Nowy Napis Co Tydzień #087 / Bez zuchwałości, ale i bez lęku
Nec temere, nec timide – bez zuchwałości, ale i bez lęku. Stara dewiza miasta Gdańska pasuje, jak mało która z lapidarnych sentencji, do sylwetki Pawła Huelle. Gdzieś indziej, na głębinach i mieliznach morza polskiej literatury tuziny żeglarzy toczą nieustanną walkę z wichrem epoki. Gdy jedni ochoczo łapią bryzę w żagle, inni, wzorem doświadczonych surfingowców, usiłują płynąć pod wiatr. Jeszcze inni toną, zanim na dobre odbiją od nabrzeża. Z Pawłem Huelle jest inaczej. On nie ogląda się na boki, nie wypatruje z obawą ciemnych obłoków na horyzoncie. Jego okręt wypłynął już z Zatoki Puckiej i pod rozwiniętymi żaglami przemierza szerokie wody akwenu. Pruje fale równo i bez pośpiechu, za to z apollińskim spokojem, przynależnym jednostkom o wysokiej klasie i dużej wyporności.
Żegluga na pełnym morzu ma oczywiście swoje wymagania i Huelle potrafił im sprostać. Zaczął od narratora, z którym zrobił to samo, co załoga okrętu płynącego do Tarszisz uczyniła z Jonaszem – wyrzucił go za burtę. Śpiewaj ogrody napisał jeszcze w pierwszej osobie, co na tamtym etapie jego literackiej drogi było w zupełnym porządku. Teraz, po sześciu latach, jesteśmy już trochę zmęczeni tym „ja” i „ja”, natarczywie obecnym we współczesnej polskiej powieści. Dosyć już tego wywnętrzania, pora zacząć opowiadać.
A Talita jest właśnie zbiorem opowiadań. Pozornie różni je wszystko: czas i miejsce akcji, klimat, a nawet estetyka. Mają jednak przynajmniej tę wspólną cechę, że ich autor usuwa się w cień. On wie, że patrzącemu zza zasłony cienia ukazywane bywa więcej niż innym. Chociażby z tego powodu warto czasem zejść z cokołu podmiotu lirycznego.
Gdyby nie zszedł, nie zauważyłby przecież, że zanim kochankowie z opowiadania Koncert wymienili słowa powitania, ich konie, klacz i deresz, pierwsze dotknęły swoich pysków. Ewa jest uroczą, dobrze zapowiadającą się pianistką, Joachim – subtelnym i nieco ekscentrycznym właścicielem sąsiedniego majątku. Gdy podczas burzy balon, którym wybrał się na wycieczkę, raptownie zmieniwszy kurs, rozbił się o dach dworskiej stodoły w Wiązowej, on – kulejący po wygramoleniu się z kosza – usłyszał od właścicielki: „Skoro już pan przybył, proszę na podwieczorek”. Ciotka Ewy, Tekla (jakżeby inaczej?) to typowa przedstawicielka wymarłej już sfery, w której na rzeczy nienormalne należało reagować normalnie.
Ewę i Joachima, poza płcią, dzieli jeszcze jeden istotny szczegół. Ona jest Polką, on Niemcem. To ważne ze względu na miejsce i czas. Miejscem akcji jest prowincja Prus Zachodnich, a dokładnie pobrzeże Kaszub i Kociewia. Ten „odległy zakątek pośród lasów i jezior” to dzisiaj prawie peryferie wielkiego Gdańska. Czas – lato 1914 roku, początek wielkiej wojny. Wszystkie powyższe parametry, włącznie z osobami bohaterów, wskazują na doświadczenie granicy. Także ryzyka związanego z jej przekraczaniem. Bo ta historia kończy się tragicznie, jak przystało na prawdziwą opowieść o miłości.
Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi Joachimowi von Tolle, w którego osobie Paweł Huelle sportretował po trosze samego siebie. On również „pochodzi z rodziny najezdnych urzędników” gdzieś spod Wiednia, którzy w drugim lwowskim pokoleniu stali się polskimi patriotami, zaś w kolejnym – pionierami nowego życia na gruzach poniemieckiego Gdańska. Również jego nazwisko „brzmi fatalnie”, przynajmniej w uszach niektórych. Notabene czołowy z jego wrogów, nieżyjący już ksiądz, wspomniany został w jednym z opowiadań jako „gdański prałat”. Bez emocji, jako część historii tego miasta. Podobnych osobistych aluzji jest w książce więcej. Gdy czytamy, jak ciotka Tekla wertuje Wielki atlas upraw ogrodowych Tadeusza Fiedlera, nie od rzeczy jest pamiętać, że chodzi o pradziadka autora opowiadania.
Dukt opowieści Huellego wywołuje wizje, które tkwią gdzieś głęboko w naszej zbiorowej nieświadomości. Tego nie da się skonstruować ani wyczytać z Wikipedii. Podczas lektury nabieramy pewności, że atlas ciotki Tekli był też jedną z książek dzieciństwa małego Pawełka. A krajobrazy pomorskiego lata? Posłuchajmy, jak „gęsty, słodki zapach sianokosów wdzierał się do dworu” niczym „poranna mgła w górach”, przejedźmy konno „ciemny, świerkowy bór, gdzie koleiny zawsze były wilgotne i nawet podczas największych upałów wiało lekkim chłodem”… Trudno nie zatęsknić za latem i pomorskimi wakacjami, szczególnie gdy w środku pandemicznej, pozbawionej słońca zimy czyta się podobne frazy:
Dawno nie była tak szczęśliwa. Świtem wyprowadzała klacz ze stajni i ruszała przed siebie bez żadnych konkretnych planów. W kluczeniu po leśnych duktach tkwiła dodatkowa przyjemność – zdania się na niespodziankę. Niektóre miejsca pamiętała z dzieciństwa. Pięć dębów, do których jeździli powozem na pikniki. Młyn Lewina z huczącym przepustem, na którym niewielka Rudawka udawała groźną rzekę. Karczmę Gasińskiego wśród czystych pól, w miejscu zwanym Rozłogi. Albo kamienne kręgi na wysoczyźnie, pomiędzy jeziorami, gdzie wiatr szumiał w suchych trawach, a od głazów szły długie cienie. Wieczorami, gdy po długim dniu kładła się wreszcie spać, czuła, jak nasycone słońcem ciało odzywa się we własnym, rozpalonym języku, w którym porozumiewały się odgłosy i tajemnicze szelesty nocy.
Młyn Lewina… Kłania się Johannes Bobrowski, także piewca Północy. Ale tu chodzi o innego Lewina, choć może kuzyna tamtego znad Drwęcy.
Delikatna równowaga między kronikarskim szczegółem a poetycznym znakiem zapytania stanowi o stylu tych dwunastu opowieści. Akcja Szewca toczy się pod konkretnymi adresami gdańskiego Wrzeszcza, eklektyczną wieżyczkę w narożniku secesyjnej kamienicy – w której wnętrzu ukrywa się tajemnica całej historii – obejrzeć sobie może bez większego trudu każdy, kto tylko uda się, samochodem lub pieszo, do zbiegu ulic Wajdeloty i Grażyny.
Większość tych opowiadań dotyka miejsc, w których swego czasu bywał Dawidek Weiser. Jest nawet stary znajomy, ksiądz Dudak. Ciekawe, że gdańszczanin Huelle umieszcza swoją narrację w porach, które – wydawałoby się – tylko nam, przyjezdnym, kojarzą się z letnimi wyjazdami „nad morze”. Mało tutaj jesieni, a przecież ona też bywa piękna czerwienią buków Lasów Oliwskich. Może dlatego, że jesień obnaża to, co wiosna i lato jeszcze ukrywają pod podszewką bujnego listowia.
Śmierć jest wydarzeniem, wokół którego ogniskuje się akcja Tality, opowiadania jak najbardziej zasadnie wybranego na tytuł całego zbioru. Pusta noc to prastary kaszubski zwyczaj, zgodnie z którym rodzina i sąsiedzi osoby zmarłej gromadzą się nad trumną, by śpiewać religijne hymny. Pieśni są chrześcijańskie, ale sam obrzęd ma genezę sięgającą epoki, jaką zwykło się określać mianem illo tempore, czasu mitycznego. Ewangeliczną Talitą jest dwunastoletnia Bernatka, która utonęła w wezbranych nurtach Rudanki. O jej wskrzeszenie modli się tajemniczy pielgrzym, intruz w oczach innych uczestników rytuału. Wątek akcji rozkręca się, kulminując pożarem drewutni, która płonie jak krzak ognisty z opowieści o Mojżeszu. Wszystko to dzieje się obecnie, opowiadanie pełne jest szczegółów tyleż realnych, ile aktualnych. My jednak czujemy, że dotykamy pulsu prawieku. A wszystko to oglądane jest z perspektywy kobiety przez całe opowiadanie nie robiącej właściwie nic innego, niż parzenie żałobnikom kawy, podawanie im ciast i sprzątanie po gościach. Aha, jeszcze na początku podaje szklankę wody pielgrzymowi, jak Samarytanka. Tak pisać potrafią tylko mistrzowie.
Wysoka literatura Gdańska i Kaszub – to były dotąd dwie osobne, choć bliskie sobie ścieżki. Po jednej z nich kroczą Günter Grass i Stefan Chwin, po drugiej Jan Drzeżdżon i wcześniejszy odeń Aleksander Majkowski z jego mistyką „omszałych głazów”. To znaczy – Kaszuby oczywiście są obecne i u Grassa, i u Chwina, ale to ciągle jest kraina oglądana z zewnątrz, choć z bardzo bliskiego, bo gdańskiego sąsiedztwa. Żeromski swój Wiatr od morza pisał z perspektywy Warszawy, a może nawet Zakopanego. Z kolei Kaszuby Majkowskiego i Drzeżdżona to jakby sprawa między samymi Kaszubami. Dopiero Huelle wprowadza nas, ludzi z zewnątrz, w sam jej środek. Nie rezygnując przy tym ze specyficznie gdańskiego stempelka.
Otworzyła książeczkę na zaznaczonej stronie, lecz litania wydała jej się wszystkim, tylko nie modlitwą. Żadne z wypowiadanych w myślach słów na pewno nie trafiało do Boga, o ile nawet wcześniej usłyszała je Matka Boska, pośredniczka przez Syna do Ojca. […] Poczuła obecność dawnego boga. Pana chłodu. Ściętych kałuży, szronu, liści i drzew pogrążonych w głuchej zadumie. Potrafił przylgnąć ustami do każdej powierzchni niewidzialny, choć jego oddech czuło się zawsze i mocno, jak obecność zmarłych.
Wątek Pana chłodu obecny jest również w innych opowiadaniach, takich jak Ryfka czy Most. Dotąd nie nazwał go po imieniu żaden z kaszubskich pisarzy, mimo że literatura tego regionu aż roi się od półbogów i demonów. Trzeba było dopiero potomka bywalców wesołych naddunajskich winiarni, by dostrzegł i opisał w Kaszubach to, czego sami nie widzą od środka.
Nastrój Tality spokrewnia ją z inną sagą Północy – Słowem Kaja Munka, a także ekranizacją tej powieści, dokonaną w 1955 roku przez Carla Dreyera. Uważne tropy doprowadzą nas też do Henryka Wańka i jego Wyprzedaży duchów. W tej książce wędrujemy po Karkonoszach wraz z mistrzem wiedzy tajemnej, od którego wszyscy wokół oczekują niezwykłości. I tym powszechnym oczekiwaniem wobec siebie, znużonym, a nawet czasem lekko podirytowanym. Podczas nocnej wycieczki wzdłuż sudeckiej grani J… próbuje wytłumaczyć dwom towarzyszom podróży, że tak zwane przewidywanie przyszłości to nic innego jak zdolność dostrzegania szczegółów, których nie zauważają inni. Słuchacze powątpiewają. „Ten pies idzie z nami już od dłuższego czasu” – stwierdza J… nieoczekiwanie, a jego zdumiali interlokutorzy istotnie dopiero teraz widzą wynurzające się z mroku zwierzę. Pies zresztą niebawem zniknął, tak nagle, jak się pojawił. Jednak po latach wyłonił się znowu – tym razem na kartach Tality. Nie przypadkiem wydawnictwo umieściło jego wizerunek na okładce książki Huellego.
Czyż nie z inspiracji Wańkiem i jego opisami różnych gatunków mgły narodził się portret Joachima von Tolle, który mgłę na łąkach uwieczniał za pomocą lustrzanki fotoaparatu? Trochę podobnie czyni z materią swojej opowieści Paweł Huelle. Jego sposób pisania to nie tyle realizm magiczny, ile raczej rozszczepienie rzeczywistości, stan jawy i snu zarazem.
Huelle do niczego nas nie namawia, nie przekonuje. On tylko opowiada, a morał jego opowieści jest ulotny, jak samo życie. Oto bohater Słonecznego dnia, chasyd Chaskiel, który wybrał się w drogę do samego reb Beszta, cudotwórcy i ojca chasydyzmu, by uzyskać odpowiedź na ważne egzystencjalne pytania. Choć dotarł do celu, odpowiedzi nie usłyszał.
Ale nie miało to znaczenia. Wspinał się powoli kamienną drogą ku miasteczku jak do uśpionego Jeruzalem. Wiedział już, że modlitwa jest jedną z tajemniczych bram, które otwierają wszystko. Dwa lata później […] został kantorem. Potem ożenił się z Ewą, córką reb Beszta. Nikt nigdy nie dowiedział się o jego wizycie w katolickim kościele Świętego Piotra. Jego wnuki i prawnuki zginęły w czasie zagłady. Wszystkie.
Autor Tality nie każe nam nawet wierzyć w żadną z opisanych przez siebie cudowności. Także tych dokonanych nad trumną Bernatki. A jeśli już koniecznie chcielibyśmy wydobyć z nich jakiś morał, niechże nim będzie puenta opowiadania Dąb: „Temu, co stwierdzono bez dowodów, w ten sam sposób można zaprzeczyć”.
P. Huelle, Talita, Kraków: Znak, 2020