17.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #080 / „I to ma być wszystko?” – Agnieszki Osieckiej pytania bez odpowiedzi

Książka Zofii Turowskiej pod tytułem Nikomu nie żal pięknych kobiet pojawia się na rynku wydawniczym, by obok innych, mniej lub bardziej typowych biografii i opracowań, uzupełnić portret Agnieszki Osieckiej o kolejne, dotychczas umykające czytelnikom szczegóły – wydobyć z wizerunku tajemniczej kobiety nowe odcienie szczęścia i nieszczęścia. Warto w tym miejscu wspomnieć poprzednie książki tego rodzaju – w tym roku ukazała się na przykład Tego o mnie nie wiecie Beaty Biały, na którą składały się wywiady z bliskimi przyjaciółmi i znajomymi bliskich przyjaciół poetki, w tym Olgi Lipińskiej, Maryli Rodowicz, Urszuli Dudziak i Daniela Olbrychskiego, pełne niedomówień i potwierdzonych informacji. Każda z rozmów odsłaniała inne oblicze tej samej, choć złożonej i nigdy do końca nieodgadnionej postaci. Z kolei Poetka i książę Manueli Gretkowskiej z 2018 roku, kolejna z ważnych pozycji na liście literatury poświęconej jednej z najważniejszych ikon kultury polskiej XX wieku, była utrzymaną w narracji powieściowej historią miłości niemożliwej, o której bohaterka uparcie milczała, ponieważ nie potrafiła nazwać uczucia łączącego ją z Jerzym Giedroyciem. Te i wiele innych publikacji – a wszystkich nie sposób tu przytoczyć – są próbą odpowiedzenia na pytanie, kim naprawdę była Agnieszka Osiecka, ile w niej było prawdy, a ile przyklejanych przez otoczenie epitetów, ile jawy, a ile snu.

*

Choć treść własnego życia wydawała się poetce niedostateczna, nie dość dobra, by powstał z niej materiał na książkę („Czy aby na pewno? Czy moje też?”), imponujący wybór utworów osnutych wokół jej osoby, a także nieustające zainteresowanie ekstrawagancką dziewczyną z Saskiej Kępy wydają się temu przeczyć. Temat Agnieszki Osieckiej przynależy więc do tematów niewyczerpanych, nie tylko dzięki inicjatywom współczesnych ludzi pióra, którzy pochylają się nad jej życiorysem z mniej lub bardziej osobistych pobudek, ale również – a może przede wszystkim – przez wzgląd na fakt, że poetka właściwie od dziecka snuła nieskończenie wiele pomysłów na siebie. Pomysłów, które nie zawsze układały się w logiczną całość, często bowiem uginały się od wewnętrznych sprzeczności, bo też związana ich znaczeniem osoba nie umiała jednoznacznie określić, czego jej było trzeba: ludzi czy samotności, miłości czy znieczulicy, życia pełną parą czy raczej codziennego, powolnego umierania. Trudno zatem mówić o „przesyceniu” Osiecką. Wręcz przeciwnie – każda kolejna książka o niej rozpala ciekawość, zadaje kłam plotkom, odczarowuje niesłusznie powtarzane komunały, zmienia zakończenia znanych historii, a na światło dzienne wyciąga wątki, o których najwierniejsi fani autorki Wielkiej wody nie mieli dotychczas pojęcia.

*

Najnowsza propozycja Wydawnictwa Marginesy nie jest faktograficzną opowieścią o poetce ani też streszczeniem jej życiorysu. Jest zaledwie wspomnieniem o niej. Podobnie jak życie – jeśli wierzyć słowom Gabriela Garcíi Marqueza – nie jest w rzeczywistości tym, co się przeżywa, ale tym, co się pamięta. W gruncie rzeczy liczy się więc tylko to, czy ze wspomnień, które udało się nam zachować, potrafimy ułożyć coś na kształt tego, czym rzeczywiście jesteśmy. Mam na imię Agnieszka, a na nazwisko Osiecka – w taki oto sposób, w pamiętniku pisanym w 1945 roku, przyszła „poetessa polskiej piosenki” otwierała sobie drzwi do świata literatury, zarówno pierwszo-, jak i trzecioosobowej. Sama zresztą świadomie wywodziła swoje pisanie od lat najwcześniejszych, tłumacząc, że już w kolebce krzyczała w niebogłosy: pisać, pisać!, zupełnie tak, jakby wołała „ratunku!”, a w bodaj całym swoim późniejszym życiu nie znalazła lepszej zabawki zdolnej ukoić jej najpierw dziecięcy, a potem już tylko coraz bardziej dorosły płacz. Czyniąc zadość tytułowi książki, jej autorka koncentruje się na kobiecości Agnieszki Osieckiej – pięknej, niezwykle utalentowanej, kochanej i niekochanej, przekonanej o swojej wyjątkowości, a jednocześnie stale wątpiącej i rozchwianej między powinnością a fanaberią. Przedstawiona w ten sposób poetka, „ta kobieta, która nie śpi, / bo ją dręczy ciemna trwoga”, budzi w czytelniku i podziw, i współczucie.

*

Zofia Turowska poświęca dużo miejsca i uwagi działalności teatralnej Agnieszki Osieckiej i jej związkowi z teatrem rozumianym dosłownie, ale i znaczniej szerzej, to jest w kategoriach egzystencjalnych i filozoficznych, odsyłających nas do motywu theatrum mundi. Oczom czytelnika ukazuje się obraz kobiety, która – mimo iż po deskach teatru stąpała śmiało i z charakterystyczną dla siebie nonszalancją – nie walczyła o główną rolę na scenie życia. Drwiła sobie z pogoni za sławą, ponieważ dobrze wiedziała, że to, co zwiemy teatrem, jest zaledwie błazeńsko przystrojoną garderobą, a w najlepszym wypadku budką suflera, zaś sztukę, którą wydajemy się reżyserować, w rzeczywistości inscenizuje jakiś demiurg, rozumiany – podług indywidualnych przekonań i upodobań – jako Bóg, fatum czy zwykły zbieg okoliczności. Co więcej, nikt z nas nie jest przygotowany do występu. Wszyscy, bez względu na doświadczenie, determinację, pamięć czy dykcję, skazani jesteśmy na wielką improwizację. Dlatego też poetka – znudzona repetowaniem nieswojego scenariusza – myślała o życiu jak o roli, którą otrzymała przypadkiem, jakby zgarnięta w ulicznej łapance, a w pracy na planie towarzyszyło jej przemożne uczucie nudy, nieustępujące długo po powrocie do domu, co jeszcze bardziej zacierało granicę między przedstawieniem a monotonią codzienności. Kiedy indziej przyjmowała perspektywę dziewczynki oglądającej stare, czarno-białe zdjęcia, i wtedy najbardziej dziwiła się wszystkiemu, bezskutecznie nazywając niepojęty i nieodwracalny ciąg wypadków („Wtedy życie układa się szpetnie, / sam już nie wiesz – farsa czy dramat”). Agnieszkę Osiecką interesowały przy tym jedynie poważne kwestie, zgodne z tym, co pochodziło z jej wnętrza i co sama przelewała na papier. Bardzo uważała, żeby nie dać się nabrać na jakiś tandetny angaż, na „nikt tego lepiej nie zagra”. W pewnym momencie zaczęła się nawet zastanawiać, czy przez pomyłkę nie dostała w przydziale cudzych atrybutów. Wiedziała, że takie rzeczy niekiedy się zdarzają, a wówczas cała sztuka wymyka się spod kontroli i nie wiadomo już, kto aktor, a kto widz („Ale się zdarza u ptaków, że im kawały robi los, / kukułkom daje dzieci szpaków, / a sowie daje kosa głos”).

*

Ważnym tematem w książce Zofii Turowskiej jest życie studenckie Agnieszki Osieckiej, mające za tło postępującą w powojennej Polsce indoktrynację. Ten wątek biograficzny, często pomijany w innych opracowaniach, uważam za konieczny w zrozumieniu nie tylko twórczości poetki, ale i wielu z jej życiowych wyborów. Autorka tłumaczy w ten sposób „obcość klasową” swojej bohaterki i jej nieprzystawalność do ludzi i okoliczności. „Sprawa koleżanki Osieckiej” niejednokrotnie powracała na wokandę nieznoszącej sprzeciwu rzeczywistości, jeszcze mocniej hartując ducha poetki, która uparcie wybierała drogę pod prąd. Dla tej, która z imienia i nazwiska podpisywała się pod tekstem Warszawskich dziewczyn, wyrzekanie się własnych wartości i przekonań w imię narzuconej ideologii było zachowaniem nie tyle nieetycznym, co samobójczym. Sprzeciwiała się narzuconym konwenansom, ponieważ nie znosiła powagi towarzyszącej wszelkim próbom urabiania ludu. Piekielnie bała się zaszufladkowania („A we mnie gwałt, strach, panika, uciekać…”), a na bezkrytycznie powielane schematy myślenia odpowiadała kolejnym protest songiem. Nie lubiła ludzi śmiertelnie poważnych i nie należała do osób, które postrzegają uśmiech za nienaturalny wyraz twarzy. Nie zamierzała jednak ani ratować sytuacji, ani naprawiać świata. Tę sprawę pozostawiała w rękach silniejszego od siebie, poety dużo lepszego od niej – „tego Boga, który jest, tego Boga, którego nie ma”.

*

Z książki Nikomu nie żal pięknych kobiet dowiadujemy się także o relacjach łączących Agnieszkę Osiecką z jej rodzicami, z „Tatuśkiem i z Mamuśką”. Autorka pisze przede wszystkim o miejscu, jakie matka zajmowała w prywatnym i artystycznym życiu poetki. Podkreśla sprzeczność i skrajność żywionych przez bohaterkę uczuć, rozdartych między nienawiścią a niezdrowym przywiązaniem, chwilami tylko ocierających się o miłość w jej niezmąconej, matczyno-córczynej postaci. Takie ujęcie tematu pozwala czytelnikowi lepiej zrozumieć późniejsze, dorosłe wybory i decyzje bohaterki, zachęca do tego, by nie oceniać jej postaci zbyt pochopnie, by spojrzeć głębiej, nie zapominając, że za każdą dorosłą twarzą kryje się twarz jakiegoś dziecka, a za większość powielanych w dorosłości wzorców odpowiadają modele podpatrzone w domu rodzinnym i z niego wyniesione.

Z zimnego i pachnącego powojennym strachem dzieciństwa poetka nie zachowała wspomnień o siadaniu na kolanach, głaskaniu po głowie czy tuleniu do snu. Nie rozumiała miłości wyrażanej milczeniem, pełnej podejrzeń i karcących spojrzeń, miłości, która skutecznie obrzydzała „całe najcudowniejsze obszary życia”. Zazdrościła koleżankom „wszystko-kochających, wszystko-dotykających i wszystko-obejmujących matek”.Jednocześnie nigdy nie przestała szukać matczynego ciepła, bo też nigdy do końca nie wyprowadziła się od matki, nie zostawiła jej samej sobie. Wiktor Osiecki, „postać w pewnym sensie cyganeryjna”, w przeciwieństwie do swojej żony – nie bywał, ale był. Wzorem, przewodnikiem, a może nawet jedynym bohaterem, którego Agnieszka Osiecka chciałaby umieć naśladować. Surowy i pragmatyczny, uczył córkę pracowitości, dyscypliny i wytrwałości w dążeniu do obranego celu. Zarażał ją pasją do sztuki i przekonywał, że wykształcenie otwiera człowiekowi drzwi do wolności. W pewnym sensie bardzo pragnął, by jego córka stała się „kimś”, by w obłędnym korowodzie rządzących i oprawców umiała się zawsze znaleźć po właściwej stronie.

*

„Była bardzo kochliwa” – pisze Zofia Turowska i tym samym odsłania przed nami jedną z najbardziej zagadkowych sfer życia prywatnego poetki. Przedstawia Agnieszkę Osiecką jako tę, która jeśli się zakochiwała, to „w pięciu chłopcach na raz”, a w każdym z nich bez pamięci. Lubiła zdobywać i nigdy nie otwierała serca na tych, którzy usiłowali zdobyć ją. Ambicja, dzięki której niemalże zmonopolizowała polską scenę piosenki poetyckiej, również w stosunkach damsko-męskich nie pozwalała jej się godzić na drugoplanową rolę księżniczki cierpliwie czekającej, aż zjawi się książę, który padnie jej do stóp i będzie jej śpiewał: „od Mazur do Francji – ty…”. Nie szukała miłości perspektywicznej. Chciała mówić o niej „moja” i tym zaklęciem okręcić ją sobie wokół palca i posiąść na własność. Chociaż uczucie do Witolda Dąbrowskiego określała jako „jedyną w swoim życiu walkę o szczęście”, jedyne prawdziwe zakochanie, to uważny czytelnik szybko spostrzeże, że za inne miłości, miłostki i zauroczenia wszystkie jednakowo pierwsze płaciła zawsze tą samą monetą: wierszem, piosenką, notatką w pamiętniku. Każdej z nich stawiała pomnik ze słów, bo właśnie taką miarą oceniała rzeczy najważniejsze. Nie interesowało ją przy tym modelowanie świata dla dwojga. Nie chciała domu z wyszorowaną podłogą i meblami ustawionymi równo pod ścianą. Nie wierzyła w ciepło i harmonię domowego ogniska. Ich wyobrażenie przypisywała raczej zakłamaniu i społecznie przyklepywanej ułudzie („Tymczasem jak te ogniska i te stopy wyglądają na co dzień, to każdy wie…”). Nie chciała i nie potrafiła żyć w klatce. Sprawy codzienne rozumiała zupełnie inaczej – jako ścierające się ze sobą sprzeczności warunkujące nasze jestestwo. W tak rozumianej miłości nie było miejsca na tradycyjne role, na „tak, kochanie”, na „zapraszam do stołu”. Agnieszka Osiecka bała się skoczyć, zaprzepaścić, bez reszty zanurzyć w cudze życie. Całkiem możliwe, że ów strach odziedziczyła po matce, o której pisała, że żyła„jak ptak, który – raz śmiertelnie przerażony – już nigdy nie wyzbędzie się lęku”. Możliwe też, że z czasem, w miarę jak wyczerpywały się drzemiące w poetce pokłady młodości, lęk (przed niekochaniem, chorobliwą zależnością, własną ulotnością, a wreszcie nieubłaganą śmiercią) przyrastał do niej sam. Z jakiegoś powodu i tego książka Zofii Turowskiej nie wyjaśnia Agnieszka Osiecka uznała go za sprzymierzeńca i pozwoliła mu się prowadzić. Z nim też, niczym z kamieniem uwieszonym u szyi, pewnego dnia ustała nagle, umknęła „w niebo wzięta”.

*

„Ale łzy są na miejscu twojego przeznaczenia…” – przepowiedziała Agnieszce Osieckiej pewna Cyganka, a ja zastanawiam się, ile w tej przepowiedni było miejsca na osobiste wybory i czy poetka zdawała sobie sprawę, że w swojej codziennej walce o szczęście mierzyła się z siłą tak potężną jak zrządzenie losu. Nigdy nie nauczyła się oddzielać rzeczywistości od snu („Mam skłonność do życia we śnie, do zmyślania sobie ludzi i sytuacji”), bo też postanowiła sobie, że za żadne skarby się tego nie podejmie. Żyła jak motyl, kurczowo trzymając się młodości, którą odmieniała przez wszystkie przypadki codziennego zdumienia. Cierpiała na złudzenie nieśmiertelności, do czego otwarcie przyznawała się w wierszach i piosenkach. Zatrważała ją jej własna przemijalność, dlatego ilekroć czuła, że opada z sił, gorliwie sklejała swoje sfatygowane lotem skrzydła. Była kobietą pełną paradoksów. Brzydziła się kiczem, który rozumiała jako udawanie kogoś, kim się nie jest. A przecież sama, zwłaszcza pod koniec życia, powielała swój potwornie nieprawdziwy wizerunek dowcipnej ekstrawagancki. Niemalże jak Gwynplaine, człowiek śmiechu z powieści Wiktora Hugo. Wiedziała, że dzięki twórczości nie przeminie do końca i że „jeśli po dziesiątkach lat ktoś sobie zanuci fragment zapamiętanego refrenu, to odzyska choć na chwilę część bezpowrotnie minionego życia”. Jednocześnie wyrzucała sobie, że zmarnowała talent otrzymany od Boga („Coś ty zrobiła dziewczyno!”). Nie zdołała uwolnić się od przeszłości, od dźwięków i obrazów gromadzonych jak bibeloty: „Moja przeszłość sterczy zawsze nade mną jak uparty policjant”. Zewsząd otaczały ją duchy zaprzepaszczonych szans i pogubionych po drodze ludzi. Na starość nie chciała przysłowiowej szklanki z wodą. Pragnęła być i wodą, i szklanką. Marzyła o tym, by odejść w wielkim stylu. U schyłku życia, przeczuwając nieuchronne, zdrabniała nawet śmierć, którą pieszczotliwie nazywała „śmiertką”.

Agnieszki Osieckiej, tej o której napisano już chyba wszystko, jak dotąd nikt nie odgadł. Zofia Turowska nie „rozprawia się” się z tajemnicą poetki, nie próbuje nas nawet oszukać, sugerując, jakoby teraz można już było mówić o niej w czasie przeszłym. Jeśli „umrzeć to znaczy przecież / wyjechać”, Agnieszka Osiecka wcale nie umarła, tylko wyjechała. I zapewne niedługi wróci. W kolejnej bajce o dziewczynie, która „szukała w niebie dna”.

Z. Turowska, Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet, Warszawa: Marginesy, 2020

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agata Joanna Kornacka, „I to ma być wszystko?” – Agnieszki Osieckiej pytania bez odpowiedzi, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 80

Przypisy

    Loading...