Nowy Napis Co Tydzień #056 / Wszystko jest czekaniem
Po powieść Julii Fiedorczuk, autorki nominowanej do Nagrody Literackiej Nike, sięgnęłam stęskniona za słońcem, którego codzienna wędrówka po nieboskłonie od dawna mnie fascynuje. Kiedy byłam mała, a okres mojego dzieciństwa przypadł na czasy świetności papierowych pamiętników, koleżanka ze szkolnej ławki życzyła mi „odwagi wschodzącego słońca, które mimo nędzy i ogromu zła tego świata, dzień pod dniu przemierza całe niebo, by obdarzać nas blaskiem i ciepłem swych promieni”. Przypominam sobie jej słowa, ilekroć patrzę w tę kulę ognia, która – gdyby chciała – mogłaby nas wszystkich unicestwić, i czuję bijące od niej ciepło. W takich chwilach myślę sobie, że człowiek – najczęściej zupełnie nieświadomie – pokonuje bardzo podobną drogę, wschodzi i zachodzi za swoim własnym horyzontem. Drogę, która ostatecznie prowadzi do miejsca, z którego się wyruszyło, ale właśnie dlatego warta jest przebycia, a każde jej rozpoczynanie jest bodaj największym aktem heroizmu, na jaki nas stać.
*
W książce Pod słońcem, jednej z najnowszych propozycji Wydawnictwa Literackiego, ku mojemu zaskoczeniu znalazłam wszystko to, co kryje się w moim osobistym – być może dziecinnie uproszczonym – pojmowaniu słońca: czas, którego zabrakło, mnóstwo prześwietlonych wspomnień i nieodparte wrażenie, że skądś to znam. A muszę przyznać, że nie oczekiwałam zbyt wiele. „Pod słońcem Podlasia, między Narwią a Bugiem, trudzili się, kochali, poszukiwali własnej drogi, widzieli cierpienie i śmierć” – przeczytałam na tylnej okładce i z góry założyłam, że ja, dziewczyna z południa Polski, która wojnę pamięta jedynie z zachodzących coraz gęstszą mgłą opowieści dziadków, w ogóle się w tej rzeczywistości nie odnajdę, że przejdę nad światem przedstawionym, jak przechodzi się do codzienności, czekając tylko, by znów postawić obie stopy na jedynej ziemi, jaką znam. A teraz, po kilku wieczorach spędzonych z książką, jeszcze nie w pełni przebudzona z letargu, w jaki mnie ona wprawiła, jestem niemalże pewna, że wszędzie dookoła – jak okiem sięgnąć – Bug łączy się z Narwią, i jeśli mnie pamięć nie myli, a z pamięcią nigdy nie wiadomo, przeżyłam już niejedną wojnę. Bo wojna, która miała być tylko tłem powieści Julii Fiedorczuk, a stała się jej bezimiennym bohaterem, „nie skończyła się dziewiątego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, jak uczyli w szkołach”. I wcale nieprawda, że następna będzie dla nas łaskawsza od poprzedniej. Zresztą „o tym też już chyba wtedy wiedziałam, chociaż nie wiedziałam, że wiem”.
*
Książka, o której piszę, przypomniała mi, że „pula zdarzeń jest dla wszystkich jedna i wszyscy z tej puli losują”, zupełnie tak, jakbyśmy uciekając przed wspólnym przeznaczeniem, wkładali rękę do wnętrza tego samego kapelusza, zerkając przez ramię na lepszych i gorszych od siebie, nie wiedząc jeszcze, „że każdy musi w końcu przejść przez to samo”, choć dla każdego wojna zaczyna się i kończy gdzie indziej. Bo „TO” wydarzyło się w życiu każdego z nas, przecinając ten świat na „zanim” i „potem”, na „wszystko” i „nic”. Za pomocą barwnych, choć nie przerysowanych metafor, mieszając przy tym fakty z fikcją literacką, autorka opisuje paradoks ludzkich losów. Losów, w których nic nie jest tak, jak być powinno. Cokolwiek przydarza się bohaterom powieści, od miłości po śmierć, dzieje się albo za wcześnie, albo za późno. Trwa albo za długo, albo zdecydowanie za krótko. A jednocześnie – i tego przekazu nie wolno czytelnikowi przeoczyć – lepiej być nie mogło, bo życie jest niezaprzeczalnie najlepszym, co nas spotkało.
*
Wszystkie opisane w powieści historie – lub raczej to, co z nich zostaje – dzieją się pod jednym słońcem. Słońcem, które nie wie, bo nie może wiedzieć, że jest świadkiem czegokolwiek. Słońcem, które każdego dnia przygląda się naszej pod nim krzątaninie i na widok blisko ośmiu miliardów ludzi, którym się wydaje, że wiedzą, co robią – niewzruszenie milczy. Słońcem, które wzbudza jednocześnie strach i pragnienie. Jest – nie przymierzając – symbolem szczęścia, a sięganiu po szczęście zawsze towarzyszy lęk. Gdyby tak dotknąć nieba i wykorzystując chwilę Bożej nieuwagi, zerwać to słońce i włożyć je sobie do ust. Poczuć, jak jego blask wlewa się do środka i wypełnia nas po brzegi. Wtedy dopiero, jak fantazjuje Saszka – bodaj jedyny bohater książki, któremu moglibyśmy pozazdrościć – człowiek „najadłby się do syta i już nigdy, przenigdy nie skręcałby się z głodu”, za niczym już więcej nie tęsknił. Słońcem, pod którym rodzimy się, jesteśmy i umieramy. Bezustannie, pod dyktando słonecznego boga, uczymy się naszej roli, „tej, która nie wystarczy”. Zataczamy żałosne ósemki, depcząc po własnych śladach. Na tym w istocie – zdaje się przekonywać autorka – polega całe ludzkie życie: „na powtarzaniu w kółko tych samych czynności”. I kiedy jutro Zofia – Zosieńka, „Szalona” – zakuta w płaszcz pójdzie do pracy, my pójdziemy razem z nią. „Codziennie to samo. To samo i to samo”. I żadne słońce nas od tego nie wybawi.
*
Pod słońcem to także opowieść o sztuce opowiadania. „Życie jest opowieścią” – postulował Gabriel García Márquez, a Julia Fiedorczuk rozwija ów wątek, nadając mu wymiar jednostkowy, a przy tym jakby jeszcze bardziej ogólnoludzki. Żyjemy, a więc dzień za dniem snujemy naszą opowieść zwaną życiem, choć w głębi duszy czujemy, że ta historia – mimo usilnych starań, by nadać jej sens – nie wydarzyła się naprawdę. A jednak, lekceważąc podszepty zdrowego rozsądku, opowiadamy o sobie od początku do końca. Jak ten głupi Saszka, co tylko tańczyć umiał i „tak siebie opowiadał światu”. Opowiadamy, bo doskonale wiemy, że najdłużej żyjemy w pamięci innych, tak bardzo zależni od tego, czym się komuś wydawało, że jesteśmy. Lubimy przy tym wymyślać, przeinaczać, zniekształcać, i choć w rezultacie tych zabiegów upiększamy nasze opowieści, to „nie tak, żeby kłamać, tylko żeby było raźniej”. Co by się bowiem stało, gdyby człowiek nie wymyślał? Na to pytanie autorka powieści odpowiada słowami Miszy: „Wtedy byłaby tylko sama prawda”. A prawda jest nieznośna.
*
Analizując plątaninę zdarzeń opisanych w książce, uświadamiam sobie, że wszystko, co jest, to strzępki zaledwie, a życie jest czekaniem. Czekaniu zaś zawsze towarzyszy jakaś utopijna wizja. Józek, na przykład, wierzy, że „kiedy znikną granice pomiędzy krajami, wtedy dopiero skończą się wojny”. Zosia marzy, by spotkać się z ukochanym, którego wojna – ta sama, a przecież zupełnie inna – zdążyła jej odebrać. I choć inni przestrzegają naiwną dziewczynę, że „nie wolno wypuszczać duszy poza mądrze wymyślone ramy zwykłego ludzkiego myślenia i życia”, bo w najlepszym wypadku grozi to szaleństwem, ona nie przestaje czekać. To nasze czekanie – każdego na coś innego, czyli na Bóg wie co – to wątła konstrukcja, która prędzej czy później musi się ugiąć pod ciężarem rzeczywistości. Żadnemu z bohaterów książki nie udaje się sprawić, żeby nie runęła, żeby nie przegrała z jawą, która – jak pisała Wisława Szymborska – „otwiera się sama i nie daje się domknąć”, a co gorsza „nie ma od niej ucieczki”.
Pod słońcem jest przestrogą przed ślepym czekaniem. Cokolwiek pragniemy zrobić, cokolwiek powiedzieć, kiedy przyjdzie czas, przestaje mieć znaczenie, jeśli przesłania nam to, czym jesteśmy teraz. Dlatego tak ważne jest, abyśmy umieli dostrzegać cuda codzienności, potrafili się dziwić – niczym uczniowie pana Franciszka, tego, który rzeźbił z piorunów – że one się jednak dzieją, i to na naszych oczach. Że musi być tak, jak jest. Dopiero z drugiej strony, na odwrocie życia – tam, gdzie wszystko będzie inaczej, a więc tak, jak być powinno – na świecie zapanuje pokój, a zmarli do nas powrócą. O ile doczekamy.
*
Dużą rolę w powieści Julii Fiedorczuk odgrywa pamięć. Jej strumienie przecinają ziemie Podlasia, mieszają z mułem najpilniej strzeżone tajemnice, a później – jak gdyby nigdy nic – odprowadzają je do rzek. Wylewają sporadycznie i tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy. To one decydują, co i kiedy wyrzucić z pamięci. Woda – pełniąca w powieści rolę zwierciadła, w którym odbijają się losy bohaterów – pamięta wszystko, każdy najdrobniejszy szczegół. Jest także oddaną wspólniczką słońca, któremu pozwala się w sobie przeglądać, nie oczekując niczego w zamian. Ludzie chodzą nad wodę, by tam wyznawać miłość, snuć plany na przyszłość albo poprzysięgać zemstę. Tak powstaje pamięć o ludziach, tak ludzie chronią się przed zapomnieniem. „Pamięć jest dziwna” – pisze autorka i każe nam się zmierzyć z tym stwierdzeniem wielokrotnie, przy czym za każdym razem pojawia się ono jakby znienacka i swoją oczywistością zaskakuje zarówno czytelnika, jak i samych bohaterów.
Ich życie, podobnie jak życie każdego z nas, utkane jest ze wspomnień. Dobrych i złych, jedynych i niepowtarzalnych, ale i takich, które chciałoby się wymazać albo przynajmniej zepchnąć w jakiś zakątek umysłu. Ale zapomnieć się nie da. Można tylko udawać, że się nie pamięta, bo kiedy „raz się coś zobaczyło, nie można już tego odzobaczyć”. Pamięć to wielkie przekleństwo ludzkości. Kara za grzech pierworodny. Rodzimy się po to, żeby pamiętać. Właśnie dlatego śmierć pozwala poczuć ulgę, kiedy uwalnia nas od ciężaru wspomnień. Szczęśliwi ci, którzy pamiętają niewiele, „bo kiedy człowiek niewiele pamięta, nie musi aż tak bardzo przejmować się życiem i śmiercią”.
*
Jest jeszcze tęsknota i to ona spaja pozostałe wątki powieści. Piecze jak świeża rana, drwi sobie z czasu i opiera się niepamięci. Wszystkie postaci występujące w książce – ci, którzy przeżyli wojnę i ci, którym się nie udało – w pewnym momencie dochodzą do wniosku, że życie jest ciągłym zawieszeniem między dwiema śmierciami. Pierwsza z nich, zwana potocznie osobistą tragedią, zabiera nam bliskich i niweczy nasze marzenia. Druga natomiast – przywracając nas do miejsca, z którego zostaliśmy wyrwani dokładnie wtedy, kiedy już mieliśmy uwierzyć we własne niebywałe szczęście – przynosi upragniony spokój, pozwala „wrócić w osobność, do miejsc, z których wszystko już dawno wypełzło”. Strata – ta największa, kiedy tracimy jakąś cząstkę siebie – zawsze przynosi ból, który nauczyliśmy się uśmierzać.
Tym, którzy odeszli i temu, czego już nie ma, stawiamy pomniki albo oprawione zdjęcia. Szczególnie upodobaliśmy sobie te ostatnie. Być może dlatego, że na pomnik trzeba sobie zasłużyć. Fotografie są dla wszystkich i upamiętniają samo życie, jakie by ono nie było. Tylko na fotografiach jesteśmy tam, gdzie byliśmy poprzednim razem, „zawsze tacy sami”. Misza także wolał zdjęcia od pomników, które uważał za martwe i nieciekawe. Trzymając w ręku miniaturę tego, co minione, oswajamy się ze stratą, chociaż w głębi serca – a raczej w samej metaforze jego głębi – wiemy przecież, że to nieprawda, że „nawet ci ze zdjęć, uroczyści i smutni” obracają się w popiół. Zastanawiam się, czy z jednakowym trudem będziemy się oswajać z własną nieobecnością, kiedy już zgubimy samych siebie, „jak jakiś mały przedmiot, monetę albo klucz”. Czy w ogóle będziemy potrafili się z tą stratą pogodzić.
Nie wiem tego, ale książka Julii Fiedorczuk napawa mnie optymizmem i pozwala wierzyć, że jeśli nawet byliśmy tu tylko przez chwilę, to przecież jest tak, jakbyśmy zostali na zawsze. A jeśli zmarnowaliśmy nasze życie? Na to pytanie autorka również ma odpowiedź: „uszkodzony czas”, czas niewykorzystany, wraca do Wielkiego Młynka na ponowny przemiał. Jeśli więc czasem dopada nas przeczucie, że żyjemy cudzym życiem, to bardzo możliwe, że dostało nam się co nieco z takiego przemiału.
Julia Fiedorczuk, Pod słońcem, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2020.