Postrzelamy sobie
1.Miał piętnaście lat i był królem mojej ulicy. Bronią była mu proca. Chuligan – mawiała o nim moja matka – nie waż się z nim spotykać! A ja siedmiolatek – jak kania dżdżu[1] – pragnąłem być świadkiem jego popisów. Popołudniami strzelał do butelek po mleku i piwie ustawionych na gruzach Zamkowej Góry. Po celnych strzałach pękały z trzaskiem jak orzechy uderzone młotkiem. Kibicować mogli nieliczni, tylko wybrańcom pozwalał dotknąć swojej broni. Kiedy strzelił do bezdomnego psa, cisnąłem w niego zgniłym jabłkiem. Niecelny rzut poczytał za wypowiedzenie wojny. Zdążyłem uciec, ale musiałem mieć się na baczności, aby nie wpaść w jego ręce. Czas płynął, a ja unikałem kary, co budziło w nim złość. Kiedyś pojawił się przed bramą mojego podwórka. – Weź parę butelek – zawołał pojednawczo – postrzelamy sobie! Nie dałem się wyciągnąć poza mury twierdzy, wiedziałem, że nawsadzałby mi kuksańców. Nieoczekiwanie zniknął z krajobrazu ulicy. Nastał czas bezkrólewia. Proce wyszły z mody.
2. Jan Józef Szczepański, mistrz prozy, także sprawny taternik i wytrwały podróżnik, u kresu życia zapisał historyjkę powojennej wędrówki. Młody i silny parł grzbietem Tatr wzdłuż granicy polsko-czechosłowackiej. Niefrasobliwie przekroczył granicę, pech chciał, że natknął się na patrol czeskich żołnierzy. Zawstydził się, jak dzieciak przyłapany w malinach sąsiada. Pogranicznicy – wprawdzie – mogli życzyć dobrego dnia i pójść dalej swoją drogą, ale mogli też osadzić w areszcie, oskarżyć o szpiegostwo, ba, nawet zastrzelić. Dowódca z twarzą przeciętą szyderczym uśmieszkiem zaproponował zawody strzeleckie. Na pieńku ustawił puszkę po konserwie i zatrzymanemu podsunął pistolet. Ten nie mógł odmówić, nie mógł też opanować drżenia rąk[2], więc chybił. A Czech popisał się celnym strzałem. Zadowolony z siebie, a może i z lęku, który wyzwolił w turyście, łaskawie zezwolił mu powędrować dalej.
3. W czasie, gdy Szczepański pisał opowiadanie o górskiej przygodzie, przemierzałem Afrykę. W Algierii trafiłem do auta pewnego oficera, jechaliśmy 200 kilometrów przez pustynię Erg Szasz, żółty kolor kłuł w oczy, piach oblepiał spoconą skórę. W pewnej chwili zatrzymał pojazd, nie wykluczam, że poczuł się znużony.
– Umiesz strzelać? – zaskoczył mnie pytaniem.
– Umiem – zapewniłem, bo cóż miałem rzec?
– To postrzelamy sobie! – powiedział raczej do siebie niż do mnie. Jeszcze nie rozumiałem. Pojąłem, gdy w fotelu z tyłu dostrzegłem przykryty derką karabinek, dobrze mi znany kształt Kałasznikowa. Z bagażnika wygrzebał pięć puszek po piwie. – Ustaw je – ręką trzymającą karabin wskazał przestrzeń przed nami. Ruszyłem przed siebie, a on za moimi plecami – słyszałem to wyraźnie – odciągnął zamek karabinu. Strzeli w plecy! – przemknęło mi przez myśl i już chciałem paść na ziemię, czołgać się, lub może – o tym też myślałem – uciekać wężykiem, skokami! Jeszcze nie strzeli – przekonywałem sam siebie – zwłoki będzie chciał zostawić w piachach, daleko od szosy. Miałem więc jeszcze chwilkę życia. A jak je ocalić? Jeszcze krok do przodu, może dwa, trzy i wtedy na ziemię! Pot kapał mi do oczu.
– Wystarczy! – zawołał.
Wolniutko się odwróciłem. Nie, nie mierzył do mnie. Karabin trzymał uniesiony w górę. Ustawiłem puszki. Gdy byłem obok niego, wystrzelił. Trafił w cztery, warknęły przestrzelone, piątej nie drasnęła kula. Zadowolony z wyniku podał mi karabinek. Zestrzeliłem piątą i przeszyłem kulami tamte cztery, pokiereszowane już przez niego.
– A wy kto? – Wyrwało mu się pytanie, po rosyjsku – rzecz jasna, bo go szkolili w Moskwie.
– Nastojaszczij snajpier[3] – bąknąłem wyjaśniłem objaśniłem, także po rosyjsku, bo cóż miałem rzec?