Nowy Napis Co Tydzień #037 / „Śmierć” krytyki literackiej, czyli życie bez reguł
Słowo i pojęcie „krytyka” weszło do polszczyzny z języka greckiego przez łacinę: ‘kritikos’ i ‘kritike’ znaczy „rozsądzający”. ‘Krytykować’ więc, to tyle co rozsądzać, brać pod uwagę reguły i wartości czytelne dla krytyka i jego odbiorcy. Toteż od krytyka – krytyka literackiego – oczekujemy rozsądzenia, czy konkretne dzieło literackie jest dobre czy złe. Owo rozsądzenie decyduje o losach utworu, o jego karierze czytelniczej lub jej fiasku.
Sprawy jednak nie mają się tak prosto, ponieważ dobre recenzje mogą wywołać chęć przeczytania książki lub mogą przejść niezauważone. Zdarza się, że książki, które nie mają dobrych recenzji są czytane, a przynajmniej kupowane. Niedawno Joanna Chmielewska, autorka poczytnej prozy kryminalnej, stwierdziła, że jej książkom nie potrzeba reklamy i marketingu, gdyż sprzedają się bez jakiejkolwiek „dźwigni handlu”. Wydaje się, że niekonieczne jest istnienie wspólnych reguł i wartości. To jednak tylko pozornie właściwa diagnoza.
Nie chciałbym mówić o krytyce literackiej jako o trybiku w maszynerii marketingowej. Reklama książki sprowadza się często do manipulacji, gry pozorów (gra pozorów natomiast, choćby była prowadzona w dobrej wierze, nie może być niczym pozytywnym), działania „efekciarskiego”. Śmiem twierdzić, że medialną reklamę książki literackiej uprawiają nierzadko swego rodzaju konferansjerzy, którzy zapoznali się z książką powierzchownie, nie przeczytali jej, nie wysilili się, aby ją zrozumieć. Konferansjer przecież błyskawicznie, niedługo przed wejściem na estradę, zapoznaje się z punktami programu i zapowiada rozbawionej widowni wejście kolejnego „artysty” z miną znawcy głęboko wtajemniczonego w jego sztukę i proces twórczy. Trudno więc się dziwić, że w mediach to konferansjerzy mówią o zjawiskach kulturalno-artystycznych.
Sposób mówienia o kulturze, a w tym o literaturze, opanowało konferansjerstwo. Przeczytanie książki zajmuje dużo czasu, który pędzi bez opamiętania. A krytyk literacki jako szanujący się, wnikliwy czytelnik nie wydaje opinii gołosłownych, niesprawdzonych przez siebie. Nasza epoka, która popadła w niemal całkowite uzależnienie od mediów, warunkuje – chcąc nie chcąc – śmierć krytyki literackiej.
Zmieniają się technologie, nośniki tekstu, możliwości jego rozpowszechniania, ale nie zmienia się sytuacja zasadnicza: do czytania niezmiennie potrzebne są oczy, zdolność do skupienia uwagi na tekście, przeżywania go i myślenia o nim. Krytyk literacki jest właściwie wybijającym się czytelnikiem, nie wystarcza mu przeczytanie, pragnie jeszcze podzielić się z innymi czytelnikami wrażeniem, jakie wywarła na nim lektura danej powieści lub zbioru wierszy. Krytyk literacki jest kimś, kto adresuje swój tekst do innych czytelników. Jego tekst powinien być zapisem prawdy o doświadczeniu, jakim było zapoznanie się z ujętym w artystyczną formę światem poety czy powieściopisarza. Doświadczenie czytelnicze nie ogranicza się do subiektywnych doznań. Jest fundamentem, na którym krytyk buduje diagnozy i oceny wykraczające poza treściową i artystyczną dosłowność literatury. Utwór odsyła przecież poza siebie, jest potencją sensów i znaczeń, które rozwijają w czytającym człowieku wyższe zdolności uczuciowe, moralne, intelektualne.
W epoce, w której najważniejsze jest, aby było łatwo, szybko, tanio i masowo, krytyka literacka jest zbędna. Usuwanie krytyki literackiej powoduje jednak przekształcanie się życia kulturalnego i literackiego w grę pozorów. Relatywizacja wszystkiego – którą sankcjonuje nie tylko obojętny moralnie postmodernizm, ale też demokracja jako taka – prowadzi do uwiądu wszelkich autorytetów. Sądzi się nawet, że dążenie do bycia autorytetem jest podejrzane. Tak samo jest podejrzany ktoś, kto kreuje jakiś autorytet. A przecież rozsądzanie, wartościowanie nie może się obyć bez uznania jakiegoś lub czyjegoś autorytetu. Autorytet mylony jest z autorytarnością, arbitralnością, uzurpacją, nieżyciową i nieludzką sztywnością sądów oraz przekonań. Autorytet natomiast jest nie tyle figurą nieomylności, niewzruszoności poglądów, ile emanacją niezakłamanej wiary w wartości takie jak prawda, piękno, dobro. Lęk przed autorytetem wynikać może z lęku przed utratą siebie, przed zawłaszczeniem mojej osoby przez kogoś innego; lęku przed tym, że ktoś wmanipuluje mnie w złą sprawę. Lęk przed autorytetem bierze się również z lęku przed śmiesznością, gdyż współcześnie uważa się za śmieszne osoby lub instytucje, które deklarują wiarę w wartości. Lęk jest zasadny w tym sensie, że owi głośno wierzący żyją w publicznej niezgodzie z tym, co głoszą. Odrzuca się autorytet, aby unieważnić jakieś reguły, trwałe punkty odniesienia. Trwająca w 2004 roku „gombrowiczowiada” chce udowodnić, że pożegnanie się z autorytetem jest konieczne, jest jedynie słusznym posunięciem. A przecież Gombrowicz czytany bez kontekstu autorytetów, jakie na niego oddziaływały, staje się niezrozumiały i niepoczytalny.
Krytyka literacka, jak i w ogóle kultura, czyli przestrzeń przede wszystkim wewnętrznej, duchowej działalności człowieka, potrzebuje autorytetu i autorytetów. Bez nich „wolność” jest zaledwie „dowolnością”. Krytyka literacka jest bowiem sferą rozsądzania, sztuką wyboru, sposobem reprezentowania cudzego wysiłku intelektualnego, przejawem potęgi smaku. Krytyce literackiej trudno być sobą w okresie królowania potęgi niesmaku. Potęga niesmaku rozpościera się na życie prywatne, intymne, społeczne i polityczne, a co najgorsze: na literaturę piękną i sztuki piękne. „Niesmaczność” stała się celem samym w sobie tylko pozornie. Niejako estetycznie sankcjonuje bowiem nieprzyzwoitość, a jest „listkiem figowym” lenistwa i gnuśności. Nie dziwię się więc, że w audycji radiowej Wiersze z gazet i czasopism, która zdaje się być przyczółkiem ginącej sprawy, Wacław Tkaczuk ogłasza na antenie utwory liryczne „(nie)skończenie piękne”.
Role krytyka literackiego niejako sprowadzają się do jednej podstawowej, mianowicie do tej, która polega na tworzeniu i upowszechnianiu opinii o dziełach literackich. Jakie to proste! A jednak nie, gdyż we współczesnej Polsce nie ma niczego, co reguluje życie literackie. Czy życie zwane literackim współcześnie w ogóle istnieje, czy coś takiego funkcjonuje? Imponująca jest liczba czasopism literackich i książek, ale ta zadrukowana masa płynie przez Polskę jakby sama dla siebie, jakby nikogo to nie obchodziło, jakby literatura była czymś, co może jest zbędne, bo nie daje możliwości do organizowania spektakularnych imprez (chyba że jest to na przykład uroczystość wręczania Nagrody Literackiej „Nike”).
Literatura i krytyka literacka utraciły w naszym kraju znaczenie polityczne, które było wielkie w czasie PRL. Nieporozumieniem jest przekonanie, że rynek określa literaturę, a co za tym idzie – i krytykę literacką. Pozarynkowe regulacje życia literackiego muszą być sformułowane i wdrożone, aby uniknąć bezwładu i rosnącego poczucia dezorientacji zarówno w świecie literatury, jak i kultury w ogóle. Bez wspomnianych regulacji rozrasta się amatorstwo i amatorszczyzna, przypadkowość ocen i rankingów. Konstytucyjny obowiązek państwa, które powinno być mecenasem kultury, jest realizowany na zasadzie podziału budżetu, zasilania instytucji i przekazywania datków dla wybranych autorów, artystów, organizatorów.
Ale co czynią osoby w instytucjach państwowych, aby uregulować życie literackie? W Polsce nie ma ani jednego tygodnika literacko-społecznego. Nikt nie pracuje nad powiększeniem liczby nagród literackich (we Włoszech przyznaje się ich około pięciuset, a w Polsce zaledwie czterdzieści i już słyszę, że jest ich za dużo). Nikt sensownie nie propaguje czytelnictwa – akcja Czytajmy dzieciom była i jest mydleniem oczu.
Literatura i krytyka literacka krążą w zamkniętych obiegach. Paradoksalnie wielość czasopism wydawanych w suwerennej Polsce sprzyja powstawaniu nisz literackich i utrwala je. Brakuje wymiany, sporów, dyskusji, zadawania pytań zasadniczych. W naszym kraju literatura jest kwiatkiem do kożucha. Ogarnia mnie zdumienie i przerażenie: w granicach RP i poza nimi żyje kilkadziesiąt milionów ludzi władających polską mową, a dobra książka w języku polskim z ogromnym trudem znajduje nabywcę nawet w nakładzie kilkutysięcznym. Jak my to robimy? W takich okolicznościach pojawia się zazwyczaj ktoś, kto porównuje: gdzie indziej pod tym względem nie jest lepiej. Niepoparte głębszym rozeznaniem usprawiedliwianie siebie i sytuacji jest aktem nihilistycznym.
Kiedyś Leszek Szaruga obliczył, że gdyby tylko określona liczba polonistów i studentów polonistyki kupowała regularnie czasopisma literackie, nie byłoby problemu dotacji. Polacy, nie chcąc uczestniczyć w kulturze, na przykład w życiu literackim, ujawniają skłonność do samozatraty, zdają się być pozbawieni instynktu samoocalenia. Powinniśmy wbić sobie do głów raz na zawsze, że cywilizowany świat, do którego pragniemy należeć, dąży do zmian, ekspansji, uzyskania wpływów poprzez kulturę. A my?
Krytyka literacka jest mówieniem o literaturze adresowanym do publiczności literackiej. Współczesny krytyk wypowiada się raczej w sali, w której zamiast odbiorców stoją puste krzesła. Zbiera żniwo polski zabobon streszczający się w słowach „jakoś to będzie”, „ktoś musi zrobić z tym porządek”, „nie jest tak źle”, „muszę być optymistą”. Samo jednak nic się nie zrobi. Życiu literackiemu w Polsce potrzebne są regulacje, które ustali i wdroży państwo. Infantylna wiara, że literatura i jej obieg wynikają z pasji szalonych i pracoholicznych społeczników, powinna odejść do lamusa jak najprędzej. Krytyk literacki, aby rozsądzać literaturę, powinien znać jej reguły. Żeby polska kultura się rozwijała, państwo powinno ustalić i uprawomocnić reguły jej funkcjonowania. Życie bez reguł jest życiem na niby. Wolność bez reguł jest pojęciem pustym.