Nowy Napis Co Tydzień #073 / Co ona tu jeszcze robi? O kobiecie, która została do końca
Joanna Bociąg, urodzona w 1989 roku animatorka kultury, redaktorka, organizatorka wydarzeń literackich, a w zajmującym nas tu kontekście poetka i laureatka tegorocznego XXV Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina, odsłania przed czytelnikiem swój debiutancki i oszczędny w słowach zbiór wierszy, opatrzony jakże intrygującym tytułem Boję się o ostatnią kobietę. Ukazał się on w sierpniu bieżącego roku nakładem Domu Literatury w Łodzi oraz łódzkiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Członków jury konkursowego ujął zapewne swoją „małomównością”, przeczącą dość powszechnej w literaturze i coraz silniej ogłuszającej terkotliwości tekstów pisanych. Jak zauważa krytyczka literacka Marta Koronkiewicz:
Każdy wiersz, nawet najbardziej rozgadany, wymaga precyzji. Wiersz małomówny wymaga jej jednak najwięcej – ma najmniej podejść do czytelnika, dostaje najmniej szans
https://www.wbp.poznan.pl/wydawnictwo/aktualnosci/debiutancka-ksiazka-asi-bociag/ [dostęp:] 29.09.2020. [1].
Nie jest to bynajmniej tom minimalistyczny. Wręcz przeciwnie – lapidarność formy pozwoliła autorce na snucie wielowątkowej, a nawet wielopłaszczyznowej opowieści, przy czym wszystkie poruszane w utworze wątki składają się na harmonijną całość, na tyle wyczerpującą w ewokowanej treści, żeby pod żadnym pozorem nie opowiedzieć wszystkiego, a odbiorcę przekazu poetyckiego pozostawić z nieustępliwym pytaniem, na które nie znajduje odpowiedzi, co zresztą – jeśli przyjmiemy, że wiersz to taka forma literacka, która każdą historię opowiada co najwyżej do połowy – winno odróżniać poezję od prozy. Autorka płynnie przeskakuje z wiersza w wiersz, a cały tom przypomina grę w klasy, rozrysowaną białą kredą na jakiejś brudnej osiedlowej uliczce, gdzie grzeczne dziewczynki nie powinny się bawić, gdzie czai się zło. Tematy i motywy, które udało mi się wychwycić podczas lektury, a które wcale nie rozstrzygają sprawy „ostatniej kobiety” i ledwo tylko kreślą kontury jej tajemniczej postaci, jej okaleczonego ciała i dotkliwie zranionej duszy, przeplatają się ze sobą w sposób właściwy chyba tylko poezji pisanej wprawną ręką i lekkim piórem, to jest niewymuszenie, a jednocześnie z premedytacją.
*
Jednym z powtarzających się wątków, zarysowanym szczególnie w wierszach, które na potrzeby tej recenzji nazywam „kinowymi” (lato, tylko amerykańskie seriale, filmy, przez jakiś czas, dwa ognie), jest zaprzeczenie rzeczywistości, wpisujące się w szerzej rozumianą poetykę wyparcia. Pierwszy ze wskazanych wierszy poprzedza poetka słowami Wojtka Cichonia: „mnie tu nigdy nie było, proszę zapomnij moje słowa”. Każde ze słów skreślonych poniżej jest bolesnym uświadomieniem sobie i nam, że to wszystko kłamstwo, że nic nie jest tym, czym się wydaje, a my sami bezustannie podajemy się za kogoś innego. Nasze życie miało przecież wyglądać zupełnie inaczej, a tymczasem „nic nie dzwoniło”, nikt się o nas nie upomniał, choć podobno wszędzie nas szukają. Codzienne zakłopotanie i wynikającą z niego opieszałość, rejestrują niewidzialne „kamery”, które poetka umiejętnie rozlokowuje we wszystkich pomieszczeniach naszej ciasnej codzienności (przy szafce z telefonem, nad stołem w kuchni, tuż obok drzwi wejściowych…), a następnie przełącza w tryb nagrywania w zwolnionym tempie. Po stronie tego, który czyta, z kilku zaledwie wersów wyłania się, klatka po klatce, obraz człowieka żyjącego w nienaturalnym spowolnieniu, czekającego ostatniej chwili, by w kulminacyjnej scenie i tak zdążyć na to, co nieubłagane, a pośrodku najbardziej absurdalnej scenografii, z grymasem na twarzy – niczym dziecko, któremu się wmawia, że zupa jest smaczna i trzeba ją zjeść, najpierw za mamusię, a potem za tatusia – ku własnemu zdumieniu stwierdzić, że wcale mu się nie podobało. Że oto mija kolejne lato, a on jeszcze nic ciekawego nie przeżył. Że właściwe nie żył wcale.
Wiersze tylko amerykańskie seriale oraz filmy pozwalają się odczytywać jako swoiste rozwinięcie akcji, uzupełnione o audiodeskrypcję, czyli opisową narrację ułatwiającą i potęgującą wyobrażenie tego, czego odbiorca nie dowidzi, bo jeszcze nie uzmysłowił sobie, że sam jest jednym z aktorów – a może nawet głównym bohaterem – tej żałosnej produkcji z pogranicza gatunków. Kiedy poetka pisze:
postaci z seriali
mówią moimi językami
wprowadza do wiersza osobę everymana, z którą czytelnik identyfikuje się nie od razu, podobnie jak nie od razu wpada w pułapkę kiepsko skonstruowanej fabuły jakiejś zagranicznej telenoweli albo filmu przekłamującego sztukę erotyczną. Podobnie do poprzedniego wiersza, także i tutaj dochodzi do zapętlenia zdarzeń („zapętlam scenę / zapętlam scenę”) prowadzącego do całkowitego impasu. Ten bezwład codzienności może oznaczać tylko jedno – finał, jakiego nikt się nie spodziewał:
dziecko ostatniej kobiety
umrze przed narodzeniem.
Rozbijające marazm ostrzeżenie, zdradzające szczegóły zakończenia, jest zapowiedzią nieuchronnego dramatu jednostki, która robi wszystko, „żeby zatrzymać poruszenie”. Ostatecznie i tak musi się podporządkować zamysłom bezlitosnego reżysera, który – odwracając Różewiczowską metaforę ładu i porządku – odebrał postaciom wzrok i słuch. Nie wie nawet, czy rola, którą odgrywa, jest dobra czy zła, ponieważ granica dzieląca bohatera od czarnego charakteru rozmyła się wraz z obrazem, rozwadniając formę i treść, słowa i przekazywane przez nie uczucia, w tym samą miłość, którą poetka bezwstydnie pozbawia romantycznej otoczki i górnolotnych naleciałości. Bociąg nie próbuje jej bynajmniej lukrować ani przewiązywać czerwoną wstążeczką. Angażuje parę niewprawnych i przygodnych statystów-kochanków i każe im się kochać, byle szybko. Byle nie skończył się film, który powinni zobaczyć, jeśli wydaje im się, że czują cokolwiek. W tym miejscu autorka wiersza stawia przed czytelnikiem ambitne zadanie, pozwalając mu odnieść abstrakcyjną treść „wierszy kinowych” do własnego życia i wybrać między rolą, którą dobrze zna, a taką, która każe mu wyjść poza utarty schemat. Samemu albo z drugim, jednakowo zdezorientowanym człowiekiem. Być może wspólne oglądnie filmu – tego z naszym udziałem – to jedyne, co możemy zrobić, żeby nie zwariować.
*
Życie to niezłe kino – zdaje się mówić poetka, kiedy wprowadza do wiersza postaci ojca i córki, kiedy sadza ich obok siebie przed małym studyjnym ekranem będącym odzwierciedleniem ich wzajemnych relacji. Kino natomiast, „to miejsce do którego chodzą ludzie”, a wyjść z kina tuż po seansie, nie czekając na napisy końcowe, nie pozwalając sobie ani na śmiech, ani na łzy, to opuścić czyjeś życie w najmniej spodziewanym momencie. Proste rozumienie rzeczywistości (znane pomieszczenia, zwykli ludzie, prozaiczne czynności) zdumiewa skrywaną między wierszami złożonością. Trzeba się jednak dobrze przyjrzeć, podejść bliżej, może nawet dotknąć ekranu. Zbyt wiele szczegółów pozostaje poza zasięgiem wzroku, kiedy się siedzi w ostatnim rzędzie: lekcja WF, zbijak, potłuczony nos… Czy z takiej odległości można jeszcze być ojcem? To jedno z pytań retorycznych wpisanych w temat rodziny, o który „rozbija się” wiele wierszy z tomu. Córka, syn, matka, ojciec – każdemu przypisano inny czas i inne miejsce. Tygodnie mijają według ustalonego harmonogramu: poniedziałek i piątek zazębiają się nieznacznie, by i tak upłynąć osobno, środa dzieli świat na pół, na koniec i początek, a wtorek – jedyny dzień, który ocalał z roztrzaskanego tygodnia – przypada w udziale komuś innemu. Jakby tego było mało, dla podmiotu lirycznego czwartek to wcale nie jest czwartek, a święto matki przypada w Boże Ciało. „Złamany nos”, który po raz pierwszy pojawia się w wierszu dwa ognie, to przemyślany zabieg poetycki opisujący desperacką próbę poskładania życia w całość. Ale życie sklejane ciągle jedną i tą samą metaforą rozpada się na nowo, pęka wzdłuż linii przecięcia, kruszeje w chwilach ratowanych desperacko. Jak potłuczona lalka, której nie naprawi dziecięcy szloch. A przecież „Lusia dzwoni do ojca” i z niesłabnącą nadzieją w głosie powtarza za autorką tomu: „Boję się”.
*
Kolejnym wątkiem, obok którego nie sposób przejść obojętnie, jest zniekształcony obraz kobiety usilnie poszukującej własnej tożsamości. Kobiety, która usiłuje przekrzyczeć bezmyślnie przypisywane jest przymioty (piękna, śliczna, mądra, bezbronna), spowszedniałe i oklepane, znoszone i przetarte. Z bólu, którego nikt poza nią nie rozumie, wyciąga pojedyncze epitety, o których nie wiadomo, czy są wytworem dziecięcej wyobraźni, czy też wypowiedziane zostały naprawdę, a jeśli tak, to przez kogo. Osoba mówiąca w wierszach sama się nad tym zastanawia, „ale tego po niej nie widać”. Odnoszę się tu do utworów o mocnej wymowie feministycznej, budzącej nieprzypadkowe skojarzenia z powstałym w Argentynie ruchem Ni una menos (Ani o jedną mniej) lub bliższymi nam, i coraz silniej wpisującymi się w krajobraz polskich ulic, czarnymi marszami organizowanymi w obronie praw kobiet. „Twoim córkom cierpnie krtań” – pisze poetka, wyrażając tym samym sprzeciw wobec tych, którzy decydują, co i kiedy można człowiekowi odebrać („komu należy się więcej / kto ma jakieś prawo / żeby ci dać a nie dał / teraz ci zabrano”). Kobieta, która przekracza granice słów, rozrywając je od środka, mówi „dość” porcelanowym twarzom, pąsowym policzkom, muślinowym sukniom, skradzionym maskotkom… Wie, że jej dni są policzone, dlatego nie może dłużej czekać. Świadoma konsekwencji tak śmiałej postawy, „spodziewa się najgorszego”.
Ból zdradzonej i oszukanej kobiety, której ktoś dał słowo, że będzie, a teraz go nie ma, rozlewa się po całym ciele, od oczodołów przez żuchwę, po brodę i nos. To nie pierwszy przypadek w rodzinie. Historia powtarza się i zatacza koło. Ktoś od lat niszczy kobietom życie, po czym wstaje i wychodzi, jak gdyby nigdy nic. A one zostają tam, gdzie je porzucono, „w obcym mieście”, w pustych i surowych pokojach. Krztusząc się pyłem „ze stolika w salonie”, stąpają „po podłodze wyłożonej dzień wcześniej, po świeżo wyłożonych panelach”, po obietnicach, które nie mogą się spełnić. Choć nie mogę mieć pewności, że moje osobiste wyobrażenia pokrywają się z prawdziwą intencją poetki ani że ja – jako czytelnik – podejmuję rozmowę poetycką dokładnie tam, gdzie została ona przerwana przez podmiot liryczny, niemalże słyszę pukanie do drzwi, a zaraz potem widzę, jak „z książki wypada zakładka”, i schylając się, by ją podnieść, czuję na sobie świdrujący wzrok niedokończonej opowieści. Jakbym to ja była ostatnią kobietą na świecie. I niewykluczone, że odczytuję ów przekaz przez pryzmat własnych doświadczeń, że w postaci kobiety szukającej wyjścia na taras za skotłowaną zasłoną dostrzegam sylwetkę samej siebie.
*
Obok kobiet o spękanych życiorysach, bohaterami wierszy Joanny Bociąg są także rośliny i zwierzęta. Poetka, z charakterystycznym dla siebie niedomówieniem czy też niedopowiedzeniem, porusza problem ochrony środowiska naturalnego, rozumianego jako dom, w którym nie potrafimy mieszkać. Koty i psy, uderzenia, sąsiedzi I, sąsiedzi II, cykoria podróżnik, na barykadach czy wreszcie ustawa o ochronie praw zwierząt to ważne głosy w walce o ukrócenie cierpienia istot żyjących z nami i obok nas, które – dla świętego spokoju i czystego sumienia – przyzwyczailiśmy się zamykać w kategorii rzeczy konsekwentnie odrywanej od jej desygnatów, w myśl zasady: pies to pies, a nie żaden Burek czy Azor. Autorka wylicza i piętnuje zachowania naruszające równowagę w świecie, który nie jest naszą – ludzi – wyłączną własnością: wycinanie drzew („trzymają w zamkniętych domach / ścięte drzewa”), zrywanie kwiatów („pod moim domem ścięli pierwsze chabry”), palenie w piecu odpadami („wieczorem widzimy szary dym”), masową produkcję śmieci („pracownik firmy porządkowej / […] pozbywa się odpadu problemowego”), zabijanie i zjadanie zwierząt („ryba to nie zwierzę”).
W wierszach, które czytam z podziwem dla wymowności minimalizmu poetyckiego, zwierzęta giną z rąk człowieka, który nauczył się zadawać ból, a teraz patrzy ze stoickim spokojem, jak bożonarodzeniowy karp resztkami sił uderza o sklepową ladę. Ten sam człowiek w drodze do pracy porzuca przy szosie niechcianego psa – zapchlonego kundla, który Bóg wie, jakie choróbska roznosi. Ten sam człowiek ustanawia prawa oparte na sprzecznościach. Prawa pełne niedorzecznych stwierdzeń, dzięki którym – przynajmniej na jakiś czas – udaje mu się zatuszować ogólnoludzki kompleks ciągłego nieudomowienia. „Nie bądź bezpieczny, poeta pamięta […] Spisane będą czyny i rozmowy” – zdaje się mówić „ja” liryczne. Wystarczy jeden głos, jedno świadectwo prawdy, aby przywrócić sprawiedliwość. To nie jest żadna zabawa, to walka na śmierć i życie. Wystarczy sprawdzić,
przy którym numerze w Rajcu Szlacheckim
pod koła naszego samochodu
wbiegł york,
a potem znaleźć i dopaść sprawcę. Kazać mu przysiąc, na żonę i córki, że to się nigdy więcej nie powtórzy. A na koniec – na oczach ostatniej kobiety, która wie, że „chociaż zapach jest wspaniały / nie zastąpi tamtego” – zakazać ciętych kwiatów jak mięsa.
*
Na zakończenie chciałabym poświęcić chwilę uwagi wierszowi, który z całego zbioru najbardziej mnie intryguje. Utwór zatytułowany gdybym używała takich słów, wyjątkowo osobiste wyznanie „ja” lirycznego, został zbudowany na zasadzie wewnętrznego paradoksu oraz kontrastu pomiędzy rozlewającym się w pierwszym wersie krzykiem a lakonicznym stwierdzeniem, że ta, która krzyczy, nie ma głosu. Poskramia więc swój język, wyrzekając się słów, które co prawda najlepiej opisują rzeczywistość, ale za sprawą mniej lub bardziej ambitnych szlagierów uległy całkowitej banalizacji. Bardziej niż w pozostałych utworach odmawia sobie prawa do powiedzenia prawdy, a zobojętnienie wylewające się spomiędzy wersów można chyba jedynie porównać do znanego wiersza Jacka Podsiadły:
Z uniesień
pozostało mi uniesienie brwi,
ze wzruszeń
– wzruszenie ramion.
A przecież to właśnie tutaj, w pozornej rezygnacji z samej siebie, wybrzmiewa tak długo tłumione: „kurwa jak ja tęsknię”. To właśnie tutaj, po koniec tomu, czytelnik może odnieść wrażenie, że wreszcie do niego dotarło, o co w tym wszystkim chodzi. Wrażenie to ustępuje jednak pytaniu, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi, a które pod ciężarem opowiedzianej w tomie historii artykułuje się z wyraźnym poirytowaniem: Kim jest kobieta, która została do końca, i co ona tu jeszcze robi? Na litość boską! Co więcej, o ile potrafimy czytać „na wyrost”, trudno nam będzie oprzeć się wrażeniu, że sugerując się tytułem tomu i na nim budując wstępną interpretację wierszy, zwyczajnie daliśmy się zwieść i wyprowadzić w pole. Bo przecież kimkolwiek jest ostatnia z kobiet – wyrodną matką, zdradzoną kobietą, porzuconą dziewczynką czy może nawet Oksaną Szaczko – to raczej jej należałoby się obawiać niż na odwrót.
Joanna Bociąg, Boję się o ostatnią kobietę, Dom Literatury w Łodzi, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Łódź 2020.