Nowy Napis Co Tydzień #066 / Co się stało z naszą pracą?
Jak to możliwe, że z pracowniczej rewolucji roku 1980 zrodziła się tak bardzo antypracownicza III RP?
„Dotarło do mnie, że nie umiem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się szczerze śmiałam” – czytamy w liście od R.R., która jest księgową. Sama definiuje swoją pracę jako „leżenie między młotem a kowadłem”. Kowadło to inni pracownicy, którzy w księgowej widzą „tę, która się ciągle czepia, prosi o jakiś papierek i w ogóle nie wiadomo, czym się właściwie zajmuje”. Z drugiej strony jest „młot”, czyli przełożeni: często próbujący na księgowości zaoszczędzić. A to przez zainstalowanie tańszego oprogramowania, a to przez dorzucenie obowiązków czy zwiększenie presji („Nie obchodzi nas jak. Ma być zrobione”). Gdy kontaktowałem się z R. pół roku po napisaniu tego listu, była już na zwolnieniu lekarskim. Walczyła z depresją. Praca jest jednym z tematów, wokół którego kręci się jej proces terapeutyczny. Trudno, żeby było inaczej. Praca decyduje przecież nie tylko o tym, ile zarabiamy, ale też w jakich warunkach spędzamy sporą część naszego życia. Co czyni ją jednym z kluczowych tematów egzystencjalnych. A więc i politycznych.
List od R. był jednym z wielu, jakie nadeszły, gdy na przełomie roku 2018 i 2019 rozpoczęliśmy w „Tygodniku Powszechnym” akcję „Przemoc w pracy”. Odzew czytelników przerósł nasze oczekiwania. Pisali pracownicy z dużych i małych firm. Z budżetówki i z korporacji. Świadectwa płynęły zarówno z oddychających inteligenckim etosem światka uniwersyteckiego czy organizacji pozarządowych, jak od pracowników fizycznych pakujących produkty w centrach logistycznych Amazona albo obsługujących kawiarniane stoliki. W sporej części dotyczyły przemocy rozumianej jako nadużywanie pozycji pracodawcy względem pracownika. Czyli krzyczenia, karania, zwalniania czy po prostu fatalnego zarządzania zasobami ludzkimi. Przemoc płynnie przechodziła jednak w wyzysk. Często systemowy: płacenie mniej niż by się dało, przeciążanie obowiązkami lub śrubowanie oczekiwań wobec pracownika. Podbudujmy te relacje odrobiną statystyki. W roku 2019 Polska należała to tych krajów rozwiniętych, gdzie faktyczne obciążenie czasem pracy jest najwyższe. Różnica między statystycznym pracownikiem polskim a niemieckim czy duńskim wynosi jakieś 400 godzin rocznie. Czyli prawie 8 godzin tygodniowo. Pamiętajmy jednocześnie o relacji płac z bogatym Zachodem, która wynosi wciąż 1 do 3,5–4 na naszą niekorzyść.
Te historie są jak obrazki składające się na szerszą panoramę. To panorama polskiej pracy w warunkach realnego kapitalizmu. Czyli systemu, który został zainstalowany w Polsce po roku 1989. Ten polski kapitalizm to materiał na osobną opowieść. Nie jest on bowiem wierną kopią żadnego z funkcjonujących w literaturze ekonomicznej modeli. W tym sensie (parafrazując słynne słowa premiera Mazowieckiego) nie udało nam się po roku 1989 dotrzeć do Bonn (czyli do zachodnioniemieckiej społecznej gospodarki rynkowej). Nie zbudowaliśmy też drugiej Japonii (hasło rzucone z kolei przez prezydenta Wałęsę), nie staliśmy się też wschodnioeuropejską Irlandią (Irlandia była w latach 90. stawiana za wzór do naśladowania zarówno przez środowiska postsolidarnościowych liberałów, jak i postkomunistów z SLD). Sprawę komplikuje jeszcze fakt, że minione 30 lat to również czas, gdy mocno zmieniały się rozwinięte kapitalizmy. Na przykład Niemcy po rządach Schroedera i Merkel mają już dużo mniej wspólnego z reńskim kapitalizmem niż w czasach Kohla czy Schmidta. Podobnie z całą Unią Europejską, która stała się w ostatnich latach (zwłaszcza po kryzysie 2008 roku) projektem dużo bardziej neoliberalnym, niż lubią o sobie myśleć brukselskie elity. Na tym tle Polska często bywa nazywana „prymusem konsensu waszyngtońskiego”. Rodzajem pola doświadczalnego, na którym wiele neoliberalnych praktyk (otwarcie gospodarki, tanie państwo, zrównoważony budżet, elastyczność pracy, prywatyzacja i regres państwa dobrobytu) zostało przetestowanych, zanim zastosowano je na Zachodzie. Na przykładzie problemów świata pracy widać to szczególnie wyraźnie.
Przyglądam się polskiej pracy od lat. Napisałem na jej temat setki tekstów prasowych i publicystycznych. A także cztery książki, z których każda krąży wokół tematu polskiej pracy. Napisałem je, bo byłem przekonany, że o pracy w Polsce pisze się nie tak, jak trzeba. Zbyt często brakowało mi łącznika pomiędzy szczegółem i ogółem. Pomiędzy chwytającymi za serce przykładami konkretnych ludzkich losów a systemowym problemem deprecjacji pracy w systemie kapitalistycznym. A zwłaszcza w jego najnowszym neoliberalnym wcieleniu. Dopiero spięcie ze sobą obu tych elementów pozwala zrozumieć, co się stało z naszą pracą w III RP. I dlaczego da się postawić tezę, że praca jest tym, co się nam – jako wspólnocie politycznej – w budowaniu wolnej, demokratycznej Polski udało najsłabiej.
Grzech pierworodny III RP
Wyświechtana opowieść głosi, że wszystko zaczęło się jesienią 1989, gdy przez sejm przemknął plan Balcerowicza, rozpoczynając terapię szokową – w rozumieniu jednych ozdrowieńczy impuls dla zmęczonego smutą lat 80. społeczeństwa, dla innych zaś zbrodnia na społecznej spójności naszego narodu. Do tego punktu jeszcze dojdziemy. Ale na początek należy się cofnąć o osiem lat – do roku 1981 i odbywającego się we wrześniu oraz październiku w gdańskiej hali Olivia I Ogólnopolskiego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność”. Wspomnienie tamtego zjazdu przechowywane jest w zbiorowej pamięci w postaci wyidealizowanej. Jako „kontrsejmu”, który pokazał, że „Solidarność” chce być nie tylko organizacją związkową, lecz także zgłasza realne pretensje polityczne do współrządzenia w Polsce. W 2017 roku reżyserzy teatralni Bartosz Frąckowiak i Paweł Wodziński postanowili jednak podejść do tego mitu inaczej. Tak powstał głośny spektakl Solidarność. Rekonstrukcja oparty w całości na stenogramach z prawdziwego przebiegu zjazdu, które kilka lat temu wydał IPN. W tym ujęciu kluczowym momentem jest 22 września 1981 roku. To wówczas Krajowa Komisja Porozumiewawcza (wówczas najważniejsze kolegialne ciało w „Solidarności”) przedstawiła projekt uchwały dotyczącej „powoływania i odwoływania dyrektora przedsiębiorstwa państwowego”. W dokumencie można przeczytać między innymi, że „dyrektora przedsiębiorstwa państwowego powołuje i odwołuje rada pracownicza przedsiębiorstwa bądź organ założycielski”. I właśnie ten „organ założycielski” stał się powodem wielkiego sporu. Zapowiedzią pęknięcia mitu „wielkiej Solidarności”.
Gdy projekt przedstawiono delegatom, na sali zawrzało. Jakim cudem w dokumencie znalazł się ów „organ założycielski, który będzie mógł odwołać dyrektora zakładu”. Czyli co? To partia, a nie pracownicy mają powoływać władze przedsiębiorstwa?! To po co cała ta „Solidarność”? Czemu nagle nasz własny związek w przerwie między obradami dopisuje ukradkiem, że w zasadzie nic się w strukturze władzy w zakładach pracy nie zmieni? Gdy Wodziński i Frąckowiak przypomnieli ten zapomniany epizod z pierwszego zjazdu „Solidarności”, interpretacje były zazwyczaj takie: oto świat wielkich idei rozbił się o niemożność ustalenia ostatecznej wersji jednego dokumentu. Spór o „drobnostki” przesłonił szerszy obraz. Polskie piekiełko. Nic bardziej mylnego. W sporze o „demokrację pracowniczą” widać przecież jak na dłoni sedno późniejszego pęknięcia i klęski „Solidarności” w latach 90.
Pierwsza „S” i druga „S”
Już wkrótce tamta różnica zdań będzie miała bardzo poważne konsekwencje praktyczne. Przeskoczmy teraz do listopada 1986 roku. Dwudziestotrzyletni opozycjonista Grzegorz Ilka jest zaniepokojony kierunkiem rozwoju wypadków. Na łamach podziemnej prasy toczy się poważny spór. „»Solidarność« znaczy dziś reforma polityczna i gospodarcza”, pisze w wydawanym przez Region Mazowsze tygodniku „Wola” Tomasz Litwin. To pseudonim, za którym kryje się Michał Boni. Wtedy 32-latek, a już wkrótce jeden z najważniejszych współtwórców polskich neoliberalnych przemian. Ilka pisze odpowiedź: „»Solidarność« znaczy obrona praw pracowniczych”. Ilka przegrywa. Większość solidarnościowej starszyzny jest już wtedy po stronie Boniego. „Prawda jest brutalna. »Solidarność« w ogóle nie zajmuje się dziś sprawami pracowniczymi. Jeżeli nie podejmie się tego tematu, to za chwilę opozycja straci kontakt z zakładami pracy” – żali się Ilka w liście z tamtych czasów.
Po wyborach do sejmu kontraktowego w roku 1989 ten spór się powtórzy. Ale przekonanie, że „Solidarność” to ruch polityczny, a nie pracowniczy, będzie już w szeregach OKP niemal powszechne. To dlatego antypracowniczy plan Balcerowicza przejdzie przez sejm kontraktowy bez większych przeszkód. A nieśmiałe votum separatum zgłosi tylko kilku deputowanych zgromadzonych wokół Karola Modzelewskiego i Ryszarda Bugaja. Modzelewski po latach (cytuję za rozmową, którą przeprowadziłem z nim kilka tygodni przed śmiercią w roku 2019) powie: „Pierwsza »S« to była rewolucja oddolna, ludowa i niezaplanowana. Za setkami tysięcy ludzi poszły miliony, które uznawały ich za swoich liderów. Oni chcieli zrzucić z siebie ciężar konformizmu i urządzać własne życie, własny zakład, własny związek, własny kraj”. „Solidarność” z końca lat 80. była już jednak wedle relacji opozycjonisty czymś zupełnie innym. Inny był skład klasowy jej kierownictwa i odmienny układ celów. Ta druga „S” patrzyła na robotników już tradycyjnie po inteligencku: z mieszkanką dystansu, lęku i nieskrywanej pogardy. „Jak w kabarecie Olgi Lipińskiej, gdzie podchmielony robotnik występował w obowiązkowej kufajce i podśpiewywał: »A Balcerowicz wyciął nam numer i różnicować dochody chce«” – wspominał Modzelewski. W ten sposób inteligencka wierchuszka „S” stała się faktyczną kontynuatorką politycznych tradycji polskiej szlachty. Zazwyczaj, jak trwoga i zabory, to „ze szlachtą polską polski lud”. A jak czasy spokojniejsze, to natychmiast bardziej jej odpowiada Satyra na leniwych chłopów.
Oczywiście swoje znaczenie miał tutaj kontekst, a mianowicie zwyciężające również na Zachodzie przekonanie, że ekonomia wolnorynkowa to jedynie słuszne rozwiązanie. Dla nowych elit politycznych państw wychodzących z realnego socjalizmu był to nowy, wygodny rodzaj utopii. Można się było w nim bezpiecznie schronić za argumentem („przecież wszyscy tak robią”), a z poczucia niższości i kompleksów wobec bogatego Zachodu uczynić wręcz obywatelską cnotę: „przywracamy Polskę tam, gdzie jej miejsce – czyli do świata Zachodu”). Idealizm mieszał się tu często z interesem, bo nie można zapominać, że najwięksi zwolennicy „terapii szokowej” i polskiego skoku w kapitalizm materialnie wyszli na nim w większości przypadków co najmniej bardzo dobrze. Przykłady widać głównie, choć nie tylko, w środowiskach liberalnych. I to zarówno po stronie postsolidarnościowej, jak i postkomunistycznej. Tak oto wolnorynkowa utopia przyniosła problem ograniczenia perspektywy. Przekonanie, że na życie gospodarcze patrzeć należy wyłącznie oczami silnych i wygranych, doprowadziło do trwałego zgubienia perspektywy pracowniczej. W tych warunkach polski kapitalizm stawał się wręcz ponadnormatywnie antypracowniczy. Nie było bowiem żadnego liczącego się ośrodka politycznego lub choćby opinii zdolnych zawalczyć o systemowe dowartościowanie polskiej pracy.
Trzy zasadnicze momenty
Pokażmy to na przykładach. Dla ułatwienia z okresu po roku 1989 wybierzmy trzy momenty, w których uderzenia w interesy świata pracy były najmocniej odczuwalne. To momenty, gdy w sposób trwały definiowała się relacja pracy w stosunku do kapitału. Lub, jak kto woli, pracownika do pracodawcy. Powstawały ramy, w których polscy pracownicy poruszają się do dziś. To tu należy szukać przyczyn niskich płac, śmieciowego zatrudnienia czy wspomnianego już przeciążenia pracą.
Pierwszy moment to lata 1989–1991. Konsekwencją terapii szokowej była likwidacja wielu zakładów pracy, co spowodowało skokowy wzrost bezrobocia. W wielu przypadkach bezrobocia strukturalnego i dziedzicznego. Istnienie bezrobocia jest w kapitalizmie stałym sposobem osłabiania świata pracy. Pracownik łatwo staje się obiektem szantażu: albo podejmuje pracę na proponowanych warunkach (niska płaca, wysokie obciążenie obowiązkami), albo na jego miejsce znajdzie się wielu innych kandydatów. Ci, którzy pracę mają, trzymają się jej kurczowo i nie w głowie im żadne płacowe roszczenia. Jeśli taka sytuacja trwa odpowiednio długo, to zmiany stają się głębokie. Powstaje system trwałej przewagi jednej ze stron. Pracodawca staje się „dobroczyńcą”, pracownik zaś winien okazywać wdzięczność za „stworzenie mu miejsca pracy”. O tym, że kapitał dzięki pracy zarabia wielokrotnie więcej (w jakiż inny sposób byłoby w roku 2020 w Polsce aż 53 miliarderów), jakoś się zapomina.
W takim środowisku łatwo tworzą się patologie polegające na nadużywaniu władzy. Taki rynek pracy nigdy zdrowy nie będzie.
Ale to jeszcze nie koniec. Ówczesne obezwładnienie świata pracy odbywało się również za pomocą innych narzędzi niż plan Balcerowicza. Na przykład nowe prawo związkowe w roku 1991, które w zasadniczy sposób (w porównaniu z PRL-em) utrudniło strajk. Stało się to poprzez wyśrubowanie kryteriów, bez spełnienia których strajk można było uznać za nielegalny i, na przykład, wyciągać konsekwencje prawne wobec jego organizatorów Co jeszcze bardziej perwersyjne, prawo to zostało uchwalone przez… ludzi „Solidarności”. Sytuacja przypominała więc klasyczne „odkopnięcie drabiny”. W ten sposób politolodzy określają sytuację, w której jakaś zmiana społeczna zostaje dokonana, po czym ci, co na tej zmianie skorzystali, likwidują mechanizmy, które umożliwiły im drogę na szczyt. Czyż „Solidarność” nie zdobyła władzy poprzez strajki? I czy to nie ludzie „Solidarności” zaraz potem zaczęli akcję strajkową utrudniać! Jeśli ktoś uważa, że analiza ustaw z 1991 roku ma dziś znaczenie tylko historyczne, jest w sporym błędzie. Dobrze to widać, rozmawiając z ludźmi takimi jak Agnieszka Mróz. Jest działaczką związkową w centrum logistycznym Amazona w Sadach pod Poznaniem. Pracuje na stanowisku pakowaczki. Co ją najbardziej boli? W trakcie rozmowy z nią (i nie tylko z nią) natychmiast wychodzi problem, jak trudno jest dziś w praktyce postawić się w Polsce pracodawcy. Dlaczego? Między innymi z powodu ustawy z 1991 roku (potem nowelizowanej, ale co do zasady niezmienionej), która tak wysoko stawia poprzeczkę reprezentatywności referendum strajkowego, że w zasadzie nie da się z tego narzędzia pracowniczego oporu w III RP skorzystać. „Wybory do sejmu będą ważne, nawet jeśli weźmie w nich udział mniej niż połowa uprawnionych. Podobna frekwencja w referendum zakładowym nie daje prawa do rozpoczęcia legalnego strajku” – mówiła mi Mróz.
Byłoby błędem sądzić jednak, że wszystko zdecydowało się w latach 1989– -1991. Dla polskiej pracy ważne były też lata 2002–2004, czas rządów koalicji SLD i PSL, a także okres wysokiego bezrobocia związanego ze spowolnieniem gospodarczym na przełomie wieków. SLD-owski superminister ds. gospodarczych Jerzy Hausner wprowadził wówczas nowe rozwiązania. Doprowadził między innymi do częściowej prywatyzacji pośrednictwa pracy. Dokonało się to poprzez stworzenie systemu agencji pracy tymczasowej. Agencje funkcjonują w Polsce do dziś. Logika ich działania polega na jeszcze większym utowarowieniu pracy. Przedsiębiorstwo nie musi dzięki nim zatrudniać pracownika na stałe. Wypożycza tylko siłę roboczą na czas, kiedy jest mu ona potrzebna, a potem umywa ręce. Dla pracodawcy model ten jest wygodny i pozwala obniżyć koszty. Dla pracownika praca agencyjna oznacza permanentny brak stabilności – pracę na ciągłym okresie próbnym. Model agencyjny jest formą uelastycznienia rynku pracy i sprowadza pracownika do roli maszyny, którą można uruchomić, gdy jest dla niej praca, i wyłączyć, gdy pracy nie ma. Problem polega jednak na tym, że człowiek maszyną nie jest. W przeciwieństwie do komputera czy frezarki musi żyć również pomiędzy jednym a drugim uruchomieniem. To dlatego też tak ważną zdobyczą dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych ruchów robotniczych było zatrudnienie etatowe, polegające na umowie społecznej: pracodawca zgodził się tak zaplanować pracę i dysponować zyskami, by wypłacać płacę nie tylko wtedy, gdy obroty są wysokie. W zamian zyskiwał pracownika, który identyfikuje się z firmą. System agencyjny (w którym uczestniczyły w III RP momentami nawet dwa miliony pracowników) w praktyce zrywał tę umowę, prowadząc do „uśmieciowienia” lub „prekaryzacji” polskiej pracy. Na kilka lat zanim te pojęcia weszły do naszego słownika politycznego.
Trzecia fala uderzeniowa nadeszła w latach 2009–2012. Rząd Platformy Obywatelskiej i PSL udzielił wówczas keynesowskiej odpowiedzi na zagrożenie kryzysem finansowym. Państwo postanowiło zareagować na recesję zwiększeniem inwestycji za cenę wyższego długu publicznego. Była to droga słuszna. Problem polegał na tym, że jednocześnie (i po cichu) ogromna część ciężaru pakietu antykryzysowego została przerzucona na pracowników. To wówczas ruszyła lawina „śmieciowego” zatrudnienia – świadczonego zazwyczaj na zasadzie umów cywilnoprawnych z pominięciem obowiązującego prawa pracy. Do „śmieciówek” zaliczyć można także długie zatrudnienie na czas określony – czyli przedłużanie ponad miarę okresu próbnego, gdy pracownika łatwiej zwolnić lub szantażować wizją nieprzedłużenia umowy. Podobnie jak w przypadku zatrudnienia agencyjnego, „śmieciówka” była bardzo wygodna dla pracodawców, bo wiązała się z odpadnięciem wielu praw pracowniczych (między innymi prawo do urlopu, możliwość zrzeszania się w związkach zawodowych). Towarzyszyła temu podchwycona przez media i ekspertów narracja, że praca to kontrakt pomiędzy pracownikiem a pracodawcą, sprawa tylko między nimi i żadne państwo nie powinno się do tego wtrącać. Dlaczego media i liderzy opinii tak łatwo podchwycili tę narrację? Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, w początkowej fazie transformacji inteligencja twórcza (w tym dziennikarze) znaleźli się w przeważającej większości po stronie zwycięzców. Kwitł rynek medialny, a powstawanie nowych tytułów było dobrą okazją do stałego poprawiania pensji oraz warunków zatrudnienia. Dopiero kryzys mediów, który rozpoczął się po roku 2009, zaczął to nastawienie zmieniać. Po drugie, zwycięzcy „nowej Polski” umieli wobec liderów opinii używać swojej siły ekonomicznej. Rozmaite biznesowe grupy interesu czy organizacje lobbingowe pracodawców nie szczędziły pieniędzy na reklamę w mediach, by zapewniać sobie ich przychylność oraz przedstawić oponentów (na przykład związkowców) jako niegodnych uwagi i wiecznie wczorajszych „roszczeniowców”.
W pewnym momencie coś jednak zaczęło się zmieniać. Zjawisko uśmieciowienia zaczęło dotykać bowiem już nie tylko robotników, lecz także sporą część inteligencji. Zwłaszcza młode pokolenia dzieci „ojców założycieli” III RP. Zjawisko wpisywało się też w ogólnoświatowy trend krytyki „prekaryzacji pracy”. Autorem pojęcia był brytyjski ekonomista Guy Standing, którego książka Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa z roku 2011 prognozowała, że kapitalizm ugryzie się wkrótce we własny ogon. Stanie się tak dlatego, że zjawiska, które wywołał (na przykład globalizacja), dalece pogorszą warunki pracy szerokich mas społecznych w krajach rozwiniętych, przynosząc światu nową falę społecznych napięć i radykalizacji politycznej. Pod wieloma względami przepowiednia Standinga sprawdza się na naszych oczach, przynosząc w wielu krajach bogatego Zachodu ostre kryzysy polityczne i wzrost nastrojów antyestablishmentowych.
Co będzie?
Ostatnie lata przyniosły polskiej pracy relatywną poprawę. Stało się tak dzięki mieszance dobrej koniunktury gospodarczej (niskie bezrobocie) oraz dobrze pomyślanych decyzji politycznych, jak na przykład program 500+. W gospodarstwie domowym 2 plus 2, gdzie oboje rodzice zarabiają w granicach płacy minimalnej (2250 zł na osobę brutto w roku 2019), dodatkowy dochód na poziomie 1000 zł netto zwiększał całkowity dochód rodziny o prawie jedną trzecią! W znaczący sposób podnosząc tym samym pozycję przetargową wobec pracodawcy. Taki robotnik nie był już tak podatny na szantaż w stylu: „albo pracujesz na takich warunkach, jak ci każę, albo do widzenia”. Pracodawcy próbowali w tym czasie odzyskać utraconą przewagę, pompując narrację o „braku rąk do pracy”. Z sukcesami. Od roku 2014 stale zwiększa się liczba migrantów na polskim rynku pracy. Głównie są to przybysze z Ukrainy (według różnych szacunków od jednego do dwóch milionów pracowników). Coraz częściej pojawiają się obok nich ludzie z Azji. W roku 2019 Nepalczycy prześcignęli Białorusinów jako druga nacja wśród pracowników z zagranicy nad Wisłą. W przypadku takich pracowników mechanizm jest zawsze taki sam. Nieważne, czy mówimy o Włochach lub Irlandczykach w dziewiętnastowiecznym Nowym Jorku czy Polakach w Wielkiej Brytanii po roku 2004. Migrant w większości przypadków pracuje na gorszych warunkach (niższe stawki, brak praw pracowniczych) niż pracownik funkcjonujący na rynku od dłuższego czasu. Ekonomiści nazywają to zjawisko migracyjną rentą. To zysk pracodawców z granic otwartych na przepływ taniej siły roboczej. Ten zysk jest per saldo stratą świata pracy. I tylko w niewielkim stopniu równoważy go relatywna poprawa położenia pracownika migranckiego.
Biorąc pod uwagę długotrwałe (a w wielu miejscach systemowe) osłabienie pozycji pracownika w III RP, należałoby życzyć sobie, by trwające od kilku lat pozytywne tendencje się utrzymały. Zwłaszcza że proces „prostowania karku” w relacji do pracodawcy jest dynamiczny. Dowodem może być choćby przytoczona na początku tego tekstu akcja „Tygodnika Powszechnego” „Przemoc w pracy”. Wielu jej uczestników pisało, że przez dłuższy czas w ogóle nie zdawali sobie sprawy ze skali problemu. Dopiero ostatnio (gdy na rynku pracy zaświeciło dla nich trochę słońca) zaczęli rozumieć, że przemocowe zachowania przełożonych albo praktyki wyzysku nie były normalnością, lecz patologią. Innymi słowy przez długi czas „nie wiedzieli, że mówią prozą”, lecz teraz już wiedzą i trudno ich będzie przekonać, że jest inaczej.
Oczywiście polski rynek pracy jest tylko częścią szerszego obrazka. To znaczy stosunków pracy panujących we współczesnym kapitalistycznym świecie. Na zglobalizowanych rynkach towarów i usług nigdy nie będzie tak, że pracownicy jednego regionu będą mogli utrzymać zasadniczo lepszą pozycję niż w rejonach pozostałych. To doświadczenie robotników niemieckich, francuskich czy brytyjskich związane z rozszerzeniem Unii Europejskiej na Wschód po roku 2004, gdy nastąpiło pogorszenie ich pozycji. A Polacy, Czesi czy Rumuni znacznie się do tego pogorszenia przyczynili, ciągnąc w dół zachodnioeuropejskie standardy zatrudnienia. Dlatego dopiero systemowa poprawa losu wszystkich pracowników w ramach pewnego obszaru gospodarczego (na przykład poprzez wprowadzenie ogólnoeuropejskiej płacy minimalnej) może stworzyć warunki, by III RP stała się miejscem pracowniczego dobrobytu. Aby tak się stało, droga jednak daleka i mocno niepewna.