21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Ulica Słowików

Był człowiekiem bardzo odważnym, jednakże bał się tego dnia, który przyjść musiał. Gdy „Grom” tonął pod Narwikiem, pan Kazimierz Bartkiewicz okazał wiele spokoju. Później, na „Garlandzie”, podczas bombardowania, tam, daleko na północy, znowu okazał tyle spokoju, że przybyła mu do podwójnego Krzyża Walecznych wstążeczka Virtuti Militari. Potem przeniósł się na „Krakowiaka” i po bitwie pod Dodekanezem Krzyż Walecznych z podwójnego stał się potrójnym„Grom”, „Garland”, „Krakowiak” – silne były związki pisarza z marynarką wojenną, już hen, od przedwojennych czasów. Najrzewniej wspominał na emigracji wigilię 1940 roku w szkockim porcie Greenock: „Tyle było popasów, tyle kwater, tyle hoteli, tyle miast, i w Europie, i w Ameryce, ale domu nie było nigdzie. A tu naraz, w dzień wigilii znalazłem dom” (Kluski z makiem, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 21 grudnia 1960). Pokłady okrętów stanowiły „kawałek najbardziej autentycznej Polski”, „dom własny, bezpieczny” (Jedno z życzeń…). „Mało tego, bo od razu trzy domy (Tak, trzy, bo z pokładu «Burzy» przeszedłem, a właściwie zostałem ręcznie przeniesiony na pokład «Błyskawicy», następnie na pokład «Garlanda» […]. Na wszystkich trzech była choinka, opłatek, kolędy, było co wypić i na wszystkich trzech musiałem gadać, gadałem zaś jeszcze piękniej niż zwykle, bo krótko”. Puentował: „Nie ma ich już. «Garlanda» wzięli Anglicy, bo zresztą był ich własnością, którą po Jałcie odebrali. Kto daje, a odbiera…” (Kluski z makiem…).[1]. A jednak pan Kazimierz Bartkiewicz, będąc człowiekiem odważnym, bał się bardzo tego dnia, który przyjść musiał.

Był człowiekiem o ogromnej sile fizycznej, której wszelako nie lubił okazywać. Raz tylko – to było podczas wypoczynku w Plymouth – okazał ją, z czego później był bardzo niezadowolony. Namówili go koledzy. Przyszedł na ich kwaterę pewien marynarz, znany siłacz, i popisywał się, kręcąc w rękach sztaby żelazne, rwąc łańcuch na piersiach i gryząc gwoździe. Ktoś rzekł do pana Bartkiewicza: „Panie bosman, przecie pan to także potrafi!”. Sprowokowany, dokonał tych samych sztuk, którymi popisywał się gość. Och, starszy bosman, Kazimierz Bartkiewicz, miał siłę olbrzymią! Ale na myśl o tym dniu, który przyjść musi, drżał na całym ciele, ocierał pot z czoła, zamierało mu serce tak, że przystawał i opierał się o ścianę.

Był człowiekiem, który stronił od kieliszka, jednakże z myślą o tym dniu kupił butelkę whisky. Zamknie się u siebie w domu, otworzy butelkę i zacznie stawiać pasjanse, z których na pewno nie wyjdzie żaden„Zamknie się u siebie w domu, otworzy butelkę i zacznie stawiać pasjanse…” – sytuacja ta stanowi w stu procentach moment autobiograficzny. W liście z 23 grudnia 1961 roku pisarz tłumaczył Róży Celinie Otowskiej: „Jedni obchodzą wilię dzisiaj, inni jutro, ale ja nie uznaję wilii w Londynie. Prawdziwa może być tylko w Polsce” (Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1959–1963…, s. 279). Natomiast 18 grudnia 1954 roku wspominał tej samej adresatce o nieurządzaniu wieczerzy przez swych londyńskich gospodarzy Wandę i Karola Poznańskich: „Chwała Bogu! Kupię sobie wódki albo wina i będę stawiał pasjanse, które nigdy nie wychodzą” (Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1953–1956…, s. 217). O zabijaniu czasu samotną grą w karty nadmieniał też w druku: „Robiłem to przez wiele lat z rzędu, ale ani jeden nie wyszedł nigdy, choć szachrowałem ile wlazło. Ani jeden. Psiakrew!” (Kluski z makiem…). [2]. O, bał się tego dnia, gdyż był to ze wszystkich dni w roku dzień najgorszy.

Robotę tego dnia skończyli bardzo wcześnie i już o jedenastej warsztat naprawy samochodów „Polcar”„…warsztat naprawy samochodów «Polcar»…” – dla rozwiniętej przedsiębiorczości Polaków w Wielkiej Brytanii tego typu interesy nie były najbardziej charakterystyczne. W przewodniku-leksykonie Polski Londyn. Polish Guide to London, pod redakcją Bohdana Olgierda Jeżewskiego (ukazywał się od 1962 roku) w edycji za rok 1964 wymieniono tylko jedno podobne przedsiębiorstwo („Newbodies” Ltd. – „reparacje samochodów, malowanie, roboty karoseryjne”, s. 25), mieszczące się w Wilton Yard, Latimer Road, W11, a więc w zachodniej, najgęściej wtedy zasiedlonej przez Polaków części stolicy Zjednoczonego Królestwa.[3] był zamknięty. Spytał ktoś Bartkiewicza, gdzie będzie na wilii, czy prywatnie u jakichś znajomych, czy w „Ognisku Polskim”„…czy w Ognisku Polskim…” – sam autor należał do legendarnych gości najstarszego, założonego w 1940 roku, najsławniejszego i najelegantszego (po zamknięciu Klubu Orła Białego na Knighbridge) polskiego lokalu w Londynie. Mieści się do dziś w prestiżowej dzielnicy South Kensington przy 55 Princes Gate, SW7, lecz główne wejście znajduje się od strony 11 Exhibition Road. Zauważali autorzy leksykonu-reportażu pod tytułem Polacy w Wielkiej Brytanii: „Regularnie na kolacjach bywa dr Zygmunt Nowakowski, patriarcha emigracji politycznej, prezes rzeczywisty i honorowy wielu organizacji, pisujący nadal felietony do «Dziennika»; siwiutki, niedowidzący. Krąży legenda (a jest to postać pół-legendarna nawet w Londynie), że zaczyna najpierw od podwójnej porcji (tak zwanego dabla) ginu w barze «Pod Pegazem», a zjadłszy kolację, szuka ponownie wzmocnienia, ale już przy bufecie w restauracji” (B. Czaykowski, B. Sulik, Polacy w Wielkiej Brytanii, Paryż 1961, s. 278).[4] lub w Samopomocy Marynarki Wojennej„…czy może w Samopomocy Marynarki Wojennej…” – Stowarzyszenie Marynarki Wojennej (Polish Naval Association, rok założenia – 1945) miało siedzibę razem ze Stowarzyszeniem Lotników Polskich (Polish Air Force Association, ten sam rok powstania) oraz Związkiem Lekarzy Polskich na Wychodźstwie (Polish Medical Association – 1943) pod adresem 14 Collingham Gardens SW5. Mieścił się tam popularny klub i restauracja.[5], ale zapytany odpowiedział, że jeszcze nie wie.

– Gdyby pan przypadkiem nie miał dokąd iść, bardzo proszę na skromną wilię do nas – rzekł jeden z kolegów. – Żona urządzi wszystko po polsku… Jest choinka… Pośpiewamy sobie… Mam płyty z kolędami… Bardzo proszę! Żona i dzieci ucieszą się…

Wzmianka o żonie i o dzieciach ukłuła Bartkiewicza w serce. Podziękował i wyszedł z warsztatu, ledwo zaś skręcił w ulicę koło stacji kolejki Bethnal Green„…koło stacji kolejki na Bethnal Green…” – jak zobaczymy, bosman Bartkiewicz musiał pokonać pieszo spory szmat drogi, skoro z East Endu (wschodni Londyn) dotarł do rejonu Clapham South na południu metropolii, za Tamizą. W zapamiętaniu nie zauważył nawet, gdy przekraczał Tamizę, najpewniej poprzez emblematyczny Tower Bridge. [6], przystanął pod jakimś barem. Wszedł, kazał sobie nalać podwójną whisky, zapłacił, podniósł kieliszek do ust i postawił go natychmiast„…kazał sobie nalać podwójną whisky, zapłacił, podniósł kieliszek do ust…” – tak żartował Nowakowski w kontekście brytyjskiego zwyczaju wysyłania kartek świątecznych: „Zaraziliśmy się od Anglików. Jeszcze brakuje, aby Polacy nauczyli się chodzić do barów i pić whisky” (Eugenia Jerychońska…). Oczywiście, nauczyli się… Ale gdy w wigilię 1955 roku roi mu się, że słyszy na londyńskiej ulicy dźwięki „poloneza «Bóg się rodzi…»”, wali się w pierś: „Nie piłem ani kropelki whisky! Przysięgam! Wypiłem tylko dwa głębsze dżyny i zafundowałem także dwa głębsze pewnemu rodakowi. Zafundowałem hojnie, szczodrze, wspaniałomyślnie. Hojność to po angielsku «generosity», ale w tym wypadku raczej stosowniejsze jest słowo «dżynorosyty». E, do diabła z angielszczyzną! Mówmy dzisiaj po polsku, tylko po polsku” (Zapraszam mgłę…). Zwyczaj wyspiarzy rozprzestrzenił się do tego stopnia szybko i szeroko, że wśród emigrantów krążyło porzekadło: „Wróg się czai, ach – na Łabie, a ty pijesz w ciemnym «pabie» [pisownia oryg. – P.Ch.]” (Wuj Teofil, Straszny dwór, czyli 312 Finchley Road (Telefon od własnego korespondenta)…).[7]. Nie, nie będzie pił. Może wieczorem, przy tych pasjansach, które nigdy nie wychodzą. Ruszył przed siebie w ulice pełne ruchu. Sklepy były otwarte. Wstąpił do jednego z nich i kupił czerwony sweterek.

– To dla Tereni! – szepnął do siebie samego, wychodząc ze sklepu. – Dla Tereni…

Kilka ulic dalej jego uwagę przyciągnęła jakaś lalka. Kupił ją, nie targując się.

– To dla Zosi! – szepnął. – Dla Zosi…

Ulice były pełne ludzi, ale on ich nie widział, nie widział autobusów, nie widział niczego, bo nagle ujrzał Zosię. Zaczął do niej mówić. Szła tuż za Krzysią, trzymając za rękę matkęTerenia, Zosia, Krzysia – upamiętnił w ten sposób pisarz osoby ze swej najbliższej rodziny (własnej nigdy nie założył). Terenia to córka starszego brata Tadeusza, a Zosia – żona Władysława. Tylko imię Krzysi pozostaje bez jednoznacznego familijnego „przydziału”. Tadeusz Tempka (1885–1974) był znanym internistą, hematologiem i balneologiem. Władysław Tempka (1889–1942) – prawnikiem, jednym z przywódców Stronnictwa Pracy, posłem na sejm i współpracownikiem Wojciecha Korfantego, aresztowanym w 1940 roku, zamordowanym w obozie Auschwitz-Birkenau. W na poły autobiograficznych powieściach Zygmunta Nowakowskiego Przylądek dobrej nadziei oraz Rubikon występowali pod imionami Bolka i Janka.[8]. Terenia biegła na przedzie. Wszystkie szły bardzo szybko, tak bardzo, że nie mógł ich dogonić. Biegł, potrącał przechodniów, potykał się, wołał za nimi, ale znikały w tłumie, by wyłonić się znowu. W pewnej chwili przystanął, otarł pot z czoła, odetchnął i zrozumiał, że mu się wszystko zdaje. Zaczął iść powolnym, ociężałym krokiem.

Gdzieś, na jakimś kościele, wybiła godzina druga. Oprzytomniał. Pierwszy raz był w tej dzielnicy Londynu„Pierwszy raz jest w tej dzielnicy Londynu. Sklepy są tu uboższe niż gdzie indziej…” – „Dzisiaj pojedziemy daleko, daleko, aż za Wisłę. Tj. chciałem powiedzieć Tamizę”, pisał kiedyś Nowakowski (Setny!, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 25 czerwca 1952). Czaykowski i Sulik tak przedstawiali koloryt tej okolicy: „Nie są to dzielnice ani specjalnie bogate, ani ładne, chociaż i tu występuje charakterystyczna cecha Londynu: przemieszanie dzielnic i ulic brzydkich z zadrzewionymi, prawie willowymi. Na Claphamach mieszkają głównie robotnicy, dużo Murzynów i wschodnich narodowości. Polacy osiedlili się tu ze względu na taniość domów i mieszkań […]”. Liczbę rodaków oceniano na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku na 2,5 tysiąca (Polacy w Wielkiej Brytanii…, s. 265).[9]. Sklepy były tu uboższe niż gdzie indziej, a przecież ich wystawy nęciły i pociągały. Panował ogromny ruch. Ludzie śpieszyli się, żeby kupić jeszcze to i owo, zanim wszystko będzie zamknięte. Szli obładowani pakunkami.

– Krzysi przydałby się ten płaszczyk! – szepnął znowu do siebie, wiedząc, że nie ma tu ani Krzysi, ani Tereni, ani Zosi, ani jego żony.

Kupił płaszczyk, nie pytając o cenę, potem jakieś zabawki, mianowicie kredens dla lalki i piłkę„Kupił potem jakieś zabawki…” – „Święta przedwojenne w Polsce to była ręczna robota, tutejsze święta są maszynowe. Nigdy nie czuję się tak zgubiony, tak zbłąkany jak podczas świąt w Londynie” – zwierzał się Nowakowski w okolicznościowym materiale z 1958 roku. „Lękiem napełniają mnie olbrzymie magazyny, w których przewala się bogactwo zabawek. Patrzeć nie mogę na potwornie brzydkie wystawy i dekoracje, na jakieś kręcące się idiotycznym ruchem machiny, na potworne krasnoludki o napędzie elektrycznym czy może atomowym. Kręci się bezmyślnie całe mnóstwo pajaców, karłów, zwierząt z najbrzydszej na świecie bajki, a więc z Alicji w krainie czarów. Ogarnia mnie strach, bezwiednie szukam rąk matki i szepczę: «Do domu! Do domu!»” (Gdy pierwszy sputnik na niebie zaświeci, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 2 stycznia 1958).[10]. Wstąpił do owocarni, by kupić orzechy i jabłka. Miał pełne ręce, ale pomyślał o żonie. Trzeba śpieszyć się i kupić bodaj jakiś drobiazg, zanim zamkną sklepy. O, już trzecia dochodzi! Kupił szalik jedwabny, kupił jakieś paciorki na szyję.

Ciemność razem z mgłą spadała wolno na Londyn„…ciemność razem z mgłą spadała wolno na Londyn…” – w etiudzie świątecznej z roku 1955 Nowakowski wyjaśniał lirycznie: „Ja zaś zapraszam na wilię mgłę londyńską. Niech przyjdzie i niech zostanie do późna w noc. Mgła zmniejsza dystans. Gdy człowiek spojrzy na mapę, zdaje mu się, że do Polski jest okropny kawał drogi, a jednak przy mgle…”. Nagle: „Trudno to wyjaśnić, ale coś mi się zmyliło, coś pokręciło w siwym łbie, coś się ubrdało. Londyn – nie Londyn? Cóż u licha! Widzę rynek, widzę las ocukrzonych śniegiem drzewek dookoła Sukiennic, słyszę hejnał… Tu, nad Tamizą, śniegu przecie nie było, tylko mgła, taka sobie, zwyczajna, pospolita, nie jak przed kilku laty, gdy to od niej pomarło w samym Londynie dziesięć albo nawet dwanaście tysięcy ludzi” (Zapraszam mgłę…). Donosił Celinie 18 grudnia 1953 roku: „Dziś mamy mgłę prawdziwie londyńską, która wciska się do pokoju i żółtym pułapem ciąży nad wszystkim”. I wyjaśniał: „A ta mgła jest zjawiskiem nie w stu procentach klimatycznym, gdyż działa w tym wypadku także węgiel, źle spalany w staromodnych piecach, a raczej kominkach” (Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1953–1956…, s. 201; list z 16 listopada 1953, s. 198). Przyznawał się 3 grudnia 1959 roku: „Gdy jest mgła, nie wychodzę wieczorem z domu, bojąc się katastrofy, o którą łatwo przy moich oczach” (Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1959–1963…, s. 243). Ale przecież: „W tej mgle tonie kilkanaście lat. Jej białe opary sprawiają, że nie czuję oddalenia” (Zapraszam mgłę…). Przynajmniej – nie tak silnie.[11], a Kazimierz Bartkiewicz nie wiedział, co począć z prezentami ‒ miał ich tak wiele ‒ ale mimo to, stanąwszy przed jakąś kwiaciarnią, kupił małą choinkę, strojną w przeróżne świecidełka. Wziął ją pod pachę, nie mając wolnej ręki. Znowu zobaczył przed sobą w sporej odległości żonę, która szła z Terenią, Krzysią i Zosią. Autobus, tonący we mgle, rozdzielił ich na chwilę.

– Tereniu! – krzyknął Bartkiewicz – Tereniu, stój!

Przebiegł szybko jezdnię, omal nie dostawszy się pod koła jakiegoś samochodu. Było już pusto i ciemno. Z trzaskiem zamykano ostatnie sklepy, on zaś szedł i szedł przed siebie w próżnię zupełną, straciwszy poczucie czasu. Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, która może być godzina„…on zaś szedł i szedł przed siebie w próżnię zupełną, zatraciwszy poczucie czasu…” – zachowanie bosmana ociera się o atak szaleństwa, przejawiający się w powracających halucynacjach, a na pewno zdradza symptomy głębokiej depresji, w anhedonii. Dzielił się Nowakowski 29 kwietnia 1952 roku z Celiną generalną uwagą o emigracji: „Tu wielu, bardzo wielu Polaków choruje nerwowo czy też umysłowo” (Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1948–1952, wstęp i oprac. J. Dużyk, „Rocznik Biblioteki Polskiej Akademii Nauk w Krakowie” 1991, R. 36, s. 176). W jednym z artykułów alarmował o rozwoju sekciarstwa i ekstazy religijnej, neotowianizmu i wiary w wierszowane proroctwa: „Pewien obóz posiada grupę flagellantów. Inny rozwinął kult Matki Boskiej w formie, która zdaje się dość daleko wykraczać poza granice zakreślone przez kościół katolicki. Słyszałem o różańcach długich na półtora metra, a sporządzanych na zamówienie z żelaza. Pewni osobnicy nie tylko noszą te różańce, ale sypiają w różańcach. […] Biedni ludzie!” (Obozy odosobnienia, „Wiadomości” 1948, nr 50 (141)).[12]. Wiedział tylko jedno, to mianowicie, że nie chce iść do domu, że boi się samotności i tych pasjansów, które będzie stawiał przy flaszce whisky, a które na pewno nie wyjdą.

– Panie Kazimierzu! – usłyszał głos. – A dokąd to pan idzie?

Pani Zielińska zatrzymała go przy blasku świateł, które biły z dworca kolejki podziemnej. Poznał ją i przystanął,

– Dokąd? Przed siebie… Prosto przed siebie…

– Dobrze, a te paczki, które pan dźwiga? Pewnie prezenty! Dla kogo?

– Dla żony i dla córek…

Przestraszyła się pani Zielińska. Przecież wiedziała, że Bartkiewicz jest od dawna wdowcem, że żonę i dzieci stracił, bo zmarły wywiezione do Rosji. Zginęły w stepach kazachstańskich, tam, gdzie przepadł również mąż pani Zielińskiej i jej syn. To była rzecz znana, stwierdzona i całkiem pewna, a on mówi, że kupił te prezenty…

– Panie Kazimierzu, ja pana tak nie puszczę! Zaraz! Niech mi pan pozwoli mówić! Wezmę pana ze sobą na wilię…

– Nie! Nie chcę!

– Wezmę pana z sobą na wilię! Teraz ja mówię, nie pan! Pójdziemy nie do mnie, bo ja przecie dla samej siebie wilii nie robiłabym. Powtarzam, że pana nie puszczę! Pójdziemy do takiego domu, gdzie jest dużo dzieci! O, już dochodzi szósta! Śpieszmy się! Ulica Słowików, niedaleko stąd, drugi zakręt na lewo„Ulica Słowików, niedaleko stąd…” – czyli adres 50 Nightingale Lane SW12, pod którym siedzibę miało Towarzystwo Przyjaciół Dzieci i Młodzieży (TPDiM). Pani Zielińskiej nie należy utożsamiać („ja tam gotuję”) z założycielką i wieloletnią prezeską sierocińca, przedszkola, szkoły sobotniej i dwóch burs – Melanią Arciszewską (1906–1980), żoną Tomasza Arciszewskiego, polityka PPS, premiera rządu RP (1944–1947). Zaznaczmy, że Nowakowski napisał dla „Dziennika Polskiego” w Detroit także inny tekst o Domu przy Ulicy Słowików (12 lipca 1952 roku): „Temu kilka dni wybrałem się za Tamizę na ul. Słowików, którą Anglicy z właściwym sobie uporem nazywają po dawnemu «Nightingale Lane». Co gorsza Anglicy skarżą się, że w dwóch domach polskich przy ulicy Słowików dzieci i młodzież zachowują się hałaśliwie. Jakże mają zachowywać się dzieci i młodzież, zwłaszcza dzieci polskie i polska młodzież?” Spolszczona nazwa ulicy przyjęła się w szeregach emigracji, chociaż autorzy Polaków w Wielkiej Brytanii używają zamiennego terminu – „Aleja Słowika” (Tamże, s. 268). A może najwłaściwsza byłaby „ulica Słowikowa”?[13]. Ja tam gotuję, ale skoczyłam do siebie, żeby się jakoś ubrać. Wilia już gotowa. Biorę pana ze sobą. Niech pan nawet nie próbuje sprzeciwiać się!

Dał się poprowadzić, był posłuszny. Szli do Bursy imienia Polonii Detroickiej„Idą do Bursy imienia Polonii Detroickiej” – „Jeden z tych polskich domów […] ma nad bramą napis «Detroit House», bo też Detroiczanie polscy go ufundowali” – tłumaczył w 1952 roku Nowakowski u konkurencji – w londyńskiej gazecie. Kadził Polonusom: „Nasi rodacy zza oceanu mają strasznie miękkie serca, jeśli usłyszą słowa «dzieci polskie». Tylko tknąć i już płyną łzy i płyną dolary obfitą strugą”. Powtarza historię, jak jego felieton „chwycił, trafił do Detroiczan w samo ich miękkie serce. Urządzono piknik jeden i drugi w «Zielonym Gaju» nad jeziorem Michigan, były jakieś tańcówki, jakieś bazary, jakieś loterie i już w pierwszym miocie sypnęło się sporo grosza, mianowicie aż dziesięć tysięcy dolarów”. Wystarczyło na zakup domu: „Kupa forsy! Cała działalność detroicka dała pono trzydzieści tysięcy dolarów w ciągu ostatnich lat kilku”. Namawia do kontynuowania datków: „Oba domy są deficytowe, Anglicy nie chcą dopłacać do tego polskiego interesu” (Setny!…). W artykule napisanym w podobnym w duchu na amerykańskich łamach już bez niedomówień nazwie rzecz po imieniu: „Anglicy nie mają zamiaru dokładać do polskiego interesu, bo też w ich własnym interesie leży, by mali Polacy jak najprędzej stali się Anglikami” (Dom przy Ulicy Słowików…).[14]. Tam miało być jasno, wesoło, gwarno. Dużo dzieci, młodych dziewcząt. Ogromna choinka! Chór uczył się kolęd już od miesiąca. Na pierwsze danie zaplanowano barszcz z uszkami, na drugie ‒ smażonego karpia. Po polsku. I kapustę z grzybami. Ona sama ją robiła. Była także strucla z makiem, druga z orzechami…

– O, widzi pan te światła? To już ta bursa przy ulicy Słowików! Ładna nazwa, prawda? Co się z panem dzieje! Panic Kazimierzu, pan drży cały…

Prawda. Starszy bosman, Kazimierz Bartkiewicz, odznaczony Virtuti Militari i potrójnym Krzyżem Walecznych, człowiek zdrowy, obdarzony olbrzymią siłą, drżał. Na wargach czuł słony smak, jak gdyby łez. Ale dał się prowadzić spokojnie i posłusznie pani Zielińskiej, która nie znosiła oporu. Choć niezaproszony, był przecież jej gościem. Szkoda gadać! Ona go nie puści. Mowy nie ma!

– No, już jesteśmy. Przedstawię pana wszystkim, a siedzieć będzie pan koło mnie. Proszę zdjąć płaszcz i kapelusz! Paczki niech pan tu zostawi! Ostrożnie, bo jeszcze puści pan z rąk tę choinkę, a byłaby szkoda… Niech pan się przyczesze i poprawi krawatkę, bo się skrzywiła… O, jaki pan niezgrabny! Niech pan pozwoli, proszę mi dać grzebień… Zupełnie jak dziecko…

Pan Kazimierz dawał z sobą wszystko robić. Teraz był już w dużej sali, pełnej światła i gwaru. Trzymał w ręce opłatek i dzielił się nim z panią Zielińską, po czym siadł koło niej. Oczy miał zmrużone i w tych oczach dwoiło mu się wszystko. Tak, to była bursa dla dziewcząt. Obok siedziała pani Zielińska, która mówiła, że powinien brać się do barszczu, póki gorący. I że na pasterkę pojadą razem do kościoła polskiego przy Devonia Road„Na pasterkę pojadą razem do kościoła polskiego…” – leżąca przy 2 Devonia Road, London N1 w dzielnicy Islington świątynia, zakupiona została przez Polską Misję Katolicką od Swedenborgianów. W grudniu 1930 roku miało miejsce poświęcenie kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej i św. Kazimierza przez prymasa Polski Augusta kardynała Hlonda, w obecności arcybiskupa Westminsteru Francisa Bourne’a. „Tutaj mieści się faktyczne – i formalnie – centrum życia religijnego polskiej emigracji” – stwierdzali w 1961 roku Czaykowski i Sulik (Polacy w Wielkiej Brytanii…, s. 259). Choć bliżej zapewne na polską mszę mogli pani Zielińska i pan Bartkiewicz trafić w tej okolicy do St. Mary’s Catholic Church przy 8 Clapham Park Rd, London SW4., gdzie ks. Stanisław Cynar odprawiał nabożeństwa, zanim nie kupiono i nie poświęcono kościoła pw. Chrystusa Króla na Balham (1978). Ale być może w udostępnianym za opłatą kościele St. Mary’s nie odprawiano polskiej pasterki. Więcej informacji – zarówno o polskiej parafii w południowym Londynie, jak i o działalności oświatowej tamtejszych rodaków (w tym TPDiM) ‒ znajdzie Czytelnik w wydanej właśnie przez Instytut Pamięci Narodowej pracy: P. Chojnacki, Gmina. Życie powszednie na południu Polskiego Londynu (lata pięćdziesiąte–osiemdziesiąte XX wieku). Dzieje Gminy Polskiej Londyn-Południe, Kraków–Warszawa 2023.[15], ale na to jest jeszcze dużo czasu. Teraz musiał jeść! Koniecznie!

Coś zaczęło tajać w szerokiej piersi pana Kazimierza, stajało zaś zupełnie, stajało do reszty, gdy rozległa się pierwsza kolęda, Wśród nocnej ciszy… Dziewczęta stały przy rzęsiście oświetlonej choince, głosy ich były czyste, silne, dźwięczne, aż wibrowało powietrze. Drugą kolędę zaczęła solo najmniejsza z tego chóru, błękitnooka blondynka, śpiewając, raczej nucąc, prześliczną melodię i jeszcze piękniejsze słowa Lulajże, Jezuniu…„… rozległa się pierwsza kolęda…” – Tematowi polskich pieśni bożonarodzeniowych poświęci w 1952 roku odrębny artykuł: „Może, stojąc przed pytaniem «która najpiękniejsza», wyręczyć się Szopenem? Kto jak kto, ale on znał się na muzyce. W 1830 roku spędził święta Bożego Narodzenia w Wiedniu. Dobiegały do jego uszu echa strzałów powstania. Wtedy napisał scherzo H-mol [pisownia oryginalna – przyp. red.] i wplótł w nie motyw kolędy Lulajże, Jezuniu… Czy może ona najpiękniejsza? Nie wiem. Pochodzę z wyższych sfer, bo mój ojciec był góralem, dlatego też szczególnie miłuję tę kolędę, która zrodziła się może gdzieś na hali. Szaleje w niej i hula wicher, a tu Jezus płacze z zimna, bo Mu Matusia nie dała sukienki. Dlaczego nie dała? «Bo uboga była, nie ma kolebeczki ani poduszeczki, dziecina się kwili, Matusieńka lili, w nóżki zimno, żłóbek twardy, stajenka się chyli i Matusia truchleje, łzy serdeczne leje…»”. Naprawdę musiał lubić tę kolędę! Powiada: „Może to najbardziej rzewna i najbardziej wzruszająca ze wszystkich polskich kolęd-kołysanek?” (Która najpiękniejsza?…). Wymieni jeszcze kilka ulubionych pieśni, wśród nich W żłobie leży…, Anioł pasterzom mówił…, oczywiście – Bóg się rodzi oraz trzechsetletnich Pastyrzy, ale nie wzmiankuje akurat śpiewanej przez pensjonariuszkę „Detroit House” Wśród nocnej ciszy…[16].

– To Terenia! – szepnęła pani Zielińska. – Ojca i matkę straciła w Buchenwaldzie… Co się z panem dzieje, panie Kazimierzu? Na miłość boską!

Opanował się szybko. Terenia… Jasne włosy, oczy błękitne…

– Jużem się przelękła o pana… Może wody?

Podziękował, a pani Zielińska mówiła dalej o owej Tereni. Że chce ją koniecznie adoptować, ale na to trzeba jeszcze zaczekać i mieć jakieś podstawy finansowe, gdyż na razie Terenia musi być w bursie… Dobre, bardzo dobre dziecko! Już nauczyła się doskonale po angielsku…

– Terenia? – spytał pan Kazimierz. – A jest może między tymi dziećmi jakaś Zosia i Krzysia?

Dowiedziawszy się, że są, pan Kazimierz pomyślał sobie, że dobrze zrobił, nie przyszedłszy z pustymi rękami. Jedwabny szalik i paciorki na szyję dostanie pani Zielińska, a resztę podzieli między Krzysię, Zosię i Terenię, którą pani Zielińska chce adoptować… Tylko, hm, pani Zielińska jest wdową i nie ma odpowiednich podstaw finansowych…

– O czym pan myśli? Budzę pana, bo pan się tak zadumał…

– O czym? Hm, powiem pani w drodze, jak będziemy szli na pasterkę… Dobrze pani zrobiła, przyprowadziwszy mnie tutaj… Jestem jakby w… Polsce!

– Wiedziałam, co robię.

Dwie godziny później pani Zielińska, otulona jedwabnym szalikiem, słuchała z uwagą pewnych projektów, które przedstawiał rzeczowo pan Kazimierz Bartkiewicz. Dotyczyły one sprawy adoptowania małej Tereni, co wymagało koniecznie, by sytuacja życiowa pani Zielińskiej stanęła na silnym fundamencie…

Zatopieni w rozmowie, szli przez ulicę Słowików.

 

Pierwodruk w „Dzienniku Polskim” („Polish Daily News”), Detroit, 24 grudnia 1949 roku.

We wszystkich cytowanych we wprowadzeniu dokumentach i artykułach oraz w prezentowanym opowiadaniu pisownia została uwspółcześniona według panujących dziś zasad. Redakcja dokonała także gdzieniegdzie lekkiego uwspółcześnienia składni. 

Mimo dołożenia wszelkich starań nie udało się ustalić spadkobiercy praw do tekstu.
W razie rozpoznania właściciela praw autorskich prosimy o kontakt z redakcją.

 
Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zygmunt Nowakowski, Ulica Słowików, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...