Nowy Napis Co Tydzień #048 / Stopniowanie świata. Ars poetica
Wszystko zaczyna się od poezji, bierze z niej swój początek. Poezja to zapalony lont. Poezja to cienka linia usypana z prochu, do której przyłożono żagiew. (Z tego prochu można również usypać krąg wokół siebie). Kiedy płomień kończy swoją drogę, następuje eksplozja (lub implozja – w zależności od tego, z jakiej perspektywy patrzymy), a po nim cisza, cisza, cisza.
W moim przypadku z tej ciszy wyłoniły się kolejne literackie odrośle, których chwytałem się czasem rozpaczliwie, a czasem z chłodnym spokojem. Przekład, dramat, proza, a ostatnio malarstwo. Równocześnie wciąż nie przestaję pisać wierszy. Bez względu na to, jak bardzo zajmują mnie inne formy, poezja wciąż stanowi główne paliwo tworzenia jako takiego. Paliwo żarłoczne i bezlitosne, które wciąż wymaga nowych materii do strawienia.
Przekładem zająłem się ze względu na Ukrainę i Rosję – kraje, z którymi jestem związany nie tylko studiami ukrainistycznymi, lecz także literackimi przyjaźniami, wspomnieniami z podróży, a wreszcie językami, jakie poszerzyły moje wyobrażenie o Słowie.
Swoje wschodnie peregrynacje rozpocząłem w wyjątkowym momencie, kiedy Ukrainę ogarnął rewolucyjny szał. Majdan, któremu kibicowałem z zapałem neofity, związał mnie jeszcze mocniej z naszym wschodnim sąsiadem. W tamtym okresie rozpoczęła się również moja rewizja przekonań i poglądów o „kresach wschodnich” – o samej Ukrainie oraz o Rosji. Otwarcie na Wschód zwany Ukrainą pozwoliło mi zobaczyć w zupełnie innym świetle swój własny kraj, a także Rosję, która wciąż niestety posiada monopol na reprezentowanie Wschodu.
Literackie przyjaźnie zaowocowały naturalnie przekładami współczesnej ukraińskiej poezji, zarówno tej pisanej po ukraińsku, jak i po rosyjsku. Jej język z całą pewnością odcisnął piętno na moim własnym, poetyckim stylu. Z kolei rosyjska literatura wpłynęła na moją prozę – mam tu na myśli przede wszystkim Władimira Sorokina, naczelnego dekonstruktora rosyjskich dyskursów.
Kiedyś spotkałem się z opinią, wyrażoną przez zaprzyjaźnionych, ukraińskich twórców, że w rzeczywistości istnieją dwa rodzaje postmodernizmu w prozie – zachodni oraz rosyjski. Rozróżnienia takiego próżno szukać w tekstach krytycznoliterackich, jednak moim zdaniem jest ono jak najbardziej zasadne. Różnica pomiędzy tymi dwoma postmodernizmami wynika z zupełnie odmiennych doświadczeń historycznych. Postmodernizm rosyjski wyrastał w cieniu totalitarnego systemu, z którego praktykami nie mogą się równać nawet najbardziej patologiczne zjawiska zachodniego kapitalizmu. To doświadczenie sprawiło, że rosyjscy pisarze stworzyli jedną z najbardziej mrocznych, opresyjnych i zwyczajnie przerażających wizji postmodernistycznego świata. (Pod tym względem mogą z nimi konkurować tylko węgierscy pisarze z László Krasznahorkaiem na czele). W porównaniu z rosyjskim wiele utworów spod znaku „zachodniego” postmodernizmu wydaje się być pozbawionymi ciężaru igraszkami. Zdecydowanie bliżej mi do „rosyjskiego ciężaru” niż do „zachodniej lekkości”, choć w swojej twórczości dostrzegam wpływy jednego i drugiego bieguna.
*
Kilka lat temu zainteresowałem się dramatem, bo uznałem, że to najlepszy sposób na badanie granic języka, ich rozszerzanie, a także obmacywanie jego pęknięć i złogów. Dramaturgia interesuje mnie przede wszystkim jako laboratorium języka, mniej jako najbardziej uspołeczniona ze sztuk i rodzaj widowiska.
Prozę zacząłem pisać na samym końcu, mając doświadczenie z poezją, przekładem oraz dramatem. W pewnym momencie poezja stała się zbyt ciasna, zbyt lekka, zbyt ulotna. Pojawiła się u mnie potrzeba rozszerzenia formy, która obejmowałaby sobą zarówno poezję (pod postacią specyficznej poetyckości prozy), dramat z jego rozbuchanymi dialogami, jak i przekład – a zatem obejmowałaby doświadczenie językowe wzbogacające mój własny, literacki język. Wszystkie te elementy znalazły swoje odbicie w mojej powieści Podzwonne dla Instytutu, którą żartobliwie określam mianem „lingwistycznej antyutopii”.
Zanim jednak powstało Podzwonne, napisałem kilka innych krótkich próz utrzymanych w zupełnie odmiennych stylistycznie rejestrach. W pewnym sensie mechanizm ich powstawania więcej miał wspólnego z pisaniem wierszy niż prozy. Podobnie jak w przypadku poezji najważniejszy był impuls, który wymagał odnotowania. To właśnie wokół tego impulsu – indukowanego przez konkretny obraz lub zaledwie powidok obrazu, wspomnienie, czy też pierwsze zdanie, które się pomyślało – wyrastało opowiadanie.
Również Podzwonne zaczęło się od poetyckiego w swojej naturze impulsu, jednak struktura krótkiego w zamierzeniu opowiadania rozrosła się, przestała być jedynie szkicem, narracją praktycznie pozbawioną akcji – tak jak to miało miejsce w przypadku wcześniejszych opowiadań – a stała się pełnoprawnym światem. Światem, którego zupełnie się nie spodziewałem, gdyż nigdy nie zamierzałem napisać powieści na tyle oderwanej od własnych emocji i wewnętrznych dialogów. Po skończeniu pisania nie pozostawało mi jednak nic innego, jak przyjąć do wiadomości, że moja pierwsza duża forma jest antyutopią.
*
Malarstwo to dla mnie sposób, by odpocząć od słowa, od wszelkich językowych struktur, od ich logiki i systemowości, jaka uwidacznia się nawet w najbardziej eksperymentalnych, z pozoru pozbawionych spójnej struktury, utworach. „Robienie prac” – jak często nazywam proces malowania, to możliwość wypowiadania się poprzez zupełnie inne medium. Słowa zawsze tworzą system, natomiast malarstwo daje możliwość wyjścia poza wszelkie formy logicznego wywodu. W przeciwieństwie do literatury, żywiącej się intertekstualnością, jest ono samowystarczalne.
Tworzę przede wszystkim abstrakcje. Rzadko używam pędzli oraz klasycznych malarskich narzędzi. Wierny założeniom action painting wylewam farbę na płótno prosto z puszki, ulegając wypadkowej przypadku (sic!) i cielesnej ekspresji. To nie ja maluję, ale moje ciało uwolnione od wszelkich racjonalnych form wypowiedzi. Jest tylko ruch i jego odbicie na płótnie.
Rzadko planuję czy też szkicuję nowy obraz. Jeśli już, to mój „szkic” stanowi ledwie widoczny zarys. Często praca wymyka się z tych niewyraźnych ram i staje w opozycji do początkowych założeń – tak samo jak z pisaniem poezji i prozy. To, co z początku ma być jedynie krótką impresją, opowiadaniem, rozrasta się niespodziewanie w dużą formę, zaczyna żyć własnym, dzikim życiem, które autor – niczym skryba – może jedynie zarejestrować za pomocą słów.
Zanim zacząłem pisać prozę, a przede wszystkim stwarzać bohaterów, trudno było mi uwierzyć w tą niezależność literackiego świata, w to, że w pewnym momencie pisania „bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem”. Przekonałem się jednak, że jest to możliwe, a nawet konieczne, by stworzyć sugestywny świat. Tworząc daną postać, mogłem nadać jej pewne wyjściowe cechy i atrybuty, a potem tylko patrzeć, jak realizują się one w ciele tekstu i owo patrzenie rejestrować. Nic więcej.
Często odnoszę wrażenie, iż pisanie jest jak wchodzenie po ginących w ciemności schodach. Nie widzimy kolejnych stopni, jednak za każdym razem, gdy podnosimy nogę, by zrobić kolejny krok, następny stopień materializuje się pod nami. I jest to prawdziwy, wciąż powtarzający się cud.
Piszę po to, by przebyć jak najwięcej schodów. Podczas swojej wspinaczki czasem tracę równowagę, a czasem pewnie stawiam kolejny krok. Zdarza mi się też przystanąć dłużej na jednym ze stopni. Wtedy zmienia się on w brzeg morza albo chodnik w chłodnym, industrialnym mieście, gdzieś na Wschodzie Wschodów. Niekiedy waham się wykonać kolejny krok, a czasem przeskakuję po kilka stopni naraz.
Nie wiem, dokąd prowadzą te schody – w górę, czy w dół – ani czy w odpowiedni sposób po nich stąpam. Być może mój ruch jest jedynie iluzją, symulacją przemieszczania się, a być może prowadzi we wszystkie strony jednocześnie. Możliwe też, że istnieje niezależnie od tych, którzy się w niego włączają. Jakie w takim razie jest ich zadanie, ich misja? Opisać swój odcinek. Dać mu najgłębszy z możliwych wyraz, a równocześnie nie dać się mu pożreć. Określić jego granice, zobaczyć paradoksy, sprzeczności. Powoli stopniować świat.
Wciąż i wciąż przebywać drogę od powidoku aż do czystego obrazu, a potem – po chwili pozornego oświecenia lub zaciemnienia – wyruszać z powrotem na dno oka. I tak do ostatniego mrugnięcia. Ironicznego lub nie.
Powieść Bartosz Popadiaka Podzwonne dla Instytutu do zakupienia w naszym e-sklepie, także w formie e-booka.