10.08.2023

Trzej mężczyźni Ewy

Upalne lato 1971 roku spędzałem we wsi Jesiony, w domu moich dziadków Aleksandra i Heleny. Dom stał w sadzie, obok obora, stodoła pod strzechą...

Rano budził mnie dźwięk kucia kos, które cały Boży dzień miały kłaść pokotem łany jęczmienia i żyta. W cieniu jabłoni oblepionych czerwieniejącymi owocami zgłębiałem dzieła filozofów i poetów, odkrywałem, że świat nie będzie lepszy, chociaż nie brakuje mu urody. Na Wybrzeżu umilkły strzałyW grudniu 1970 roku władza ludowa użyła broni przeciw protestującym robotnikom. Na ulicach polskich miast zadudniły czołgi i bojowe transportery. Byli zabici i ranni. Na jednym z czołgów wjechał do spacyfikowanego Gdańska chłopak z Jesionów, kapral-podchorąży. Kiedy ucichły strzały, opadł dym, kapral-podchorąży na wieżyczce czołgu odpiął pasek hełmu i zadowolony z dobrze wypełnionego rozkazu, lustrował rozbite auta, potłuczone szyby, a kto wie, może liczył zabitych i rannych? Wtedy z pobliskiej bramy dziesięcioletni smyk cisnął kamieniem w odsłoniętą głowę. Krew schlapała żołnierski mundur. – Miał pół roku zwolnienia i nauczkę – śmiano się w Jesionach. I tę relację z przestrogą w puencie zapisuję ku nauce, uciesze, pamięci? [1], po łąkach mojej wsi spacerowały bociany, w starych sadach buszowały kosy, drozdy i kwiczoły. W gorące wieczory dopadał mnie  obiecujący chichot dziewcząt i daleki syk spadających gwiazd.

Wywołam jeszcze z pamięci rozmowę mojej siwowłosej Babki Heleny z sąsiadką Walerką, matką pięknej Ewy. Babka miała opinię mądrej, Ewa powodzenie, a sąsiadka kłopot. Stawiło  się trzech kawalerów, chłopów na schwał, gotowych do żeniaczki, lecz którego wybrać? Prosiły o radę. Babka wołała milczeć niż  któregoś wskazać.

 

Jan Bartos – chłopak z naszej wsi, jak wół pracowity,

Stach Krówka – dumny urzędnik  powiatu

i ten trzeci, Heniek Twaróg, nieznany mi, ponoć bajecznie bogaty.

 

Lubiłem Jana, to z nim odkryłem, że nie boję się ogniaCzemu w akcji gaszenia pożaru braliśmy udział tylko we dwóch, z Jasiem? Gospodarzy nie było w domu, strażacy przyjechali – jak to się powiada: na sygnale – kiedy my już ocaliliśmy, co było do ocalenia. Zrzuciłem z siebie porwaną koszulę, zwęglone buty, nadpalone spodnie, w gatkach opuszczałem plac boju, by na sąsiednim podwórku zmyć z ciała sadzę pożaru, gdy dostrzegłem pełne uznania spojrzenie dowódcy wozu strażackiego. Zrozumiałem, że chętnie widziałby mnie w swych szeregach. Uniosłem rękę, aby utwierdzić go w tym przekonaniu, ale najwidoczniej zawstydził się swego podziwu i już bystrym wzrokiem obejmował inne rejony pogorzeliska. W szeregi strażaków trafiłem – na krótko – jakiś czas potem. Zaproponowano mi prowadzenie ćwiczeń sprawnościowych z ochotnikami jednostki w Górkach Dolnych. Przyjąłem propozycję, stawiłem się na zajęciach w połowie października. – Zaczniemy od pływania – oświadczyłem paru osiłkom nad basenem przeciwpożarowym. – I nie przerwiemy kąpieli nawet w najtęższe mrozy. Rozpoczynamy od zaraz, mundury zdjąć! – Nie mamy kąpielówek – pisnął któryś. – To na golasa! I sam w stroju Adama szurnąłem do basenu. Przepłynąłem w lodowatej wodzie pięćset metrów, wyskoczyłem, wycierałem się niespiesznie. – Za tydzień wszyscy w majtkach do kąpieli – zakomunikowałem. – Maminsynki zostają w domu! ,,Maminsynki” – to słowo było jeszcze długo powtarzane w tamtej okolicy. Matce jednego z nich nie w smak były moje musztry, przykłady, ćwiczenia. Nie chciała, aby syn nabawił się kataru. Wiedziała, za którymi drzwiami przyjmują donosy. Złożyła meldunek, że przybłęda-wywrotowiec usiłuje miejscowych zuchów przerabiać we wrogów ludów. Nie miałem już okazji przymuszać dzielnych strażaków z Górek Dolnych do zimnych kąpieli. Sam byłem sobie winien. Na sporty ekstremalne było widocznie jeszcze za wcześnie. Mogłem z chłopakami ćwiczyć przysiady w sali gimnastycznej, ostatecznie podskoki na wolnym powietrzu.[2].

Z płonącego domu – w sąsiedniej wsi – wynosiliśmy sprzęty: wiadra, pościel, odzież i talerze. Uwolniliśmy z obór krowy, ze stajni konia i psa Sułtana z łańcucha.

Stach pojawiał się w domu Ewy z teczką wypchana chlebem, kiełbasą, chałwą, czekoladą, którą następnego dnia częstowała mnie sąsiadka.

Przesadziłem mówiąc, że trzeci był mi obcy. Widziałem go na zabawie, w remizie strażackiej. Tańczyli z Ewą do białego świtu. Wpatrzeni w siebie – mógłbym dodać –  gdyby ktoś dociekał, że byli szczęśliwi. A potem – o czym wiedziałem tylko ja – nie skąpiła mu wdzięków. W polach, za remizą, wśród pachnących łanów rozłożył ją w zbożu. Byłem   – daję słowo – przypadkowym świadkiem ich miłosnych  zapasów. Długo śnił mi się po nocach jej okrzyk rozkoszy.

 

Wybrała – nie wiem czemu – Stacha Krówkę, a Jan płakał miesiąc. Mówiłem: śmiej się z tego, lecz śmiać się nie chciał, łkał i zaciskał pięści.

Nie widziałem jej więcej, ponoć w Szczecinie czy Ustce urodziła trójkę pięknych dzieci.

Nie wspominałbym chyba nigdy o Jasiu, ogniu, psie Sułtanie, smaku czekolady, gdyby nie pewne spotkanie ostatniej  jesieni.

W Sandomierzu, w Rynku, w słońcu października, przypadkowo spotkany turysta raczył mnie rozmową. Mówił o  morzach, rybach, kolorach, niebie i przestworzach. Dowcipnie, ze swadą. Gdy zapytał o mój dom, drzewa, kwiaty i ogródek, wymieniłem nazwę nieodległej miejscowości.

  Jak, jak?  Jesiony? –  zainteresował się.    Przed laty miałem  tam dziewczynę! Ach, co za temperament! Kiedyś po zabawie w Dwikozach całą noc kochaliśmy się w zbożu – westchnął rozmarzony.    Chciałem się nawet żenić, ale wybrała innego – wspominał bez żalu.  

 Pan Henryk Twaróg?     zaryzykowałem pytanie.

 Pan mnie zna?

 No, trochę wiem o panu! Ale z tym, że z Ewą  w zbożu  całą noc, to pan zbyt przesadził. Zaczęliście przecież świtem!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Trzej mężczyźni Ewy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...