Brzeg
Wycieraczki ruszają się jak odnóża
wielkiego owada zwisającego z dachu.
Przypomina mi to, jak skwaszony wnosiłem
torbę pomarańczy na szczyt drewnianej wieży,
podczas gdy największe państwa świata
cuchnęły gównem. Miesiące rozciągają się w lata.
Marzenia ulegają ogólnym tendencjom, rozbiła się
moja ciotka nad brzegiem oceanu, mój wujek dostał zawału
nad brzegiem oceanu. Magia chwili.
Tańczy długa chwila, gdy gruba kobieta i sikhijski sprzątacz
idą w jednym tempie. Miły uśmiech potrafi rozświetlić serce,
potrafi zatłuc na śmierć. Siedzę w pewnych miejscach
jak romantyczny poeta na szczycie góry:
spocony i zdyszany, ze sklejonymi włosami, w nogach
czuję pulsujący ciężar, myślę tylko o tym, jaką zjeść kanapkę:
z serem czy z salami.
Myślę, że moja matka czuje wrzeciona kosmosu.
Myślę tak wtedy, gdy się nie wyśpię
albo gdy mam ciężko z innego powodu.
Pociesza mnie to, że mój ojciec upuścił nieco
swój obraz. Zabrała go policja, bo zabił.
Ufam mojej siostrze, która bez myślenia
wsiadłaby za stery wielkiej karaweli.
Cieszy mnie, że moi przyjaciele nie boją się smrodu i zgnilizny,
a moje przyjaciółki raźnie idą tam, gdzie chcą.
Wszyscy idą w stronę wielkiej łuny sygnału wi-fi,
a wtedy ja śpiewam im taką piosenkę:
Kiedy nie mam wi-fi, jestem beztalenciem,
Kiedy nie mam wi-fi, odbijam piłeczkę, etc., etc…