Ocalanie: ogień, woda i powietrze
Od ognia, wody i powietrza
Widywałem jeszcze krzyże z napisami: „Od ognia, głodu, wojny uchroń nas Panie!”. Piotrowiczanie błagali o ocalanie od masowego umierania spowodowanego morowym powietrzem, to jest zarazą tyfusu, dżumy, cholery… W pewnym czasie równie obawiano się powietrza przez wroga zatrutego gazem. [1]ocalaj nas Panie!(Napis na krzyżu wzniesionym w XIX wieku we wsi Piotrowice nad Wisłą)
1. Kałamankę
Kałamanka – jak podałem – rzeczka na Podlasiu, lewy dopływ Bugu, przepływa przez Kodeń, w którym mieszkali przed laty dumni i możni Sapiehowie, w latach 90-tych XX wieku wspomniany Bronisław Seniuk. [2] – rzeczkę na Podlasiu – mógłby ten i ów przesadzić, bo niewielka, ale w czas powodzi jej drapieżne fale, w które nagle wezbrała, zrywały mostki i kładki, porywały płoty także ławki, stoły i garnki, i na burym, spienionym grzbiecie niosły do ponurego, brunatnego Bugu. Miejscowi, zdjęci strachem i grozą, patrzyli na odpływający dobytek, gdy nagle w koszyku kołysanym falami dostrzegli dziecko. Najpierw – relacjonując dokładnie – usłyszeli płacz, potem zorientowali się, skąd dobiega, wreszcie wypatrzyli: w koszyku czy też kołysce poruszał się dzieciak. Wtedy to – jak opowiadano – Bronek Seniuk, mój kolega, rzucił się w rwący nurt. Jedni mówili, że popłynął na desce, furtce czy płocie, inni że wpław. Najważniejsze – miał dość siły i sprytu, aby jedną ręką pochwycić kosz czy też kołyskę, drugą zaś zdołał objąć gałąź nadbrzeżnej olchy i po pniu wiekowego drzewa wydostać się z dzieciakiem na brzeg. Powiem jeszcze, że buty zabrała mu rzeka, marynarkę zrzucił przed skokiem w wodę i nie mógł jej odnaleźć, porwaną koszulę cisnął w nurt, spodnie – wyżęte z wody – zarzucił na ramię i na bosaka – żegnany oklaskami – powracał do domu.
2. Jasiek Radwan, krzepki młodzian z Lubartowa, z którym pewnego popołudnia sączyłem piwo pod kolorowymi parasolami lubelskiej Pampeluny, opowiadał, jak z płonącego domu wyniósł dwoje dzieci. Miał we mnie życzliwego słuchacza, bo – tak to powiem – czułem temat, gdyż i mnie przychodziło pokonywać płomienne zapory
O swych zmaganiach z ogniem napomykam w tekście Trzej mężczyźni Ewy. Doświadczyłem czegoś, co pozna niewielu. Jest taka zapora płomieni, zda się nie do przekroczenia, a jeśli już ją przekroczysz, ogień przestaje parzyć, to – rzecz jasna – złudzenie, bowiem żarzący ból na dobre rozgości się w tobie i nie ugasisz go długie, długie dni. [3].Było tak – mówił Jasiek – wyniosłem dziecko, dwuletnie niebożątko, i poczułem ulgę, ogromną ulgę, że mam już za sobą ten ból zadawany przez płomienie, że już jestem wolny od ognia, ocalony, że już może nigdy, nigdy nie zbliżę dłoni do żaru, gdy dotarł do mnie rozpaczliwy wrzask: „tam jest jeszcze drugie, drugie!” Wytężyłem słuch i faktycznie, płacz dziecka przedarł się przez trzask ognia. Chciałem odejść, uciec, odwróciłem się, by nie słyszeć tego krzyku, ale ktoś podał mi wiadro, ten wiedział, że pójdę, że muszę, nie odmówię! Nakryłem głowę wiadrem, runąłem w ścianę ognia, w czerwonym od żaru pokoju odnalazłem chłopca i z zawiniętym w kurtkę jeszcze raz przez ogień! Żadnych obrażeń, tylko dłonie długo nie chciały się goić. Rodzice dzieciaków dali mi w podzięce kawałek pola, na którym pobudowałem letniskowy domek.
3. Kiedyś przyszło mi służyć Ojczyźnie w kompanii
To karna kompania. Takie oddziały – które w warunkach bojowych tworzy się ze skazańców, dezerterów, złodziei, zbrodniarzy – ruszają na front w pierwszej kolejności. To mięso armatnie, ludzie skazani na zagładę. W warunkach pokoju karne kompanie rekrutują się z przeciwników panującego ustroju. A takich też się nie oszczędza. Opozycjoniści to dla rządzących niebezpieczny element, bo czyhający na władzę. Bywa, że wcześniej czy później dostaną ją w swoje ręce, choć nie zawsze w wymiarze o jakim marzyli [4] wojska o zaostrzonym rygorze. Nam, politycznie niepokornym, władza ludowa chciała dać nauczkę. Trafiliśmy pod rozkazy równie młodych jak my, lecz posłusznych władzy. Doskonalono nas w musztrze, ćwiczyliśmy krok defiladowy, bieg pod górę, wprawialiśmy się w marszach przez zagazowany czy zadymiony petardami teren. Zdarzyło się w naszym plutonie, że po całonocnym kopaniu okopów – w terenie wypełnionym dymem z pół tysiąca petard – na zbiórce zabrakło żołnierza. Łapmy go! – rozpaczliwie ponaglił mnieCzemu rozkaz czy też prośbę kierował do mnie? Byłem sprawniejszy od innych, szybszy w biegu i mocniejszy w rękach. Cieszyłem się sympatią kolegów, a i cichym uznaniem dowódcy. W chwili trudnej czy dramatycznej można było na mnie liczyć. Dowódca nie pomylił się w ocenie mojego zachowania, ale pomylił się w ocenie sytuacji. Tamten – jak powiadam – nie uciekł, lecz zasłabł. Gdybym pochylił się nad nim minutę lub dwie później, prawdopodobnie niósłbym go martwego. Uratowałeś mi życie – powiedział ten pierwszy, a ten drugi: uratowałeś mi skórę! Tego pierwszego widuję w telewizji, drugiego nie spotkałem. [5] dowódca. Nie zwlekałem chwili. I obaj rzuciliśmy się przeczesywać zadymioną przestrzeń. Sądził, że chłopak uciekł, przewidziałem inny bieg wypadków i się nie pomyliłem, maska przeciwgazowa odmówiła posłuszeństwa, wyniosłem go nieprzytomnego lecz żywego. To nie moje sztuczne oddychanie lecz kopniaki dowódcy pozwoliły mu odzyskać oddech.