Trzej mężczyźni Ewy
Upalne lato 1971 roku spędzałem we wsi Jesiony, w domu moich dziadków Aleksandra i Heleny. Dom stał w sadzie, obok obora, stodoła pod strzechą...
Rano budził mnie dźwięk kucia kos, które cały Boży dzień miały kłaść pokotem łany jęczmienia i żyta. W cieniu jabłoni oblepionych czerwieniejącymi owocami zgłębiałem dzieła filozofów i poetów, odkrywałem, że świat nie będzie lepszy, chociaż nie brakuje mu urody. Na Wybrzeżu umilkły strzały[1], po łąkach mojej wsi spacerowały bociany, w starych sadach buszowały kosy, drozdy i kwiczoły. W gorące wieczory dopadał mnie obiecujący chichot dziewcząt i daleki syk spadających gwiazd.
Wywołam jeszcze z pamięci rozmowę mojej siwowłosej Babki Heleny z sąsiadką Walerką, matką pięknej Ewy. Babka miała opinię mądrej, Ewa powodzenie, a sąsiadka kłopot. Stawiło się trzech kawalerów, chłopów na schwał, gotowych do żeniaczki, lecz którego wybrać? Prosiły o radę. Babka wołała milczeć niż któregoś wskazać.
Jan Bartos – chłopak z naszej wsi, jak wół pracowity,
Stach Krówka – dumny urzędnik powiatu
i ten trzeci, Heniek Twaróg, nieznany mi, ponoć bajecznie bogaty.
Lubiłem Jana, to z nim odkryłem, że nie boję się ognia[2].
Z płonącego domu – w sąsiedniej wsi – wynosiliśmy sprzęty: wiadra, pościel, odzież i talerze. Uwolniliśmy z obór krowy, ze stajni konia i psa Sułtana z łańcucha.
Stach pojawiał się w domu Ewy z teczką wypchana chlebem, kiełbasą, chałwą, czekoladą, którą następnego dnia częstowała mnie sąsiadka.
Przesadziłem mówiąc, że trzeci był mi obcy. Widziałem go na zabawie, w remizie strażackiej. Tańczyli z Ewą do białego świtu. Wpatrzeni w siebie – mógłbym dodać – gdyby ktoś dociekał, że byli szczęśliwi. A potem – o czym wiedziałem tylko ja – nie skąpiła mu wdzięków. W polach, za remizą, wśród pachnących łanów rozłożył ją w zbożu. Byłem – daję słowo – przypadkowym świadkiem ich miłosnych zapasów. Długo śnił mi się po nocach jej okrzyk rozkoszy.
Wybrała – nie wiem czemu – Stacha Krówkę, a Jan płakał miesiąc. Mówiłem: śmiej się z tego, lecz śmiać się nie chciał, łkał i zaciskał pięści.
Nie widziałem jej więcej, ponoć w Szczecinie czy Ustce urodziła trójkę pięknych dzieci.
Nie wspominałbym chyba nigdy o Jasiu, ogniu, psie Sułtanie, smaku czekolady, gdyby nie pewne spotkanie ostatniej jesieni.
W Sandomierzu, w Rynku, w słońcu października, przypadkowo spotkany turysta raczył mnie rozmową. Mówił o morzach, rybach, kolorach, niebie i przestworzach. Dowcipnie, ze swadą. Gdy zapytał o mój dom, drzewa, kwiaty i ogródek, wymieniłem nazwę nieodległej miejscowości.
– Jak, jak? Jesiony? – zainteresował się. – Przed laty miałem tam dziewczynę! Ach, co za temperament! Kiedyś po zabawie w Dwikozach całą noc kochaliśmy się w zbożu – westchnął rozmarzony. – Chciałem się nawet żenić, ale wybrała innego – wspominał bez żalu.
– Pan Henryk Twaróg? – zaryzykowałem pytanie.
– Pan mnie zna?
– No, trochę wiem o panu! Ale z tym, że z Ewą w zbożu całą noc, to pan zbyt przesadził. Zaczęliście przecież świtem!