11.08.2023

Postrzelamy sobie

1.Miał piętnaście lat i był królem mojej ulicy. Bronią była mu proca. Chuligan – mawiała o nim moja matka – nie waż się z nim spotykać! A ja siedmiolatek – jak kania dżdżuŁaknie jak kania dżdżu (deszczu) – to stare polskie porzekadło. Kania – jak wiadomo – wielki ptak drapieżny, kiedyś, kiedyś, ptaszysko miało odwagę sprzeciwić się Panu Jezusowi. A było tak: Pan Jezus zwołał wszystkie ptaki do kopania doliny, którą miała popłynąć Wisła. Butna kania odpowiedziała, że nie skala się robotą, bo zabrudziłaby sobie pióra. Za harde słowa spadła na drapieżnika ciężka kara, nie może pić wody z rzek i stawów, a jedynie sycić się kroplami pozostałymi na listkach drzew, krzewów, kwiatów. Brak opadów skazuje te ptaki na ogromne pragnienie, spragnione kołują więc nad lasami i łąkami prosząc Pana Jezusa o deszcz płaczliwymi głosy ,,pić wody, pić wody”.[1] – pragnąłem być świadkiem jego popisów. Popołudniami strzelał do butelek po mleku i piwie ustawionych na gruzach Zamkowej Góry. Po celnych strzałach pękały z trzaskiem jak orzechy uderzone młotkiem. Kibicować mogli nieliczni, tylko wybrańcom pozwalał dotknąć swojej broni. Kiedy strzelił do bezdomnego psa, cisnąłem w niego zgniłym jabłkiem. Niecelny rzut poczytał za wypowiedzenie wojny. Zdążyłem uciec, ale musiałem mieć się na baczności, aby nie wpaść w jego ręce. Czas płynął, a ja unikałem kary, co budziło w nim złość. Kiedyś pojawił się przed bramą mojego podwórka. – Weź parę butelek – zawołał pojednawczo – postrzelamy sobie! Nie dałem się wyciągnąć poza mury twierdzy, wiedziałem, że nawsadzałby mi kuksańców. Nieoczekiwanie zniknął z krajobrazu ulicy. Nastał czas bezkrólewia. Proce wyszły z mody.

 

2. Jan Józef Szczepański, mistrz  prozy, także sprawny taternik i wytrwały podróżnik, u kresu życia zapisał historyjkę powojennej wędrówki. Młody i silny parł grzbietem Tatr wzdłuż granicy polsko-czechosłowackiej. Niefrasobliwie przekroczył granicę, pech chciał, że natknął się na patrol czeskich żołnierzy. Zawstydził się, jak dzieciak przyłapany w malinach sąsiada. Pogranicznicy – wprawdzie – mogli życzyć dobrego dnia i pójść dalej swoją drogą, ale mogli też osadzić w areszcie, oskarżyć o szpiegostwo, ba, nawet zastrzelić. Dowódca z twarzą przeciętą szyderczym uśmieszkiem zaproponował zawody strzeleckie. Na pieńku ustawił puszkę po konserwie i zatrzymanemu podsunął pistolet. Ten nie mógł odmówić, nie mógł też opanować drżenia rąkŁatwiej – tak głoszą opowieści – strzelić do człowieka uzbrojonego, niż bezbronnego. Wiedział o tym Szczepański, nic więc dziwnego, że wezwane do sięgnięcia po broń wziął – na szczęście niesłusznie – za złą wróżbę. To oczywiste, że ucieszył go celny strzał czeskiego żołnierza.[2], więc chybił. A Czech popisał się celnym strzałem. Zadowolony z siebie, a może i z lęku, który wyzwolił w turyście, łaskawie zezwolił mu powędrować dalej.

 

3. W czasie, gdy Szczepański pisał opowiadanie o górskiej przygodzie, przemierzałem Afrykę. W Algierii trafiłem do auta pewnego oficera, jechaliśmy 200 kilometrów przez pustynię Erg Szasz, żółty kolor kłuł w oczy, piach oblepiał spoconą skórę. W pewnej chwili zatrzymał pojazd, nie wykluczam, że poczuł się znużony.

– Umiesz strzelać? – zaskoczył mnie pytaniem.

– Umiem – zapewniłem, bo cóż miałem rzec?

– To postrzelamy sobie! – powiedział raczej do siebie niż do mnie. Jeszcze nie rozumiałem. Pojąłem, gdy w fotelu z tyłu dostrzegłem przykryty derką karabinek, dobrze mi znany kształt Kałasznikowa. Z bagażnika wygrzebał pięć puszek po piwie. – Ustaw je – ręką trzymającą karabin wskazał przestrzeń przed nami. Ruszyłem przed siebie, a on za moimi plecami – słyszałem to wyraźnie – odciągnął zamek karabinu. Strzeli w plecy! – przemknęło mi przez myśl i już chciałem paść na ziemię, czołgać się, lub może – o tym też myślałem – uciekać wężykiem, skokami! Jeszcze nie strzeli – przekonywałem sam siebie – zwłoki będzie chciał zostawić w piachach, daleko od szosy.  Miałem więc jeszcze chwilkę życia. A jak je ocalić? Jeszcze krok do przodu, może dwa, trzy i wtedy na ziemię! Pot kapał mi do oczu.

– Wystarczy! – zawołał.

            Wolniutko się odwróciłem. Nie, nie mierzył do mnie. Karabin trzymał uniesiony w górę. Ustawiłem puszki. Gdy byłem obok niego, wystrzelił. Trafił w cztery, warknęły przestrzelone, piątej nie drasnęła kula.  Zadowolony z wyniku podał mi karabinek. Zestrzeliłem piątą i przeszyłem kulami tamte cztery, pokiereszowane już przez niego.

 – A wy kto? – Wyrwało mu się pytanie, po rosyjsku – rzecz jasna, bo go szkolili w Moskwie.

 – Nastojaszczij snajpierNajstojaszczyj snajpier – prawdziwy, tu: zawołany snajper. Kto mnie zna, wie, że nie fantazjuję. Strzelam, jak mało kto. Dyplomy za zwycięstwa w zawodach strzeleckich zajmują pół ściany mojego pokoju. A i w wojsku nie miałem sobie równych, z pancerfaustów, rusznic przeciwpancernych rozbijałem – jak żaden inny żołnierz – atrapy armat, czołgów i transporterów opancerzonych.[3] – bąknąłem wyjaśniłem objaśniłem, także po rosyjsku, bo cóż miałem rzec?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Postrzelamy sobie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...