Pan Bóg z Czeremchy
C ------------------------------------------------
Problemem Józefa Morawca była jego liczna i wciąż powiększająca się rodzina. Ożenił się z Hanką w czasie pobierania nauk w studium organistowskim w Kielcach i jeszcze zanim je ukończył, na świat przyszła Danusia. Potem Pan Bóg obdarzył rodzinę Morawców Krystianem, wkrótce potem Wojtusiem, dalej: Mariankiem, Franią i w końcu małą Justysią. Wojtuś zmarł na zapalenie płuc jeszcze w kołysce, tyle co go odstawili od piersi. Ponieważ Frania była słaba na umyśle od chwili, gdy spadła z zastronia w stodole, a Marianek od urodzenia słaby i w rękach, i w nogach, do pracy w domu, obejściu i polu była ich piątka. Do roboty piątka, do wykarmienia siódemka, chociaż Hanka, zwana przez Józefa pieszczotliwie Hanulką, sama potrafiła zjeść tyle, co reszta mniejszych i większych Morawców. Drapał się Józef w łysiejącą głowę i szukał przez lata parafii, która zapewniłaby jako tako znośny byt im wszystkim. O to zaś nie było łatwo. Na zarobek organisty w tamtych czasach składało się to, co ugodzili po cichu z proboszczem, co wpadło ze ślubów, z chrzcin i pogrzebów, co zostało z podziału datków opłatkowych zbieranych w czasie kolędy i wypominków na Wszystkich Świętych i co wskoczyło z nauki muzykowania udzielanej akordeonistom, a potem także gitarzystom (nuty są jednakie, a tabulatura podobna).I dzisiaj nie jest inaczej. Jeśli ksiądz dobrodziej był łaskawy, dorzucał krowę, parę kóz i kury, psa, kota, kawałek kościelnego pola, który organista i jego rodzina mogli obrabiać, i ogród z warzywnikiem, jeśli takowy przynależał do organistówki. Łatwo obliczyć, że zadowolenie było tym większe, im więcej dusz liczyła parafia, im więcej należało do niej okolicznych wiosek i przysiółków. Taka z jedną, dwoma to była lichota-marnota, niewarta starania o posadę, takie z dziesięcioma, czy nawet piętnastoma zdarzały się rzadko. Ale jednak i one mogły nie wyżywić licznej gromadki, jeśli trafił się kutwa proboszcz albo wokół plebana ktoś inny rozciągnął gęstą sieć. Tułał się więc Józef Morawiec po całej diecezji, która w połowie tamtego wieku obejmowała województwo kieleckie i północną część ziemi krakowskiej. Skała, Niedźwiedź, Łany, Klucze i Kluczewsko. Były jeszcze inne? Może tak, spamiętać trudno i wszystko się miesza. Po parę lat, czasem tylko jeden rok, albo nawet i krócej, gdy od razu widać, że trzeba uciekać i byle przed siebie, gdzie oczy poniosą. Ładował więc − jak ten Cygan − na wynajęte wozy dobytek całego życia i jechał dalej szukać swego miejsca. A wraz z nim Hanka, jego Hanulka, coraz grubsza i grubsza, Danusia, Krystian, z roku na rok bardziej zaradni, samodzielni, rośli i silni, co cieszyło Józefa, jednak coraz bardziej i bardziej głodni, co już nie było wesołe, dalej biedna, głupia Frania i lichy Marianek, w końcu rozpieszczana przez wszystkich, nie taka już mała Justysia. Tak wędrując, to tu, to tam, śpiewając i grając, godzinki, nieszpory, anioły pańskie, gorzkie żale, fatimskie, majowe i czerwcowe, roraty, sumy i wszystkie zwykłe, dotarł Józef Morawiec do parafii Czeremcha Wielka. A był rok 1966.
Rok to był całkiem niezwyczajny. W dalekim Rzymie skończył się właśnie wielki sobór, który tak już namącił ludziom w głowach, a tyle miał jeszcze pozmieniać, poprzestawiać. I tam w Rzymie, w Watykanie, i tu, w parafii Czeremcha. Zwyczajne, ludzkie Ojcze nasz zamiast czcigodnego, boskiego Pater Noster. Jasne, proste Wierzę w miejsce tajemniczego, dostojnego Credo. Nasz, swojski Baranek Boży, a nie wasz na wysokościach Agnus Dei. Pokój z wami, Hanko, Józefie, przekażcie sobie znak pokoju. Pax, pax vobiscum. I z duchem twoim. Et cum spiritu tuo. Idźcie, ofiara spełniona. Ite, missa est. Celebrans wśród nas, przed nami, tuż obok i widać mu wszystkie dziury w zębach. Tuż obok? Tak, bo równy nam – wiernym, prostemu ludowi bożemu. Zgorszenie to czy chwała? Takie zmiany, takie nowości. Dobrze, że nie wszystko od razu. Józef drapał się w łysą już prawie głowę. Nowe teksty, nowe nuty, nowe obyczaje, tam w dole i tutaj na chórze. Kiedy klękać, kiedy wstawać, kiedy można usiąść. Kiedy grać, kiedy śpiewać, a kiedy słuchać ciszy.
Rok to był całkiem niezwyczajny. W pobliskiej Częstochowie rozpoczęły się obchody Millenium. Tysiąc lat pod opieką Maryi Królowej. Cudowny obraz, który peregrynował po kraju, zaaresztowali i zawrócili z drogi. Odtąd wożono już kopię. Zgorszenie czy chwała? Józef drapał się w łysą już prawie głowę.
Rok to był całkiem niezwyczajny. Także i dla Morawca. „Dobrze, żeście przyjechali. Dłużej już czekać nie mogę. Stary organista chorował, chorował, aż umarł, a jego pomocnik nijak nie pasuje ludziom. Że wicher ma w głowie, że niewyraźnie śpiewa i całe wyrazy połyka, że nie zna połowy pieśni, że lubi sobie wypić i zagląda do knajpy jeszcze przed ostatnią mszą, że bałamuci dziewuchy. Mszyce czeremchy nie dają mi żyć. ‘Wyrzucić, wygonić, przepędzić’. Już tego słuchać nie mogę. O was zaś, Józefie, słyszałem dobre słowa. Mówią, że spokojny z was człowiek, pracowity i organista rzetelny. A zagrajcie mi na tej fisharmonii i zaśpiewajcie ‘Wszystkie nasze dzienne sprawy’. Dobrze. Ładny macie głos, wysoki, czysty. To jeszcze ‘Gloria in excelsis Deo’, rozumie się: ‘Chwała na wysokości Bogu’. Połapać się ciągle trudno. A podgrywać mi będziecie? Bo wiecie, ja czasem nie łapię tonacji. Nie każdy jest Kiepura. Co do warunków… To duża, bogata parafia, ziemia tu urodzajna, ludzie chętnie na tacę dają, na złość komunistom. Nie będziecie sobie krzywdować, dogadamy się. Mieszkać będziecie wedle kościoła, po tamtej stronie drogi, drugą połowę domu zajmuje kościelny. Budynek murowany, z piwniczką, z tyłu obora i chlew. W sadzie takie papierówki, że sam bym podkradał. To jak, Józefie, zgoda? Możecie zacząć od razu? Nasz Jan Chrzciciel czeka. Jest tylko mały kłopot”.
----------- c -------------------------------------
Kłopot nie taki był mały, jak mówił ksiądz jegomość. Krętymi, wąskimi schodkami, czując na plecach wilgotny oddech wieży, Józef wspiął się na chór, usiadł za kontuarem. Jeden manuał i pedał. Klawiatura niedługa, C do c3 . Zdyszany rozpiął kurtkę, zdjął szalik, rozejrzał się. Prospekt nieduży, ale ładnie rzeźbiony, widać, że snycerka to stara, szlachetna robota. Przeżegnał się i nacisnął klawisze. Przemaszerował po pedale. Tam i z powrotem. Skrajna belka wpadła gdzieś do środka, a noga wraz z nią. Strzyknęło w kolanie. Przeżegnał się po raz drugi. Niektóre klawisze nie grały wcale, dźwięki były rozstrojone, kwintowały, syczały. Włączył kolejno kilka rejestrów. Flet otwarty − jasny, przyjemny. Flet kryty − przytłumiony, ciepły. Pryncypał, czwórka − donośny, solidny, ale Salicet nie gra w ogóle. W pedale tylko świszczący Oktawbas. Tremola oczywiście nie ma, a powinno być. Dyspozycja na czternaście głosów − całkiem nieźle jak na nieduży kościół − ale czynnych jest może połowa. Więc to dlatego w prezbiterium postawili fisharmonię. Stary organista miał jakieś sumienie. Na organach można od biedy podawać „amen”, ale dobrze grać na nich nie poradzi nikt. Zaszedł do kancelarii. Więc tak: albo ksiądz dobrodziej zarządzi w trymiga remont kościelnych organów, albo on, Józef, tej pracy nie bierze. Wstyd to dla organisty nie móc grać na chórze. Wstyd i dla parafii. Na razie, przez parę miesięcy może być fisharmonium, trudno. To zresztą całkiem dobry instrument, Lindholm. Znajdziemy organmistrza − jest taki jeden specjalista w Krakowie, Lipiński − ten sprawi się dobrze, wymieni co trzeba, naprawi, zintonuje, nastroi. Trza tylko zapytać, czy nie ma innej roboty w tym czasie. On, Józef, wszystkiego dopilnuje i zadba, żeby proboszcz nie zapłacił za dużo, a robota była wykonana w terminie. Powiedzmy, na Wielkanoc. Przysporzy się chwały Panu i zasług słudze bożemu. Sufragan będzie rad. Więc jak, księże proboszczu? Jeśli tak, to umowa stoi.
„W szafie organowej jest data: rok 1752. Stary barokowy instrument. Traktura piękna, mechaniczna, ale uszkodzona. Większość piszczałek wykonano z blachy cynowej, niektóre głosy zrobione są z drewna. To zwyczajna praktyka. Najsampierw był to pozytyw. Z zapisków na Subbasie wynika, że w XIX wieku dodano sekcję pedału − w ten sposób powstały organy. Pedałowa wiatrownica stożkowa pochodzi prawdopodobnie z innych, większych organów − tu ją dopasowali i trochę skrócili. Wtedy też, księże proboszczu, rozbudowano instrument z krótkiej oktawy, o czym świadczy ścisk w szafie organowej. Kolejny remont był na początku tego wieku, o czym mówią listy na nazwisko ‘Franciszek Podgórski’, które temu Franciszkowi posłużyły jako uszczelnienie miecha. Teraz mamy instrument, a raczej to, co z niego zostało, nadgryziony, jak to mówią, zębem czasu, a najbardziej przez drewnojada kołatka. Niektóre drewniane piszczałki są tak zżarte przez robaki, że wypadły ze swoich miejsc! Niedobrze, bardzo niedobrze. Szkoda, bo to zacne, czcigodne organy. Niedobrze, bardzo niedobrze”. Krakowski majster pokasływał i kręcił z dezaprobatą głową. Kręcił nią nieustannie, gdy wraz z pomocnikami podmieniali zniszczone piszczałki, nasączali drewno trującą robactwo żywicą, lutowali pęknięcia, usuwali zbutwiałą skórę i wytarty filc, wymieniali i podklejali klawisze, naprawiali trakt i manubria, ustawiali połączenie manuału z pedałem, odnawiali polichromię prospektu. Marianek przychodził codziennie na chór i nie odstępował organmistrza na krok. Długa piszczałka daje dźwięk niski, krótka − wysoki. Dźwięk powstaje, gdy powietrze z komory wpada do piszczałki po otwarciu zaworu, to zaś dzieje się, jeśli organista naciska klawisz. Ale musi być włączony odpowiedni głos, czyli rejestr. Może kiedyś i on, Marianek, będzie naprawiał organy? Jak tylko nabierze siły w rękach. Tymczasem wraz z wikarym służyli pomocą jako kalikanci przy próbach rozruszania miecha. Wysłużoną i hałasującą dmuchawę zastąpiono cichobieżną, niemiecką, z jakiegoś katowickiego kościoła. Dodano wałek crescendo. Remont trwał do końca zimy, teraz organy czekała jeszcze żmudna intonacja i wreszcie strojenie. Mistrz Lipiński stukał w piszczałki swoimi młotkami, podpiłowywał końce, doginał blaszki i przesuwał szpunty. Złościł się przy tym bardzo − chyba tylko nieruchomy, zimny wzrok Józefa powstrzymywał go przed jakimiś strasznymi w tym świętym miejscu słowami − zatykał uszy, zamykał oczy, schodził z chóru, wybiegał z kościoła, wracał, wdrapywał się mozolnie po schodach, zaglądał do szafy, coś poprawiał, coś zmieniał, i tak przez okrągły miesiąc. Jednak w Niedzielę Wielkanocną, z pierwszymi podmuchami ciepłego, wiosennego wiatru, organy w „Janie Chrzcicielu” odezwały się jak chyba nigdy dotąd. Święci z kościelnych obrazów i nawet sam Patron z ołtarza spojrzeli w stronę chóru. Józef włączył wszystkie głosy − tutti. Alleluja!
------------------------ c1 ------------------------
Cóż rzec? Nie był to może Raj prawdziwy, ale Ziemia Obiecana na pewno. Nawiedzał Józefa sen, w którym jako Jozue wkracza do Kanaanu, a mury Jerycha pękają od potężnych dźwięków czeremchowych organów. Ludzie go polubili. Hanka z lubością słuchała, jak wiejskie baby w spółdzielni chwalą jej Józefa. „Wasz tak pięknie śpiewa, że aż serce ściska, a czasem łzy lecą. To dar od Pana Boga, macie w domu prawdziwy skarb, kumo”. Pleban go szanował, pytał o zdrowie, jego, żony, o naukę dzieci. I płacił sumiennie. Choć pracy było niemało, bo i przy kościele, i przy domu, i w polu, miał teraz Józef spokojną, lekką głowę, więc po raz pierwszy od czasów kieleckich zabrał się za „prawdziwe granie”. Talentu mu kiedyś nie brakowało, chęci do nauki także, ale życie tak się potoczyło, tak go ustawiło w szeregu, że był tylko wyrobnikiem, choć dobrym. Teraz wertował stare skrypty, przeglądał pożółkle szkolne zeszyty nutowe − że też uchowały się mimo przeprowadzek. W ciągu dnia, gdy kościół stał pusty, brał od kościelnego klucz, włączał organy i próbował coś zagrać. Coś innego niż zwykle. Szło mu niesporo, ale nie poddawał się. Któregoś razu, gdy męczył „Małe Preludia”, zaszedł do niego kościelny. „Dla kogo tak, Józefie, gracie? Przecież w kościele nikogo teraz nie ma”. Poskrobał się organista po brodzie. „W kościele zawsze Ktoś jest. A nie przeszkadzaj, Leonie”.
Pierwszy raz zdarzyło się to w dzień świętych Piotra i Pawła. Józef skończył grać nieszpory i drzemał, czekając na początek mszy, gdy z dzwonnicy odezwał się „Maciej”. Bum-bum. I znów: bum-bum. Ludzie wybiegli z kościoła, bo to przecież nie pora na dzwon, czyli, ani chybi, coś się wydarzyło we wsi i, ani chybi, coś złego. Józef narzucił kubrak – czerwcowe wieczory potrafią być chłodne − i wyszedł przed kościół.
− Jezu, mój Jezu, utopiła się, nasza Marysia utopiła się w stawie. − Kobieta, której Józef nie znał, klęczała przed krzyżem i zawodziła głośno.
Organista podszedł do Leona, który pojawił się na kościelnym placu.
– Ciała nie znaleziono, ale ci, co się z nią kąpali, widzieli, że szła pod wodę. Jak kamień. To mamy topielca w pierwsze dni wakacji. – Leon pokiwał głową. – Milicja już tam jest. Ciągle jej szukają. Mają łódź i długą żerdź. Nic tam po nas, starych.
– A czy to pewne, Leonie?
– Jak amen w pacierzu, Józefie. No, wieczornej mszy nie będzie. Idźcie ludziska do domu. Pomódlmy się jeszcze za spokój duszy. Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie…
Jak amen w pacierzu. Morawiec wrócił na chór wyłączyć organy i pogasić światła. Usiadł za kontuarem. Czasami jest pacierz bez „amen”. Rozprostował palce. „Panie Jezu przyjm”. Grał tylko, nie śpiewał. A potem krótkie preludium, to, które ćwiczył przez ostatni tydzień. Nie wiedzieć czemu, nie czuł wcale smutku. Kadencja, koniec.
Spał jeszcze, gdy ktoś zastukał w okno. Odsunął firankę. Świtało. Leon, w łapciach, na piżamę narzucił kapotę.
− Otwórzże okno, Józefie! No, wiem, wiem, że ziąb. A mnie, myślisz, nie zimno? Nie do wiary, odnalazła się żywa. Wypiła chyba pół stawu, ale jakoś dopłynęła do brzegu i tam zemdlała. Całą noc tak leżała, aż znalazł ją plutonowy. Ludziska gadają, że cud.
Drugi raz we żniwa. Takiego deszczu nie widział nikt żyjący. Lało i lało bez przerwy. Psiakrew, wszystko w polu zgnije. Za co ich tak Pan Bóg pokarał? Bieda na Czeremchę i okoliczne wsie spadła i trzyma za gardło. Zadusi. Dali na mszę. Jeszcze jedną. Proboszcz wystawił Sakrament. Lało jakby mocniej. Wicherek w telewizji nie dawał nadziei, stary od Michaliny, co zawsze przepowiadał pogodę, bo miał przewlekły gościec, także. Józef modlił się ze wszystkimi, codziennie chodził w pole, brał kłosy w ręce i rozcierał palcami. Coraz cięższe i słabsze. Na zatracenie ten rok. Rano wstał wcześniej niż zwykle, otworzył kościół (wieczorem nie oddał klucza), zapalił wszystkie światła. Deszcz siekł wściekle o dach. „Kto się w opiekę” zabrzmiało tak, że aż zaczęły dzwonić szyby. Chwalcie Pana niebios. Chwalcie go na cytrze. Chwalcie Króla świata. Bo on Bogiem jest. Światła przygasły i znów się rozjarzyły. A teraz toccata. Sam początek. Panu Bogu każda muzyka miła. Trzask! Jedna z szyb na chórze wypadła. W południe przestało padać.
I trzeci raz jesienią, gdy zachorowała Hanka. Był początek wykopków, gdy jakiś okropny ból wszedł jej w dół brzucha i nie chciał odejść, choć parzyli zioła, przykładali to ciepłe, to zimne okłady. Lekarz kręcił głową i kazał do szpitala brać, ale krzyk podniosła. „Już lepiej w domu umrzeć, wśród swoich, z różańcem w rękach i gromnicą przy łóżku”. W nocy wyła z bólu. Brzuch jej spuchł jak balon. Zawołali starą Michalinę. Odczyniła, spaliła kadzidło, przyłożyła plastry z gorczycy, przystawiła pijawki. Hanka przestała jeść i zaczęła na śmierć się szykować. Danusia kupiła jej czarną sukienkę, czarne pończochy i czarne półbuty. Wtedy Józef wstał od stołu i zrobił to, co już dawno zrobić powinien. Cicho, cichutko śpiewały tego wieczora organy, kołysząc złe moce do snu. A zaśnijcie, zaśnijcie, o mojej Hance zapomnijcie na razie. Cyt-cyt. Graj fleciku łagodną, rzewną pieśń. A śpijcie, śpijcie, od mojej Hanulki odstąpcie. Luli-luli-la. Rano Hanka obudziła się pierwsza, głodna że strach. „A dajcież mi zacierki. A co to? Do trumny mnie już ubieracie? O, niedoczekanie wasze! Danka, Krystek, pomóżcie mi wstać, bom słaba”.
----------------------------------- c2 -----------
Dawało do myślenia. Może prawda, a może nieprawda. Bo niby dlaczego on, Morawiec Józef, i dlaczego organy we wsi Czeremcha Wielka, gdzieś w diecezji kieleckiej, chyba na krańcu świata. Ani to organy szczególne (choć udatne i całkiem ładnie grają), ani wieś wyjątkowa (choć ludzie bogobojni i skromni). Czy one miały tak zawsze, czy dopiero teraz po remoncie, tego nie dowie się nikt. Cóż począć, trzeba spróbować. Od czego tu zacząć? Jeśli dziś wieczorem na Introit zagra solo i nic nie zaśpiewa, to jutro sypnie śniegiem, a… a jeśli zaśpiewa na wejście, cokolwiek − jutro śnieg nie spadnie. Zaśpiewał, śnieg nie spadł. Ee, to głupie przecież. Jeśli przy Alleluja, przed Ewangelią, włączy Oktawę, a wyłączy Gedackt, to ksiądz jegomość jutro da mu niewielką, niedużą podwyżkę. Choćby całkiem małą. „A co byście powiedzieli, Józefie, na parę złotych więcej? Powiedzmy − dwie stówki? A niech będą trzy. Dobrze się sprawujecie, bardzo jestem rad. Ksiądz biskup przysłał list pochwalny, żeśmy nasze organy tak pięknie wystroili. ‘Bo w Kościele łacińskim należy mieć w wielkim poszanowaniu organy piszczałkowe jako tradycyjny instrument muzyczny, którego brzmienie ceremoniom kościelnym dodaje majestatu, a umysły wiernych podnosi do Boga i spraw niebieskich’. Tak napisał! Podobno sam wojewódzki konserwator zabytków do biskupa dzwonił”. Trzy stówki… Więc jeszcze taka próba. E x p e r i m e n t u m c r u c i s, jak mówi wikary. Lidka od Michaliny nie może zajść w ciążę. Czy ona temu winna, czy raczej jej chłop, wszystko jedno, nie mają dzieci i tyle. I u lekarzy byli, i na pielgrzymce w Świętej Lipce, która jest bardzo pomocna w tych sprawach. A taka bogobojna kobieta, codziennie na porannym różańcu, na godzinki i na prymarię zostaje. To poważne zadanie, nie takie tam − żeby śnieg spadł albo parę groszy w kieskę. Niech stanie się tak: na Rozesłanie wiernych po najbliższej sumie zagra coś z Tabulatury Jana, co ją podesłał organista od Dominikanów z Krakowa, i niech… niech Lidka Winczewska do Świąt będzie przy nadziei! Do Świąt. Po Trzech Królach Winczewscy wyprawili chrzciny.
Zauważył, że drobne, zwykłe sprawy może załatwiać od ręki. Tu sprawa była prosta: włączyć ten głos lub inny, dodać łagodne tremolo, grać na manuale, ale bez pedału, albo na pedale, a bez manuału, włączyć połączenie z pedałem, ustawić wolną kombinację (w ten lub inny sposób), przestać (zacząć) podawać ton księdzu lub psalmiście, albo wesoło na przekór: grać forte tam, gdzie zapisano piano, lub piano, gdzie powinno być forte. I myśleć o sprawie. Myśleć bardzo mocno. W ten sposób wydłużył czas otwarcia sklepu, bo ci, co pracowali w polu nijak nie mogli zdążyć. Wymienił sołtysa, bo stary był, jucha, leniwy i niczego nie potrafił załatwić. Ustawił przystanek przy szkole. Większe, trudniejsze zadania już takie proste nie były. Tu trzeba było dodać Miksturę, a jeszcze lepiej Trompete, włączyć pleno, a gdy rzecz była z tych niemożliwych − zagrać całą mocą: tutti. I śpiewać bardzo głośno. Czasem pomagał jakiś szczególny utwór; uczył się więc nocami Józef jak szalony, grał już „Święty Boże” Surzyńskiego, preludia Żeleńskiego i te co prostsze Bacha, znał coś z Pachelbela, a nawet z Césara Francka. Tak zdobył pozwolenie na drogę do Czeremchy Małej, o które starali się podobno jeszcze za Bieruta, odzyskał skradziony samochód proboszcza, ugasił pożar w plebanii, który zaprószyła księża gospodyni, postawił nową remizę, zakończył pomór kur, gęsi i kaczek, wydał za mąż najstarszą ich córkę − Danusię, podleczył Marianka.
Minęły dwa lata i przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy. Gonili Żydów z kraju, gonili studentów w Warszawie, gonili odszczepieńców u naszych sąsiadów z Południa. O wszystkim czytał Józef w gazetach, które prenumerował dobrodziej. „Czas, Józefie, czas z tym wszystkim skończyć. Ziemia potrzebuje pokoju. Módlmy się do Pana naszego i o wstawienie do Panienki naszej”. Na ofiarowanie organista zagrał tego dnia „Jesus bleibet meine Freude”, a na uwielbienie „Dic nobis Maria”. Zdawało się w takich chwilach, że organy rosną i rosną, aż orkiestra niebiańska wypełni całą przestrzeń chóru. Aniołki grają na trąbkach, putta na dzwoneczkach, gwiazdy wirują, dźwięczą dzwony rurowe, śpiewają słowiki. Powietrze pachnie kwiatem czeremchy, brzęczą pszczoły, buczą trzmiele, fruwają niebieskoskrzydłe motyle. Wymienił potem Józef jednych rządzących na innych, tych na jeszcze innych, skończył wojnę na jednej półkuli i kryzys na drugiej, powołał na Tron Piotrowy biskupa z Krakowa, dał ludziom z Wybrzeża parę chwil radości, rozkruszył jeden Mur. Wulkany przestawały dymić, rzeki wracały w koryta, ludzie wracali do domów. Bach, Albinoni, Corelli. Praetorius, Frescobaldi, Galuppi. Crescendo-pleno-tutti.
------------------------------------------------ c3
I to już koniec opowieści. O organiście z Czeremchy Wielkiej i jego niezwykłych organach. Zestarzał się Józef, przygarbił, resztka włosów na głowie całkiem posiwiała. Na jednej półkuli zaczęła się nowa wojna i nowy kryzys na drugiej. Inne wulkany zaczęły dymić, inne rzeki wystąpiły z brzegów, innych ludzi wypędzono z domów. Plebanię znów trawił pożar, nowy sołtys nie lepszy był od starego, drogę podmyła powódź, Hanulkę bolał brzuch. A Józef, choć zmęczony, strapiony, wspinał się wciąż na swój chór, dzień za dniem, dzień za dniem, załączał organy, ustawiał rejestry i grał. Alleluja, Gloria, Kyrie. Bach, Albinoni, Corelli. Praetorius, Frescobaldi, Galuppi. Crescendo-pleno-tutti.
(Z cyklu Piękny świat, 2010)