07.06.2022

Żubr na Pomorzu. Słów kilka o twórczości Zbigniewa Żakiewicza

Oddajmy najpierw głos znakomitemu znawcy życia zwierząt. Alfred Brehm tak oto pisze: „Żubr europejski jest uosobieniem pierwotnej, samorodnej siły”. I dalej:

Do roku 1914 znajdowały się żubry jedynie jeszcze w Puszczy Białowieskiej i na Kaukazie. Wskutek pierwszej wojny światowej zwierzostan żubrów w Białowieży, który z początkiem roku 1914 obejmował 737 sztuk, został prawie zupełnie zniszczony. Tylko dwieście egzemplarzy zdołało się uratować, ale i te padły ofiarą kłusowników.

Na szczęście po drugiej wojnie światowej udało się odtworzyć stada żubrów także w naturze, przeto te zwierzęta nie trwają li tylko dzięki łasce ogrodów zoologicznych. Natomiast na Pomorzu żubr nie występuje, przed wiekami jeno przebywał tu krótko jego daleki przodek – dostojny tur.

Jak ukazuje to Stefan Żeromski w Wietrze od morza, w tej krainie przebywał z dawien dawna – i miał się nad podziw dobrze – występujący w przebraniu czarnego łowca niejaki Smętek. Tak o nim pisał autor Przedwiośnia:

Czarny łowiec wdzierał się z towarzyszami w najgłębsze mateczniki, gdzie w mroku leśnym lśniły wody posępnych wdzydzkich, sumińskich i kruszyńskich jezior, nad których brzegami, wśród ostrowów i długich zalewisk idących w kraj – w niskich zaroślach przebywały rogacze oczekujące na stwardnienie wieńców, karmiąc się bukwią i żołędziami, wrzosem, mchem i zieleniną pędów. Łanie, przewodniczki stada, i młode jelonki, które jeszcze nie widywały ludzi, nie uczuwały lęku na widok dwunogów o bladych twarzach. Zbliżały się ufnie i z ciekawością, spoglądając na przybyszów naiwnymi cud-oczyma. Dopiero gdy ostro zacięte pocioski nie chybiającą rzucone prawicą gasiły ich ufne oczy, wykłuwając jasne płomienie podłużnych źrenic, a okrutna sulica przebijała grotem na wylot serce przeczyste, rzucały się znad Czarnej Wody do ucieczki zarówno stare, samotnie żyjące wielkorogi, jak białoplamiste cielęta i tkliwe matki, które zwykły na mocy wrodzonego im geniuszu bohatersko za potomstwo umierać. Gdy stado uchodziło co siły z rodzinnej ostoi, czarny łowiec pędził za nim na czele szczwaczów spuszczających srogie psy ze smyczy. Zawziętość jego rosła w biegu, gdy pędzący myśliwce mijali wzgórza i doliny, okrążali jeziora, w skok przebiegali lasy, przepływali rzeki i przesadzali strumienie. Ludzie przeistaczali się w psy zaciekłe, a psy zapożyczały wściekłości od ludzi. Jedni i drudzy nie pierwej spoczywali, aż dymiące od żaru jelita i krwawe narogi wydarli z rozszarpanego brzucha wielkiego jelenia, a czarny łowiec potężnymi rękami wyszarpał serce łani, ażeby patrzeć w nie ze wzgardą, miłością do potomstwa nawet po skonie bijące.

Zimową porą, w tęgie mrozy, gdy stada turów po czterdzieści i pięćdziesiąt w gromadzie wychodziły z mokradeł na miejsca suche i bardziej wyniosłe, ażeby szukać paszy pod śniegiem, wygryzać korzonki roślin, głodzić pąkowie jesionów, korę i gałązki drzew liściastych – czarny łowiec sunął z cicha na łyżach za towarzyszami wyprawy, dla podpatrywania potężnych łowów zimowych. Czając się za pniakami lub ukryci w widłach i wśród konarów dębów i buków, trzymali kusze w pogotowiu. Otrok wstępował w strzemię kuszy ze drżeniem serca, wciągał korbą lub hakiem cięciwę grubą na palec, skręconą z jelit baranich czy splątanego rzemienia, zakładał ją na chwyt i trzymał łoże w pogotowiu do strzału. Szły bowiem stadem niemałym płowe brodacze i potężne krowy, wstrząsając grzywami i wietrząc nieprzyjaciela. Ze drżeniem kładła dłoń łowcy bełt o grocie w widły rozdartym na osadzie kuszy i brała na oko cisowe łoże samostrzału. Gdy gruby byk, przodownik stada, zbliżył się na dwieście kroków, chciwe palce pociągały za spust kuszy i miotały w ślepia ukryte pod grzywą, w schylone łby i garb karków niechybny pocisk, który deskę na wylot przebijał. Trafione szeregiem pocisków zwierzęta tarzały się po ziemi, krwią zalewając jasne śniegi, albo z bólu szalone gnały oślep ku kryjówkom człowieczym.

Z tą postacią borykał się nie tylko Żeromski, ale także Aleksander Makowski, autor eposu kaszubskiego opowiadającego o życiu i obyczajach Remusa. I to chyba tenże Smętek sprawił, że opowieść Makowskiego, mimo znakomitego spolszczenia Lecha Bądkowskiego, nadal nie może zająć właściwego miejsca.

W tej perspektywie szczególnego znaczenia nabiera pytanie otwierające jeden z tomów Żakiewicza:

ILE BYŁO ŚCIEŻEK W MOIM ŻYCIU?

Dużo. Najpiękniejsza ścieżka wszystkich ścieżek, pramatka ścieżek, pramatka drożyn – to ścieżka mego dzieciństwa. Nie ścieżką się wówczas zwała, lecz stecką. Biegła od rodzinnego domu we wszystkie strony świata, a świat ten miał wymiary Kosmosu. I ja tą stecką chadzałem. Robiłem to z upodobaniem i z pasją, omijając ulice i chodniki, i nie dlatego, że w mym miasteczku nie było ich za wiele, lecz z tego względu, że na stecce czułem się panem siebie.

Tak zaczyna się jedna z osobliwych opowieści Żakiewicza. Powiadam: „osobliwych”, chociaż spowiedź pisarza jest od dawna konwencjonalnym gatunkiem literackim, chciałoby się nawet powiedzieć: nieprzyzwoicie zbanalizowanym. Powiadam: „osobliwych”, chociaż topos drogi jest chyba tak stary jak sama literatura, i rzecz nie w tym, że tutaj miast jednej drogi pojawiają się właśnie ścieżki, ścieżki pokrętne i zawikłane jak cała historia XX wieku. Ich meandryczne linie (nie mające wiele wspólnego z klasycznym meandrem) chyba częściowo wyjaśnia następujące wyznanie:

Dlaczego wciąż, niczym wahadło zegara skłaniam się ku skrajnościom: od buntu i anarchii duchowej do po-czucia słabości i upadku. I jakże rzadkie bywają chwile równowagi – ów moment, gdy wahadło staje na „0”.

Pozostaje jednak faktem, że moje klęski przybliżały mnie do chrześcijaństwa w jego ciemnym, tragicznym nurcie. Wówczas pojmowałem samotność konania na krzyżu i z całym przekonaniem odbierałem mądrości książek Dostojewskiego i Bernanosa. I tych wielkich mistyków, którzy swym życiem potwierdzili swoje pisma: św. Katarzyny ze Sieny, św. Teresy z Avila, św. Jana od Krzyża aż po naszą siostrę Faustynę Kowalską…

Osobliwe, przy lekturze każdego tomu Żakiewicza nieustannie przypominają mi się słowa Psalmisty:

Z głębokości wołam do Ciebie, Panie.
Panie, usłysz głos mój! Niech będą uszy Twoje otwarte na głos błagania mego.
Jeżeli pamięć o występkach zachowasz, Panie, któż się ostoi?
Ale z Tobą jest przebaczenie, abyś w bojaźni był czczony.
Nadzieję pokładam w Panu, nadzieję w Panu pokłada dusza moja, i czekam na Jego słowo.
Dusza moja czeka na Pana bardziej niż nocne straże na przyjście poranka.
Oczekuj, Izraelu, Pana, bo w Panu jest łaska i wielka moc odkupienia.
On sam odkupi Izraela ze wszystkich win jego.

Chociażby Ujrzane, w czasie zatrzymane czy Gorycz i sól morza, z jakże znamiennym tytułem: Gdańskie Smorgonie potraktować należy jako ważne uzupełnienie trylogii, składającej się na Sagę wileńską, opowieści Wilio, w głębokościach morza czy przesympatycznej Ciotuleńki. Miłośnicy prozy Żakiewicza, a sądzę, że tych jest niemało – niekoniecznie tylko wśród jego „ziemlaków” – sporo tutaj dowiedzieć się mogą o białoruskim Żubrze z Wołków-Wołczackich, a może z Abaczów; w każdym razie z Niżan pochodzącym. Tutaj chociażby znaleźć można rozwinięcie wyznania, otwierającego Ród Abaczów:

Nie od dziś i nie od wczoraj, lecz od zarania życia oddany byłem w pacht mocnych uczuć i czynów gwałtownych, znałem smak zdrady i słodycz wierności, znałem beznadziejność rozpaczy i opilstwo wesela, mogłem więc rzec o sobie, że dorosłem wcześniej, aniżeli zdołałem stać się dorosłym. Jakże więc daleki byłem od przypisywanej dzieciom poczciwości, a jak blisko podeszły do mnie cierpienia, sprawiając, że poczułem swe serce, choć było ono tak małe jak pestka, i że odkryłem swój charakter, o którym wątpili bliscy.

Ale, mój Boże, cóż ma tu do rzeczy charakter, skoro było coś, co stało ponad charakterem, skoro z krwi i z kości, a nade wszystko z ducha byłem Abaczem, a będąc Abaczem, podlegałem przekleństwu, jakie od kilku już pokoleń ciążyło nad rodem.

Otóż ani Ujrzane, w czasie zatrzymane, zawierające m.in. Kartki z dziennika mojego N.N., ani Gorycz i sól morza nie są tylko konwencjonalną spowiedzią pisarza. Wileńszczyzna, Kaszuby, Gdańsk i Rosja, przemierzane w poszukiwaniu ludzi i Boga, wyznaczają topografię ścieżek Żakiewicza. Ścieżek pogmatwanych z winy Boga, historii i owego przekleństwa. Przekleństwa, przekraczającego już granice literatury, przekleństwa, którego moc może złagodzić właśnie pisanie; wyznaje bowiem Żakiewicz:

Ten mus opanował mnie w czasie wojny. Postanowiłem, że to opiszę. Miałem wtedy dziesięć lat. Poza tym cała rodzina matki była bardzo czytająca. I ten straszny dziadek Oganowski też. Moja matka czytała bez prze-rwy. W czasie wojny co było robić? Byliśmy zamknięci, odcięci od świata. Więc czytałem ogromną ilość książek. Byłem samoukiem. Pamiętam, przeczytałem Dittę Andersena-Nexö. Potem – pamiętam jak dziś – Szołochowa, I tom Cichego Donu, przetłumaczony na polski. Dziwne rzeczy czytałem jak na dziecko. I wtedy postanowiłem zostać pisarzem. Nigdzie nie byłem akceptowany i zarazem miałem poczucie wybraństwa. I nadświadomość od dziecka. Ona polega na tym, że bardzo silnie, jaskrawo widzę siebie. Jakbym stał obok i obserwował. Siebie i ludzi. Moje życie dlatego było udręką. Bo trudno mi było to brzemię utrzymać. Dziś wiem, że to są skłonności schizoidalne. Tak, moje pisarstwo bierze się z nadmiaru świadomości siebie samego. Gdybym ja tego naddatku nie wykorzystał w pisarstwie, tobym oszalał. Piszę, broniąc się przed sobą samym. Zastępcza sprawa – pisanie. Ucieczka. Sposób…

Przyznam się, że odczuwam pewne znużenie nurtem dewocyjno-ekspiacyjnym w piśmiennictwie polskim; nurtem, który dość perfidnie wykorzystuje słowa o „radości z nawróconego grzesznika”. Coraz bardziej nuży mnie także przymus „obrazoburstwa”, który wyznacza elementarne reguły twórczości pisarek i pisarzy, skazujących się na status „kontrowersyjności”. A w zasadzie uprawiających żałosną poetykę skandalu w czasach i kraju, gdzie już żaden skandal nie jest możliwy.

Z tej perspektywy twórczość Żakiewicza jest propozycją wyjątkową. Nie ma co ukrywać: poszukiwanie Boga na ścieżkach Żakiewicza spełnia funkcję drogowskazu. Ale jest to Bóg raczej daleki od potocznej refleksji katolickiej – to Bóg, do którego dojść można przez grzech i kolejne upadki. To Bóg rodem z prawosławia, Dostojewski u Żakiewicza nie pojawia się tylko w funkcji ozdobnika, podobnie jak Jan od Krzyża. Na ścieżkach Żakiewicza postacią pojawiającą się najczęściej jest… bies. Niekiedy jest to miełkij bies, w innych przypadkach jego potężniejsi pobratymcy, zawsze jednak mają oni na podorędziu pytanie: „A jeśli Boga nie ma?”. Tutaj jednak odpowiedź może być tylko taka:

Wszystko, co istnieje, źdźbło trawy, kamień, rośliny, zwierzęta – jest niepowtarzalne, bo jeden raz zaistniałe i nie dające się powielić. Dzisiejsza trawa na tej samej łące będzie jutro już inną trawą, bo gdy łąkę skoszą, wyrosną inne źdźbła. Otacza nas niewyobrażalna mnogość bytów. Ojciec wszystkiego, Stwórca, jakże musi być bogaty w swojej Osobie.

W pewnym momencie, przy kolejnej lekturze powieści i wspomnień Żakiewicza, uświadomiłem sobie, że ta pobożność – niekiedy nawet przesadnie, iście prawosławnie manifestowana – to przede wszystkim forma obrony przed sobą samym, przed nadświadomością grzechu i zła. Także i tego zła, w którym wcale nie tak dawno wszyscy uczestniczyliśmy, które niejednokrotnie przyjmowało błazeńską postać.

Kwestia kolejna. Bardzo długo podzielałem aroganckie poglądy rozmówców, tak wypowiadających się w wierszu Wisławy Szymborskiej pod tytułem Głosy:

Do uprzykrzenia i mdłości pełno tych małych narodów,
Do przesytu i mdłości, Kwintusie Decjuszu.
[…]
Narody małe rozumieją mało.
Otacza nas tępota coraz szerszym kręgiem.
Naganne obyczaje. Zacofane prawa.
Nieskuteczni bogowie, Tytusie Wiliuszu.

Kopce Herników. Roje Murrycynów.
Owadzia mnogość Westynów, Samnitów.
Im dalej, tym ich więcej, Serwiuszu Folliuszu.

Godne ubolewania są małe narody.
Ich lekkomyślność wymaga nadzoru.

Tak bym ujął tę kwestię: w najlepszym wypadku wszystko to wirowało w barwnym tańcu zespołu Śląsk, gdzie krakowiacy mieszali się z kociewiakami, zaś kujawiacy z opolanami. Ale i tak te grupy folklorystyczne nie mogły konkurować pod względem atrakcyjności z tańcami Indian północnoamerykańskich.

Na świat przyszedłem w roku 1956, to zaś znaczy między innymi, że oficjalna edukacja mówiącego te słowa akcentowała niechęć i pogardę do rozmaitych małych narodów. Przez lata przecież nie tyle Polska, ile kraj noszący nazwę PRL sytuował się w pierwszej dziesiątce państw przodujących na świecie w produkcji lokomotyw, rzepaku, surówki czy koksu pogazowego. Daleko za nami podążała dopiero owadzia mnogość innych krajów, które jeżeli w ogóle zasługiwały na zainteresowanie, to tylko ze względu na swoje barwne znaczki pocztowe z egzotycznymi zwierzętami. Jeżeli zaś w ogóle pojawiała się kategoria „narodu”, to tylko przy okazji sloganu: „Naród z Partią”.

Edukacja szkolna mówiącego te słowa upłynęła pod znakiem wpajania przeświadczenia o istnieniu tak zwanej poprawnej, literackiej polszczyzny. Pewien zgrzyt wprowadzało tutaj słownictwo Pana Tadeusza, i to począwszy od Inwokacji. Ostatecznie jakieś informacje na temat przedwojennej Litwy udało mi się wygrzebać, w niczym to jednak nie rozjaśniło obrazu. A nawet wręcz przeciwnie. Wspomniana przeze mnie poprawna, literacka polszczyzna miała być językiem sterylnie czystym, przede wszystkim wolnym od jakichkolwiek naleciałości gwarowych. Ponieważ edukowany byłem w Gdyni, okazało się, że nie brakowało wśród moich kolegów mówiących inaczej. Ze zgrozą odkryłem także, że moi bliscy także nie posługują się owym idealnym językiem; babcia i dziadek w chwilach irytacji klęli po białorusku, u mamy słyszałem egzotyczne „ł” przedniojęzykowe, zaś dziadek ze strony ojca używał niekiedy jeszcze innych, niezrozumiałych dla mnie słów, których znaczenia na próżno szukałem w słownikach języka polskiego. Najzabawniejsze zaś było w tym to, że nauczycielka języka polskiego, wpajająca nam ideał poprawnej polszczyzny literackiej, nie była w stanie zapanować nad swoim językiem. Po latach wiem, że owa poprawna, literacka polszczyzna w jej przypadku nieustannie kłóciła się z elementami gwary mazowieckiej. Jeżdżąc kolejką podmiejską, nader szybko odkryłem urok podsłuchiwania zupełnie dla mnie wówczas niezrozumiałych wypowiedzi, towarzyszących grze w „baśkę” czy „sześćdziesiąt sześć”. Wtedy jeszcze na Wybrzeżu istniały stocznie, w ten sposób spędzali czas stoczniowcy, przemierzający drogę do pracy. Jednocześnie mitologię owej poprawnej, literackiej polszczyzny podważały wypowiedzi ówczesnych mężów stanu, którzy – jak się okazało – mówili językiem zupełnie niezrozumiałym dla zwyczajnych śmiertelników. Przez pewien czas, zanim się nie dowiedziałem, że chodzi tutaj o fenomen „nowomowy”, podejrzewałem, że mam do czynienia z boskim językiem cesarzy japońskich, różnym od języka zwyczajnych ludzi.

Pewne jest jedno: wzrastałem w przeciętnym pod względem wielkości i znaczenia gospodarczego kraju, w którym wpajano pogardę dla małych krain. Nie było jeszcze wtedy mody na małe ojczyzny; tęsknota za utraconą ojczyzną – by być politycznie poprawną, nie musiała być wyłącznie synonimem tęsknoty za faterlandem.

Jednocześnie wzrastałem w kraju wielojęzycznym, w którym starano się wpoić przeświadczenie o jego monolityczności pod względem kulturowym i językowym. Nader szybko odkryłem, że nie trzeba jechać aż do Sosnowca czy Zakopanego, wystarczy wybrać się do Wieżycy czy Kościerzyny, wystarczy wsiąść do kolejki elektrycznej, by odkryć bezpodstawność takiego twierdzenia, by usłyszeć ludzi nieprzejmujących się ideałem poprawnej polszczyzny, mówiących inaczej i w tej odmienności upatrujących powód do dumy. A niejednokrotnie ta odmienność stawała się pretekstem do nie zawsze wybrednych żartów, z których najciekawszym jest chyba opowieść znajomego, którego los skazał podczas długiego rejsu na dzielenie kabiny z rdzennym Kaszubą i rdzennych góralem.

Otóż od pewnego czasu, przypominając sobie ten cytat, wypowiadając słowa „[…]u nas, panie, na wschodzie […]” przestałem używać cudzysłowu. Myślę, że duża w tym jest wina – jeżeli o winie trzeba tu mówić – powieści Zbigniewa Żakiewicza: Wilczych łąk, Rodu Abaczów, Doliny Hortensji, wreszcie Wilio, w głębokościach morza.

Bo to jakoś tak się zdarzyło:

Budzę się dotknięty wielką ciszą. Wagon nasz stoi i cały eszelon znieruchomiał. Zdaje się, że wszyscy na coś czekają, nasłuchując, co się dzieje w lutym kraju za cienką deską. Hajkowicz zerka przez małą szparę na rozśnieżoną jasność.

– Przed semaforem stoimy – mówi. – Czort wie, co to za stacja. Wygląda na wielką. Czyżby do Wołkowyska my dojechali?

Przez wagony przebiega jakiś szmer, coś ludzie mówią i podają dalej, w zamieszaniu i podnieceniu. Żywioła, zamknięta w swoich wagonach, odzyskuje głos i zaczyna ryczeć, rżeć i kwiczeć, czując czas rannego obrządku. Jakiś chłopak przebiega wzdłuż wagonów i słychać wyraźnie, jak mówi:

– Na bocznica nas podstawiają. Obysk wielki bendzie i sprawdzenie bumag. Kryj się, kto może, albo i do lasu uciekaj!

– Ot, żartowniś się znalazł! – denerwuje się pani Hajkowiczowa. Nic, tylko do lasu i do lasu! A kiedyż to będziemy z lasu wychodzić?

Jednak pojechali, a raczej: pajechali, już nie Abacze, nie Wołki-Wołczackie, nie Hajkowicze, ale „repetryjanty”. Ot: Patrzaj, patrzaj, odlatują husi z biednej Białorusi… Po to, by szukać nowej krainy tutaj, na Pomorzu, na Kaszubach, gdzie przez wieki panoszył się Smętek.

Przeznaczenie/Fatum sprawiło, że właśnie w tym miejscu toczy się osobliwa, cokolwiek pokrętna opowieść:

Tak ty myślisz, że Białorus nie może być katolikiem? A ta cała szlachta to z białoruskich bojarów poszła. Nawet najgłośniejsze grafy – Pacy – Pacuki, Tyszkiewicze i Sapiehi […] A czy ty wiesz, że największy poeta ziemi nowogródzkiej z Białorusów się wywodzi? Jego pradziad to Mićka, a syn Mićki – Mićkiewicz. Gadał ja kiedyś ze staruszką, co jego pamiętała… Podobnież z Sienkiewiczem się ma, co z bojarskich Sieńków się wyprowadza…

I dalej:

Talenta ja widza wśród was. Ot, na ten przykład ty, Lońka, ty to masz talent do malowania i rysowania. Tak ty, póki j co, wyszywaj, a jak siądziesz za krosna, pomyśl, jak by tu najładniejszy uzorczyk wytkać. […] A z ciebie, Ryśka, to będzie białoruski poeta. Masz ty wyobraźnia i umiesz zobaczyć i ptaka na niebie, i arbuz na grzędzie. Mówia ja tobie – poeta z ciebie będzie, wielki białoruski poeta.

Ano właśnie, zastanawiam się, jak potoczyły się losy Lońki, Michasia, Siergiejewicza i tylu, tylu innych, o których opowieść dopiero powinna się rozpocząć, chociaż i ptaki już inne na niebie i chyba arbuzów na grzędzie już nie ma.

„U nas na wschodzie” – w zasadzie to wypada zapytać: dzisiaj to gdzie jest? Myślę, że odpowiedź jest tu szalenie prosta: wszędzie tam, gdzie rozbrzmiewa ta osobliwa odmiana polszczyzny, także i tej, zapisanej przez Żakiewicza, wszędzie tam, gdzie obowiązują prawa przywiezione niegdyś stamtąd, prawa dosyć proste, jak te z wiersza Miłosza Powinien, nie powinien. Przypomnijmy:

Człowiek nie powinien kochać księżyca.
Siekiera w jego ręku tracić nie ma ciężaru.
Sady jego pachnieć powinny gnijącymi jabłkami
I porastać pokrzywami w miarę.
Człowiek mówiąc nie powinien używać słów dla niego drogich
Ani rozłupywać ziarna żeby zobaczyć co jest w środku.
Nie powinien rzucać kruszyny ani pluć w ogień
(Tak przynajmniej uczono mnie na Litwie).
Jeżeli wstępuje na marmurowe schody
Cham, niech stara się wyżłobić butem szczerbę
Na przypomnienie, że schody trwać nie będą.

I ważne jest jeszcze jedno. Mianowicie przeświadczenie, że nie uda się uniknąć własnego losu: dumaj, nie dumaj – carom nie budiesz. W tragedii antycznej to przeświadczenie nosiło miano Fatum, to ono wyznaczało losy ludzi i bogów.

Nie wiem, czy ów „Ryśka”, a raczej „Zbyszka” to akurat „białoruski” poeta, to przecież pisarz tutejszy – pomorski, kaszubski. Myślę, że epitet nie ma tu najmniejszego znaczenia. Na pewno jest to jeden z tych, którzy – jak Faulkner, jak wielu innych, w tym Stanisław Vincenz – ocalają to, co zostało skazane na zapomnienie: krainę i ludzi, i język.

Na skutek zawieruchy dziejowej, jednej z wielu, jakie przetoczyły się przez nasz biedny kontynent, jeden z mniejszych w skali globalnej Żakiewicz dotarł tutaj – po gorycz i sól morza; a bez soli, bez goryczy pełnia smaku jest niemożliwa.

Po raz ostatni oddajmy głos Alfredowi Brehmowi, który tak o żubrach pisze:

Usposobienie ich zmienia się z biegiem lat. Młodsze żubry są ruchliwe, ożywione i chętne do zabaw, aczkolwiek wcale nie są łagodne ani ustępliwe, a z drugiej strony i niespecjalnie złośliwe. Starsze żubry, zwłaszcza leciwe byki, są poważne, prawie ponure, popędliwe, zapalczywe i nie uznają żadnych żartów.

Tum chyba się cokolwiek zagalopował. To, co dla mnie także i dzisiaj fascynujące i ważne w twórczości Zbigniewa Żakiewicza, to fakt, iż wartości elementarnych, wyniesionych z utraconej bezpowrotnie ojczyzny nie przefrymarczył. Ani za złotego pelikana, ani nawet za mercedesa benza; a przecież tak łatwo dzisiaj o to.

Uszanujmy przeto uosobienie pierwotnej, samorodnej siły, które na dobre chyba zadomowiło się w naszej krainie, którą niegdyś chyłkiem opuścił Smętek, dzisiaj zaś starają się zaludnić malutkie i nikczemne małe biesy, mniejsze nawet i plugawsze niźli te rodem z powieści Fiodora Sołoguba. Takie pazerne i nijakie diabełki. Nawet bez rogów, a z brudnymi świńskimi ogonkami…

Czy powieści Żakiewicza nas przed nimi uchronią? Może nie zawsze. Ale zawsze przywodzić nas będą do opamiętania. A to już bardzo dużo.

 

24 listopada 2003 roku

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Adamiec, Żubr na Pomorzu. Słów kilka o twórczości Zbigniewa Żakiewicza, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...