Dzień skrzydlaty
Rozwidniły się w słońcu dwie otchłanie – dwa światy, –
Myśmy byli – w obydwu… A dzień nastał skrzydlaty.
Nikt nie umarł w dniu owym, – nie zataił się w cieniu…
I pamiętam, żem myślał o najdalszym strumieniu.
Nie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe słowa.
A on – zjawił się nagle… Zaszumiała dąbrowa.
Taki – drobny i nikły… I miał – ciernie na skroni.
I uklękliśmy razem – w pierwszej z brzegu ustroni.
W pierwszej z brzegu ustroni, – w pierwszej kwiatów powodzi.
I zdziwiło nas bardzo, że tak biednie przychodzi.
Ubożeliśmy chętnie – my i nasze zdziwienie…
A on – patrzał i patrzał… Cudaczniało istnienie…
Zrozumieliśmy wszystko! – I że właśnie tak trzeba!
I że można – bez szczęścia… I że można – bez nieba…
Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru kochania.
A to była – odpowiedź, i nie było – pytania.
I już odtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie,
A świat znów się stał – światem… I czas płynął po niebie.
I chwyciłaś źdźbło czasu, by potrzymać je – w dłoni,
A on – patrzał i patrzał… I miał – ciernie na skroni.