach
lewej którą przyrównać można do Sancho Pansa
i prawej
przypominającej błędnego rycerza
idzie
Pan Cogito
przez świat
zataczając się lekkoZ. Herbert, „O dwu nogach Pana Cogito” [w:] tegoż, „Pan Cogito”, Warszawa 1974, s. 7–8.[22];

 nawet kiedy Pan Cogito był zastąpiony przez podmiot liryczny, którego utożsamienie z autorem nie było już zabiegiem naiwnego czytelnika:

Zasypiam przy ognisku z pięścią pod głową
gdy noc się dopala psy wyją i po górach chodzą
strażeZ. Herbert, „Do Yehudy Amichaja” [w:] tegoż, „Rovigo”, Wrocław 1992, s. 37.[23]

Otóż „sypialnia” oznacza w tym przypadku koniec i początek wędrówki.

Czy o srokę tu chodzi – dalipan, nie wiem. Wiem, że jawi się przed nami monstrum straszliwe.

Sroka, przelatująca za oknem sypialni ze śpiewem grzechotnika – nie będę ukrywał, że po lekturze tego wiersza w głosie sroki także i ja słyszę śpiew grzechotnika – daje do myślenia. I to niemało.

Czyżby jednak pozostawał tutaj imperatyw interpretacyjny, wywiedziony z innego wiersza, należącego do tego tomu pt. Epilog burzy, imperatyw powiadający, że:

[...] wszystko z wody
albo z ognia
a nie drukiem
zaostrzonym dziobem pióra
w teczkach

Może jednak interpretacja wiersza posiada jakieś granice. Ostatecznie sroka – tj. tytułowa Pica pica L. – jest przede wszystkim w kulturze polskiej symbolem gadatliwości. Tutaj jednak już wkraczamy na najwyższy poziom abstrakcji, gdzie wymagana jest stosowność – ta, o której pisał Horacy w Liście do Pizonów. A sroka – została… ze swoim śpiewem grzechotnika…

Zęby, kły i pazury

Jeżeli bestiarium poetyckie eksponuje zęby, kły i pazuryPor. G. Bachelard, „Bestiarium Lautréamonta” [w:] tegoż, „Wyobraźnia poetycka. Wybór pism”, wyboru dokonał H. Chudak, tłum. H. Chudak, A. Tatarkiewicz, Warszawa 1975.[24], to zadziwiające, ale u Herberta otworzyć musimy wiersz pt. Zimowy ogród z tomu Napis; we wcześniejszej Strunie światła pojawia się także Zimowy ogród – jeżeli zima ma cokolwiek wspólnego z idyllą, to nieomal idylliczny. Bo oto ten drugi Zimowy ogród – ze względu na swoje okrucieństwo wart przytoczenia w całości – a niechaj nas nie zwiedzie łatwość w posłużeniu się kategorią personifikacji:

zastukał pazur mrozu w okno
oko otwiera się na ogród
drzewa dla zmysłów nieruchome
wirują szybko w lekkim szkle
i tylko pazur nieostrożny
objaśnia lot zerwanym szronem


nie ma już ziemi lepkich łap
które się grzebią w trupach kwiatach
za chmurę śniegu uniesieni
na liniach lekkich grawitacji
i tylko chwilę czarne pnie
i tylko głuchy jak bas konar
przypominały ziemi głos
nim je ogłuszył mrozu ogień

[…]
powitać mróz gdy tobie ptakom
wyjmuje wprawnym dziobem serce
jak gniazda łamie ślad na drodze
i rozkazuje iść po rzece
z czarnego pnia z ciężkiego ciała
wyrasta gałąź biały oddech
by marzeń wszystkich naszych atom
z powietrzem znowu się połączyłZ. Herbert, „Napis”, Wrocław 1996, s. 23–24.[25]

Pomijam już fakt, że w zimowych ogrodach lubowali się romantyczni malarze o nader wybujałej wyobraźni, z upodobaniem wprowadzający konia do sypialni śpiących dziewic.

Ogród niesie tu ze sobą zagrożenie i bezpośrednią przemoc fizyczną, jaką w naszej kulturze zwykło się przypisywać drapieżnym bestiom. O wiele okrutniejszym od sroki.

Wilki, lew, Małe zwierzątko i potwór Pana Cogito

Pora na powrót do świata zwierząt. Oto wiersz pod tytułem Wilki:

Ponieważ żyli prawem wilka
historia o nich głucho milczy
pozostał po nich w kopnym śniegu
żółtawy mocz i ten ślad wilczy

[…]przegrali dom swój w białym borze
kędy zawiewa sypki śnieg
nie nam żałować – gryzipiórkom –
i gładzić ich zmierzwioną sierść

ponieważ żyli prawem wilka
historia o nich głucho milczy
został na zawsze w dobrym śniegu
żółtawy mocz i ten trop wilczy


Rovigo, s. 19–20

Nawet nie ma romantyzmu Obławy Wysockiego i Kaczmarskiego, symbolika wilka zupełnie zatarta przez żółtawy mocz. Nieustannie w Herbertowskim świecie zwierząt trwa proces demitologizacji – jeżeli lew, to zdziwaczały Lew Tołstoj.

 

Kolejne spotkanie ze zwierzęciem. Pan Cogito a Małe Zwierzątko.

Nie wiadomo czy ktokolwiek zna jego osobiste zoologiczne imię tak małego, nisko na samym dole, poza granicą widzących oczu. Jest to coś, co waha się między istnieniem a nieobecnością, znikome, znikliwe jak ułomek druku, cząstka, fragment znaku ortograficznego, kawałek przecinka, strużyna ołowiu z kaszty u drukarza.

Otwieram zimową lekturę i oto na stronie Bardzo Małe Zwierzątko przycupnięte do karty, zrazu nieruchome, po chwili puszcza się w drogę węsząc między wierszami a potem na przełaj rzuca się naprzód, co koń wyskoczy, z szybkością równą szybkości światła Bardzo Małego Zwierzątka (zwierzątko jest ślepe).

Ten sezon (może to jest ostatni sezon mego życia) – wszystko było jak zawsze Bardzo Małe Zwierzątko bawiło mnie i ogrzewało moje czarne serce, gdy postanowiłem książkę podarować przyjaciołom w Londynie. Zapakowałem, wysłałem. Razem ze Zwierzątkiem.

Co robi w czasie długiej podróży przez morze. Lektury ma pod dostatkiem, je przecież niewiele, ale co myśli o mnie, starym towarzyszu, który zdradził.

(Epilog burzy – s. 29)

Nie potrafię jednoznacznie rozszyfrować owego stworzenia. Co najwyżej może się tu pojawić Kubuś Puchatek ze wcześniejszych niedźwiedzi czy znikomek Leśmianowski.

Lud Mrówek i Pegaz

Pora, by przenieść się do świata mitologii, na spotkanie z ludem określanym w grece mianem mrówek. Tak oto pojawić miał się on na świecie:

[…] Zeus ulitował się nad swoim porzuconym synem, Ajaks zobaczył we śnie jak z liści i konarów dębu, pod którym spał, podobne do rudej Rozy spadają mrówki i dotknąwszy ziemi przybierają postać ludzką. Kiedy obudził się, na wyspie było rojno. Głosy unosiły się w powietrzu, krzątanina, nawoływania, cudowny rozgardiasz.

Tak więc zamiast jakiejś parki wyskrobanej z Arki Noego, Ajakos otrzymał w darze spory kawał ludzkości, a także trudne do określenia istoty płci obojga, podobne do glonów, przygniecione okresem pokwitania i bezsensem życia, i jeszcze długowłosych młodzieńców, którzy zamiast zająć się czymś pozytywnym, wpatrują się tępo w przestrzeń, co ma oznaczać, że zgłębiają filozofię Dalekiego Wschodu, i jeszcze dorosłych mężczyzn i kobiety o twarzach łagodnych, bez wyrazu, nosach mało klasycznych i grubych członkach, a w końcu starowiny zgnębione reumatyzmem, którym wszystko leci z rąk, i staruszków, gadatliwych lub posępnych, dla których jedyną przedśmiertną pociechą jest, że świat zwariował na dobre – słowem Ajakos miał ludzkość taką, jaka być powinna, wzorcowo niepoprawną i cudownie pospolitą.

Pobożny król nazwał nowych mieszkańców wyspy – Myrmidonami, czyli ludem mrówek. Chciał w ten sposób rozsławić dobroć boga i jego cudowną ingerencję. Skąd mógł wiedzieć, że w nazwie tej ukryte jest przeznaczenie? […]

Historycy cywilizacji, etnolodzy, strukturaliści, skrzętnie omijają temat Myrmidonów, ponieważ nie mieści się on w ich prostych, trójkowych schematach. W przypadku tego osobliwego ludu, wygnanego z podręczników naukowych, rozpraw doktorskich, międzynarodowych seminariów, nie bardzo wiadomo, co było sacrum, a co profanum, górą – dołem, dobrem – złem, i w jaki sposób teza, zawsze walcząca zaciekle z antytezą, mogła być uwieńczona na koniec zbawczą syntezą.

Król mrówek, s. 33–36

Powiedzmy jedno: skojarzenia z życiem pszczół są tu aż nazbyt oczywiste, jednocześnie jednak nie należy zapominać o początkach karykatury, wywodzących się ze szkiców fizjologicznych Charlesa Le Bruna, z rysunków Williama Howartha. Ludzie-mrówki wiele mają wspólnego z wizerunkami ludzi-orłów, ludzi-osłów, ludzi-lwów.

Ostatni stwór mitologiczny – i niechaj to będzie symbol poezji – to PEGAZ.

Pegaz jest stworzeniem nad wyraz pięknym, niemal doskonałym, dzikim, to znaczy nieoswojonym, nieokiełznanym, wolnym, niezawisłym – zaiste majestatycznym, ale nigdy nie zastygłym w pozie głupkowatych władców.

Przez wieki sądzono, że jest on tworem wyobraźni poetów.

Jest to pomyłka niewybaczalna, więcej – krzywda, którą wreszcie trzeba naprawić.

Przez całe tysiąclecia bezimienne generacje koni, dźwigających nieludzkie ciężary i otyłych cezarów, ciągnących pługi przez nieskończone ugory, karmionych biczem, spętanych, zabijanych w bezsensownych wojnach, udręczonych w zawodach hippicznych wyśniły wyższą i świętą istotę – skrzydlate bóstwo. Pegaz był paradygmą.

Ach, rzucano im czasem jakieś ochłapy uznania czy wdzięczności. Aleksander nazywał miasta imieniem Bucefała. Po jego śmierci urządził mu pogrzeb na koszt państwa i, idąc za śmiertelnymi szczątkami towarzysza, płakał rzewnie (robił to zresztą często). Zaś Kaligula mianował Incitatusa konsulem. Nie po to, aby go uczcić, lecz żeby upokorzyć konsulów. Liczni rzeźbiarze portretowali kondotierów i okrutnych generałów na koniach – nie są one jednak niczym innym jak organicznym piedestałem. Ale upokorzony duch konia pracował nieustannie, w ciszy stajni, w zamęcie bitew.

Dlatego nie będzie przesadą, jeśli powiemy, że święty Pegaz jest tworem wyobraźni zbiorowej. Oczywiście, nie ludzkiej – tylko końskiej.

Nie można zaprzeczyć, że jest mieszańcem. Budzi to oczywiście odruch niechęci u wszystkich zwolenników czystej rasy. Ale powiedzmy to jeszcze raz i z naciskiem: jest jednym z najpiękniejszych i godnych naśladowania mieszańców naszej planety. Może tylko jego średniowieczny kuzyn, jednorożec, mógłby się z nim zmierzyć w konkursie piękna, siły i godności.

Mitologię zaludniają genetycznie zwariowane potwory, jakie mogły powstać (budząc w nas nie strach, ale obrzydzenie) w głowie pijanego rzeźnika, który pozszywał na oślep i byle jak głowę lwa z tułowiem kozy i ogonem węża. Jest to zaiste niegodne, nie mówiąc o tym, że stanowi estetyczny horror. Uczeni twierdzą, iż mogła zawinić tu semantyka. Naprzód znaleziono jakieś chwiejne słowo, mglisty przekaz – a potem dorobiono do tego postać, nazwę, symbol, który pogodzi sprzeczne elementy. Grecy, tak czuli na harmonię, ulegali przecież inwazji obcych ludów: Traków, Persów, Azjatów, Egipcjan, nie mówiąc już o własnej ciemnej Teogonii. I właśnie dlatego na tym tle postać Pegaza rysuje się jasno i harmonijnie. Zaiste nie jest on bastardem wyobraźni. Jest wcieleniem wysokich lotów, wolności, integrity.

Tylko jeden raz zdołano go spętać. Udało się to Bellerofontowi przy walnym współdziałaniu obskurnych technologicznych sztuczek bogów. Nie był to zresztą żaden czyn bohaterski, ale prosty zabieg stylistyczny. Pegaz został świadomie lotnym koniem. Zdegradowano go do roli środka transportu, przenośni. Opowiem o tym może szerzej w traktacie o Bellerofoncie.

Natomiast prawdziwym skandalem wydaje mi się, że Pegaz został usidlony przez poetów. W czasach antycznych ani Homerowi, ani Horacemu nie przyszło na myśl, aby dosiadać Pegaza. Stało się to później, w czasach, kiedy mitologię traktowano niepoważnie, jako ozdobnik, pauzę – kiedy obumierało natchnienie, gdy Pegaz był już tylko słowem, a nie istotą nieposkromioną, wewnętrznie niezależną, nic nie mającą wspólnego z tym, co nazywa się pospolicie literaturą.

Istnieje wszelako pewien szczegół, który mógłby usprawiedliwiać roszczenia poetów. Wiadomo, że Pegaz uderzeniem kopyta stworzył źródło Hippokrene u stóp Helikonu, siedziby Muz. Ale znaczy to tylko, iż z tego źródła mogą pić wszyscy: wędrowcy, osły – także poeci, pod warunkiem, że wracają do źródła, to znaczy do początku. Jest ich niewielu i nie płyną z prądem, który unosi zburzone ideologie, zdruzgotane ikony – i śmieci.

A poza tym nie było nic, naprawdę nic, co by pozwoliło ściągać Pegaza na ziemię, i to w dodatku do takich dwuznacznych celów jak piśmiennictwo.

Epifanie w końcu muszą mieć jakiś sens.

Biorąc rzecz pedantycznie, to znaczy po niemiecku, czyli fachowo, czyli od strony Literaturwissenschaft – winę ponosi Matteo Maria Boiardo. W swoim niedokończonym eposie rycerskim Orlando innamorato użył on Pegaza jako niezawodnego środka komunikacji. Trzeba oddać mu sprawiedliwość. Ogarniał ogromne regiony i poruszał się po rozległych terenach czasu i przestrzeni – od Pieśni o Rolandzie do cyklu Artura i poezji dworskiej renesansu, nie mówiąc o prywatnych pasjach, czyli miłości, której chciał nadać wymiary astralne. Mam wrażenie, że nie miał żadnych złych zamiarów.

Nie mógł naturalnie przypuszczać, że Pegaz stanie się ulubionym czworonogiem literatów. Że nada wyrobnikom pióra jakąś kruszynę własnej godności. Przykuci do stołka, mnożą swoje nudne wiersze i nikomu niepotrzebne romanse, opłacani nędznie, zaledwie tolerowani przez otoczenie – a czują się w siodle poczciwego rumaka. Cóż za iluzje! Dorożkarze mają więcej godności.

Odstawiono do stajni starą klacz metaforę w przeświadczeniu, że – stara i zmęczona – na nic już nie może się przydać. Nie obyło się to bez wielkich strat w dziedzinie poetyki, co wcale nie oznacza poetyzowania, tylko rzemiosło. W rozbitym świecie nic nie da się z niczym porównać. Dlatego – sądzą nowatorzy – trzeba mnożyć tautologie (duchową samowystarczalność) egotystów. Ego + Ego = Ego. E + E = E. I wtedy świat jest doskonale próżny, to znaczy koherentny – spójny.

Pegaz jest samotny i jedyny. Biedny Pegazie! To wszystko jest ci obojętne. Jesteś nieśmiertelnym koniem. Wyzwoliłeś się od jarzma, ale zostawiłeś jarzmo tym, którzy się do ciebie samozwańczo przyznają. Wiesz dobrze, że ludzie wciąż próbują zaprzęgać bóstwa – dobre i złe – do wózków, aby ciągnęły te biedne wózki w dół do zakazanych spelunek.

Na razie, jeśli nic się gruntownie nie zmieni – zostań tam, gdzie jesteś.

Pegaza należy zostawić tam, gdzie jest jego miejsce.

W sierpniowe noce, w pobliżu gwiazdozbioru Andromedy, świeci jego niepokalana sierść.

Król mrówek, s. 108–111.

Nieomal jak Incitatus, ukochany przez jednego z obłąkanych cesarzy rzymskich.

Jednak najgorsze, że we wczesnym tomie poetyckim symbolem weny poetyckiej była kura, unosząca się nad umorusanym – nie dopowiem lepiej czym – jajkiem.

Zamiast zakończenia

Najpierw pora na kolejną demistyfikację, tym razem smoka wawelskiego:

Kiedy miałem dziesięć lat, pojechaliśmy z wycieczką szkolną do Krakowa. Zwiedziliśmy Zamek Królewski. Niedaleko od zamku znajduje się smocza Jama. Niestety od wieków pusta – bo jak głosi legenda, pewien sprytny (nie budzący mojej sympatii) szewczyk podrzucił smokowi wypatroszonego barana, do którego wnętrzności wsadził smołę i siarkę. Była to pierwsza, prymitywna jeszcze bomba, którą potem udoskonalili anarchiści. Smok oczywiście zmarł na niestrawność. Legenda dalej głosi, że co roku składano mu w ofierze ileś tam najpiękniejszych dziewic. Już wcześniej narzucało mi się przypuszczenie, czy to nie było zwykłe odwracanie uwagi społeczeństwa od faktu, że to władca Krakowa, pobudliwy, nienasycony w swoich erotycznych fantazjach, konsumował dziewiczość córek swoich poddanych, a potem wszystko zwalał na smokaTenże, „Smok” [w:] tegoż, „Król mrówek”, Kraków 2001, s. 113.[26].

Zakończenie tego przeglądu bestiarium najpiękniej wyraził sam Herbert:

Tu zawieszamy opowieść, bo do świętego gaju mitu wkracza właśnie Klio, dziewka rosła, toporna, silna jak koń i nad wyraz ordynarna – bogini uzurpatorów, powtarzająca swoje wytarte frazesyTamże, s. 43.[27].

Niestety, takie zakończenie uznać można za wykręt. Przeto wróćmy na chwilę do psa infernalnego, jakże to zadziwiające i łagodne określenie Cerbera, który przez tysiąclecia funkcjonował jako monstrum, pilnujące, by zmarli nie opuszczali swego miejsca pobytu:

Zachowane przekazy na temat anatomii Cerbera, a także jego życia wegetatywnego i psychicznego są dość liczne, ale wykazują niepokojące rozbieżności. Ambicją niniejszej pracy jest rzucenie nowego snopu światła na to zagmatwane zagadnienieZ. Herbert, „Pies infernalny” [w:] tenże, „Król mrówek…”, s. 20.[28].

Niechaj nas nie zwiedzie podtytuł tomu – prywatna mitologia, niechaj nas nie zwiedzie formuła demistyfikacji, weryfikacji mitologii. Rzecz w tym, iż opowieść o bestii strzegącej wejścia do podziemia (dla niektórych śmiałków także wyjścia z podziemia) zamyka dramatyczne pytanie – niechaj nas nie zwiedzie określenie „pytanie retoryczne”:

Pewnego dnia Herakles przyniósł z pobliskiego miasta szary konopny worek i niedbale napomknął Cerberowi, że będzie teraz spał na tym worku, bo czuje już w kościach popasy na gołej ziemi. Cerber przyjął to, jak wszystko co mówił jego pan, ufnie, i w żadnej z jego dwu głów nie zaświtała myśl, że zbliża się oto tragiczny finał całej historii.

Na wieki pozostaje bez odpowiedzi dręczące pytanie, jak mógł Herakles wpychać w głąb ciemnego otworu ten mokry, brudny worek pełen bezradnych wrzasków i skowytu zawiedzionej miłościTamże, s. 43.[29].

Dzięki Herbertowi pozostaje dręczące pytanie o prawdę na temat samego Heraklesa, o prawdę na temat natury bestii.

Mało atrakcyjne jest bestiarium Herberta, nawet mitologiczny Minotaur okazuje się w jego wersji… matołkiem, autentycznym synem Króla Minosa i Parsifae.

Zostaje gorzka wiedza o świecie zwierząt:

Niedźwiedzie dzielą się na brunatne i białe oraz łapy, głowę i tułów. Mordy mają dobre a oczka małe. One lubią bardzo łakomstwo. Do szkoły nie chcą chodzić, ale spać w lesie – to proszę bardzo. Jak mają mało miodu, to łapią się rękami za głowę i są takie smutne, takie smutne, że nie wiem. Dzieci, które kochają Kubusia Puchatka, dałyby im wszystko, ale po lesie chodzi myśliwy i celuje z fuzji między tych dwoje małych oczu.

(Hermes, pies i gwiazda)

Świat widziany z perspektywy dorosłych przynosi już zupełnie inną wiedzę o życiu zwierząt i potworów mitologicznych – jak w liście poetyckim:

uwierzyliśmy łatwo że piękno nie ocala
prowadzi lekkomyślnych do snu na śmierć
nikt z nas nie potrafi obudzić topolowej driady
czytać pisma chmur
dlatego po śladach naszych nie przejdzie jednorożec

(Raport)

Gorzkie to słowa, ostatecznie poetami są ci ze śmiertelnych, którzy wskazują trop zbiegłych bogówPor. M. Heidegger [?].[30]; zgoda na nieobecność jednorożca to jednak dotkliwe wyrzeczenie:

Przodkowie nasi wierzyli, że róg jednorożca chronił przed czarami. Jednorożce z Przylądka Dobrej Nadziei przedstawia się z głową konia, inne z głową jelenia. Mówi się, że nie można zatruć studni na placu Świętego Marka, bo wrzucono do niej róg jednorożca. Wiele jest niejasności wokół tego zwierzęcia, którego rasa podobno już wyginęła, chociaż ponoć przetrwał gdzieś w ChinachJ. Collin de Plancy, „Słownik wiedzy tajemnej”, wybór i tłum. M. Karpowicz, słowo wstępne P. Kuncewicz, Kraków 1993, s. 85.[31].

 Miast jednorożca otrzymaliśmy raczej niepełną prawdę o koniu wodnym, okrucieństwie sroki, wilczych prawach wilczego życia, podejrzaną relację o istnieniu mitologii… końskiej. Prawdziwy potwór Pana Cogito to istota pozbawiona jakiejkolwiek cielesności, wymykająca się rozpoznaniu, a przez to opisowi i możliwości pokonania. Herbertowskie bestiarium – miast prezentować stworzenia osobliwe, a tych przecie nie brakowało w mitologiach świata (niestety, co o nich sądzić, takoż wiemy), prezentuje albo pewną wersję opowieści o stworzeniach przez człowieka ponoć doskonale znanych i oswojonych, albo galerię karykatur rodem z XVIII wieku. Oto pojawia się na scenie zupełnie nowy typ fizjologiczny – wspomniany na samym początku „Dinozaur z ludzką twarzą”.

Śmiem twierdzić, że świat zwierząt Zbigniewa Herberta niemało ma wspólnego ze średniowiecznymi bestiariuszami – tak jak w ówczesnych fizjologiach i późniejszych karykaturach niemałą rolę odgrywa u Herberta element tak zwanego obroku duchowego. Nie mamy tutaj jednak do czynienia z moralizowaniem, lecz z moralistyką, posługującą się bogatym repertuarem środków poetyckich.

Teraz pora, by powtórzyć za autorem Pana Cogito: „Tu zawieszamy opowieść, bo do świętego gaju mitu wkracza właśnie Klio, dziewka rosła, toporna, silna jak koń i nad wyraz ordynarna – bogini uzurpatorów, powtarzająca swoje wytarte frazesy”.

Najważniejsze jednak, że ocalał w swej nieskazitelności Pegaz – święty Pegaz jest tworem wyobraźni zbiorowej. Oczywiście nie ludzkiej – tylko końskiej. A jeżeli choć trochę zbliżyliśmy się do innej wyobraźni zbiorowej niźli ta zdominowana przez symetrię i nieustanną krzątaninę Myrmidonów, ludzi-mrówek, to już bardzo dużo…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Adamiec, Między „Małym zwierzątkiem” a „potworem Pana Cogito”. Bestiarium Zbigniewa Herberta, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...